Wszystko wydarzyło się bardzo szybko. Po pierwszej próbie
szukania zajęcia w NZ dostałem od razu ofertę nie do odrzucenia. W trzy
miesiące trzeba było się zwinąć z Polski. Sprzedać nieruchomości, samochody,
zorganizować firmę przeprowadzkową. Straty finansowe były olbrzymie, bo to chyba
najgorszy możliwy czas na sprzedaże czegokolwiek w Polsce, ale cóż, trzeba
przełknąć łzy i pogodzić się z myślą, że za dom w Zalesiu będziemy mogli tylko
kupić inny dom w NZ, a wymarzonego jachtu już nie. Nie ma co, tylko trzeba Inkę zagonić do roboty.
Mimo tego, o czym pisałem poprzednio, rozstanie z kapitalnym
zespołem w firmie było trudne i sentymentalne.
Do ostatniej chwili nie zdawaliśmy sobie sprawy, jak mocno byliśmy do nich
przywiązani. Na koniec robiliśmy dobrą minę do złej gry, ale cóż, decyzja
podjęta i trzeba to jakoś przeżyć.
Rozstanie z przyjaciółmi było jeszcze trudniejsze. Ładnych parę
lat wspólnych imprez, eskapad, spływów, Sylwestrów i niezliczonych wyjść do
teatru. Możemy liczyć tylko na to, że Grupa Teatralna w całości lub partiami
będzie odwiedzać nas w NZ. Będziemy mieli dla nich wiele atrakcji - teatralnych
również.
Najtrudniejsze chwile to pożegnanie z Nicole i Samanthą. „Co
to za rodzice, którzy opuszczają dzieci?” – chlipała Inka. „Jak my im to możemy
robić?”. Ze ściśniętym gardłem udawałem twardziela i pocieszałem, że przecież
tylko przenosimy dom rodzinny do NZ i baza dla nich teraz będzie tam. Jednak
i mnie nie było łatwo, gdy Samantha rozpłakała się wchodząc do pustego domu, z którego właśnie wszystko zostało
wyniesione do kontenera.
Trudne to były chwile. Również i te, gdy już w ostatniej
chwili dzwonili przyjaciele by jeszcze raz usłyszeć nasze głosy. Cholera,
przecież nie umieramy. NZ to niby koniec świata, ale świat jest już mały.
Pocieszaliśmy siebie i ich jak mogliśmy, ale miny mieliśmy niewyraźne.
Po szaleńczych, ostatnich dwóch tygodniach formalnego
zamykania naszego życia w Polsce, wymeldowywania, załatwiania nowych dowodów,
paszportów, rozdawania i rozwożenia dobytku po różnych domach, pakowania
kontenera i bagażu lotniczego tak, żeby nie złapać się w jakąś pułapkę
dotarliśmy na lotnisko tylko z jedną małą wpadką: Inki pasek od spodni pojechał jednak w kontenerze - do sierpnia go nie zobaczy (we Frankfurcie kupiliśmy inny).
Lot odbył się bez przygód i upłynął na próbach snu
przetykanych rozmowami i rozmyślaniami o tym jak to teraz będzie. Po tych kilku
miesiącach powtarzania wszystkim jacy to jesteśmy twardziele i jak nie uważając na nic realizujemy wariacki plan, w ciągu ostatnich kilku dni przed odlotem i w
czasie lotu wcale tacy hardzi już nie byliśmy. Co chwile zapadało milczenie i
zamyślenie a potem jakieś głupawe stwierdzenie typu „co by nie było, to na
pewno będzie lepiej”. Mieliśmy solidnego pietra i kaca moralnego.
Humory tak naprawdę zaczęły się nam poprawiać w Szanghaju, po
wejściu na pokład samolotu Air New Zealand, gdy zaczęło być słychać ten
charakterystyczny „kiwi accent”, a na pokładzie zaczęła panować typowa, luźna
atmosfera. Zamiast drętwego pokazu zapinania i odpinania pasów przez stewardesy
puszczono film, przedstawiający wszystkie zasady bezpieczeństwa na pokładzie w
postaci pełnego gagów, zwariowanego teledysku.
http://www.youtube.com/watch?v=wgpYtJMQQjc
Zaczęliśmy się rozchmurzać. To jest kraj, który pamiętamy i do którego chcemy wrócić. Żadnych "disclaimerów", kart proszących taksówkarzy o zapięcie pasów i przypominania, że kubek z kawą jest gorący. Normalni ludzie, cieszący się życiem, potrafiący nawet o poważnych tematach mówić z przymrużeniem oka.
http://www.youtube.com/watch?v=wgpYtJMQQjc
Zaczęliśmy się rozchmurzać. To jest kraj, który pamiętamy i do którego chcemy wrócić. Żadnych "disclaimerów", kart proszących taksówkarzy o zapięcie pasów i przypominania, że kubek z kawą jest gorący. Normalni ludzie, cieszący się życiem, potrafiący nawet o poważnych tematach mówić z przymrużeniem oka.
W Auckland odebrał nas Marty, mój nowy szef. W dżinsach i
rozchełstanej koszuli wycałował Inkę i mnie, choć w naturze widział nas po raz
pierwszy.
Wpychamy walizy do samochodu i w drogę. Na miejsce mamy ponad 300km.
Po drodze wszyscy gadamy jak najęci. Marty opowiada o sobie, rodzinie,
dzieciach, trochę o realiach życia w Whakatane, nieco o sytuacji w magistracie
i dużo o łodziach i łapaniu ryb. My
rewanżujemy się opowieściami o naszym życiu. Zdaje się, że przypadliśmy już
sobie do gustu.
Podjeżdżamy pod dom, który wynajęła nam Natasha, szefowa
magistrackiego HR. Dom śliczny, lodówka zapełniona, w garażu nowiutki samochód
służbowy, na stole laptop z mobilnym internetem, żebyśmy mogli od razu zacząć
funkcjonować. Na tarasie komitet powitalny – piątka moich przyszłych
najbliższych pracowników. Piski, wrzaski, całusy, mimo że widzimy się pierwszy
raz w życiu. Taka właśnie jest Nowa Zelandia. Jesteśmy już rozpromienieni choć
ledwie żywi po 32 godzinach podróży.
Po chwili zostawili nas w spokoju zapowiadając tylko, że w
piątek, jeszcze przed oficjalnym rozpoczęciem pracy, mamy stawić się w
magistracie na Powhiri (oficjalne powitanie mnie przez lokalną społeczność
Maoryską, przemówienia, tańce, śpiewy i pocieranie się nosami). A w sobotę
Marty z żoną robią party na naszą cześć u siebie w domu. Ot, tak to tu wygląda.
Nic się przez te lata nie zmieniło.
juz wsiadamy w samolot, prosze o zimny sok z tych mandarynek na zdjeciu.
OdpowiedzUsuńnosowo ocierane usciski
bb
pisz, pisz. Czytamy z zapartym tchem :) Z Chin tez bedzie blog.
OdpowiedzUsuńFilm instruktażowy, który wejdzie za miesiąc:
OdpowiedzUsuńhttp://www.youtube.com/watch?feature=player_embedded&v=WmcFKtzcKbQ#!