Szukaj na tym blogu

28 kwietnia 2013

Ninety Miles Beach

Leży po zachodniej stronie tego cieniutkiego cypla na północnym czubku kraju. Cieszy się opinią najdłuższej plaży w Nowej Zelandii. Prawdę mówiąc nie sprawdzałem tego, ale fakt jest faktem, że robi wrażenie mimo, że w Polsce mamy chyba dłuższe odcinki.

Początek Ninety Miles Beach
 Na południu rozpoczyna się przy miejscowości Ahipara. Tam też znajdują się dwa pierwsze wjazdy na nią, bo Ninety Miles Beach jest oficjalnie publiczną drogą.  Przed wjazdem, w Ahipara, stoi ostatni znak-tablica informująca, że plaża to droga jak każda inna i należy przestrzegać przepisów. Nie wiadomo właściwie których, bo ludzie i tak jeżdżą po niej jak chcą, mijają się dowolną stroną, prędkość rozwijają również dowolną, parkują gdzie popadnie. Na szczęście jest szeroko, więc już z daleka, decyzję, którą stroną się minąć, podejmuje się w sposób żeglarski tzn zdecydowanym obraniem kierunku przez jednego ze skiperów. Potem już tylko trzeba trzymać się kursu i już.

na liczniku 120km/h
Plaża wcale nie ma 90 mil tylko około 88 km. I tak nieźle. Na jej północnym końcu znajduje się Cape Reinga. Miejsce naprawdę niezwykłe, gdzie spotykają się dwa prądy morskie: jeden z Morza Tasmana, a drugi z Pacyfiku. Kipiel przed przylądkiem robi wrażenie i naprawdę warto się tam wybrać.

Tu spotykają się dwa żywioły, a dusze zmarłych Maorysów stąd odlatują do lądu pra-przodków. Na horyzoncie zaś  bezludne Wyspy Trzech Króli

Turyści, jak to turyści, robią sobie pamiątkowe zdjęcia

 Problem tylko taki, że jazda do Cape Reinga jest długa i monotonna, bardzo krętą drogą, rozpoczynającą się w Kaitaia. Jeżeli dysponujemy samochodem z napędem na cztery koła i układ pływów jest sprzyjający naprawdę warto pojechać plażą. Lepiej wybrać się podczas odpływu. Podczas przypływu też można, ale jest już wąsko, grząsko i tylko dla najlepszych maszyn 4WD. No i naprawdę taplamy się wtedy w słonej wodzie, a co to oznacza dla samochodu, wydechu, łożysk i elektroniki to chyba nie muszę wspominać.

na liczniku 0km/h - wysiadłem, żeby zrobić zdjęcie
Plażą pomkniemy ile fabryka dała, bo równiutka jak stół, i z pięknymi widokami (jak to na plaży), i dojedziemy do Cape Reinga nie w dwie godziny, a w jedną. To jednak pod warunkiem, że wytrzymamy psychicznie, żeby się parę razy nie zatrzymać i pocieszyć plażą,

a jest się czym cieszyć
  a na końcu, po wypłukaniu podwozia jadąc w górę Te Paki Stream nie zatrzymać się na chwilę przy niesamowitych wydmach.

Strumień Te Paki też robi za drogę - trzeba jechać środkiem, tam najtwardziej

przykro mi droga Łebo - nie ma porównania




tak się robi chiński teatrzyk cieni przy zachodzącym słońcu

a takie są tego efekty


a na koniec kto szybciej z górki na pazurki, można też wypożyczyć deskę i zjeżdżać z wydm na niej

 
Ach i jeszcze na koniec podziękowania dla Davida, którego kilka zdjęć wykorzystałem powyżej.

Flying to Middle Earth

Hej,

Już tęsknimy za kolejnymi gośćmi. By zachęcić Was do odwiedzin - tak będzie wyglądać początek lotu do nas. Oczywiście, jeżeli będziecie lecieć Air New Zealand.

http://www.youtube.com/watch?v=cBlRbrB_Gnc

A teraz jeszcze to, żeby Was zachęcić. (Może ktoś podpowie tym sztywniakom z LOTu jak zachęcać do zwiedzania Polski?)

http://www.youtube.com/watch?v=u4cXwCWt7iM

Czekamy

27 kwietnia 2013

Już jesień jest niestety, deszcz chlupie chlup, chlup, chlup....

.... no wreszcie! Trzy i pół miesiąca deszczu nie było. Wszystko wyschło na pył. Goście na Wielkanoc przyjechali oglądać piękną, zieloną Nową Zelandię, a tu zamiast zielonych pagórków szara, wypalona pustynia. Szkielety padniętego bydła walają się po polach, pijani z rozpaczy farmerzy leżą i rzężą po rowach, no dramat. Jak zwykle koloryzuję nieco, ale naprawdę takiej suszy jaka dopadła nas tego lata nawet najstarsi Maorysi nie pamiętali.

No ale już po suszy. Polało ostatnio całkiem nieźle. Rzeka trochę wezbrała. Podałem przez radio, że już wolno sobie ogródki podlewać. (Ale ja jestem wredny! Wolno podlewać - tylko po co,  jak i tak deszcz pada.)

U nas, w Whakatane jednak wcale tak bardzo nie pada, by my jesteśmy w końcu "Sunshine Capital of New Zealand". Ciągle ciepło, ale wreszcie wilgotno, jesień....no to co? No wiadomo - grzyby! Grzybów w Nowej Zelandii nikt nie zbiera, więc jak tylko już zaczną rosnąć to wcale nie trzeba cichcem, o świcie, tylko kulturalnie, po południu, na pół godzinki i cały bagażnik pełen. Problem tylko taki, że prawdziwki to tylko na Południowej Wyspie. Na Północnej podobno gdzieś rosną rydze, ale jeszcze na nie nie wpadliśmy. W sosnowych lasach najwięcej maślaków, trochę jakichś takich podgrzybkowatych, czasem, w gęstszych chaszczach trafi się kania,  a pod brzozami i osikami trochę kozaków.

No to wybraliśmy się dziś po raz pierwszy na grzyby. Zbieranie było takie jak to zwykle, czyli w zasadzie z samochodu. Nie wiem jak inni grzybiarze to widzą, ale moje doświadczenia z Polski są takie, że grzybów zawsze najwięcej jest przy drogach. Im głębiej w las - tym mniej. Czyli najlepiej jechać wolniutko samochodem i zatrzymywać się jak się coś  pojawi. Wyskakujemy na chwilę, przelatujemy 50 metrów w te i na zad i dalej. Dziś nic poza maślakami nie było, ale tych maślaków mieliśmy w pół godziny pół bagażnika.

A z grzybami jest tak jak z rybami. Po frajdzie zbierania następuje żmudny i długi proces obróbki. Oto i fotoreportaż.

Najbardziej malownicze są zawsze muchomory

Maślaki z okien samochodu też wyglądają nieźle
 
Jest ich mnóstwo i odwrotnie niż w Polsce im większe, tym zdrowsze i jędrniejsze

Po prostu siada się w trawie i obrabia całe poletka układając grzyby na kupki do zabrania do samochodu

W ciągu godziny mamy o wiele za dużo

... a po powrocie trzeba to wszystko obrobić

... duszone grzybki na dziś

Trzy słoiczki zamarynowane, reszta wypełniona tymi duszonymi....
 
Trzeba było tylko podziwiać muchomory. Na cholerę nam były te maślaki?















20 kwietnia 2013

Miasteczko z blachy falistej

W Nowej Zelandii brak zabytków. Najstarszy kamienny dom ma zaledwie 200 lat. Najbardziej monumentalne rzeczy w tym kraju nie są zrobione przez człowieka tylko są dziełem natury. To one stanowią o atrakcyjności tego kraju. Np. Tane Mahuta, najstarsze ciągle rosnące drzewo kauri. Jego wiek szacowany jest na gdzieś między 1250 a 2500 lat. Dopóki się go nie zetnie nie ma jak policzyć słoi,  ale ponieważ są zachowane przekroje podobnych drzew ścinanych jeszcze do lat 60-tych ubiegłego stulecia można ze średnicy pnia (prawie 5 metrów) wywnioskować ile tych słoi może tam być. Szkoda, że takich drzew zachowało się niewiele, bo na prawdę robią wrażenie.
Inka z Samanthą pod Tane Mahuta, czyli Władcą Lasu
No to czym się mają chwalić biedni Nowozelandczycy? W Polsce, prawie w każdej wsi stoi jakiś tam kościół, co to przynajmniej czasy Napoleona pamięta, a często i Kazimierza. Jak kiedyś próbowałem wytłumaczyć młodemu Australijczykowi, że Kościół Mariacki wybudowano w XIV w a i przedtem jakiś drewniany tam stał, to biedak rachował w głowie długo, a potem wszystko mu się pokiełbasiło. 700 lat to straszna kupa czasu. To pewnie jeszcze dinozaury po świecie biegały?

A tak będąc przy temacie kościołów to muszę pomarudzić. Przed wyjazdem do NZ, wiedząc, że od czasu do czasu dobrze jest mieć prezent dla kogoś, kto Polski nie zna, postanowiliśmy zabrać ze sobą parę albumów fotograficznych o Polsce. Chodziło o to, by znaleźć album, który nie jest stricte przyrodniczy (takich jest już sporo i na prawdę niezłych) tylko taki co pokazuje trochę zwyczajnego kraju, ludzi, architektury itd. Po przeczesaniu księgarni warszawskich, jak zwykle okazało się, że w takich albumach 40-60% zdjęć to zdjęcia kościołów. Z zewnątrz, wewnątrz, od tyłu, od przodu, z dewotkami, bez dewotek, z organami, bez organów. Ja rozumiem, że to zawsze były prominentne budowle, ale przecież jest jeszcze trochę innych starych i nowych budowli w Polsce. Przeciętny mieszkaniec anglosaskiego świata po obejrzeniu dziewiątego renesansowego ołtarza i barokowego zdobienia traci zainteresowanie.  Za komuny takie albumy miały jeszcze hutników przy piecach i uśmiechniętą młodzież przed trybuną pochodu pierwszomajowego. Kochani fotograficy już nie musicie być politycznie poprawni.

Wracajmy do Nowozelandczyków, którzy chcieliby się czymś pochwalić. Niestety nie mają takich ślicznych barokowych budowli, więc kombinują po swojemu. Przy głównej trasie z Auckland do Wellington jest miasteczko zwane Tirau. Mieścina maleńka, jakieś tam centrum rolnicze, ale głównie żyjąca z tego, że kiedyś był to popas dla dyliżansów, a dziś dla utrudzonych kierowców. Kasy z tego nigdy wielkiej nie było więc architektura oparta była głównie na blasze falistej. No i mieszkańcy doszli do wniosku, że taka blacha może stać się symbolem ich miasteczka. Z biegiem lat przybywało różnych przybytków, a dzisiaj przy głównej ulicy, prawie każdy sklep czy knajpa ma przynajmniej szyld z blachy falistej. Śliczne to to nie jest, ale jednak kolejna ciekawostka.

Główna ulica Tirau. Pies i owca mieszczą centrum handlowe i knajpy



Każdy szyld z blachy

Szkoła też nie ustępuje

Pasterz przed kościołem też w stylu

Warsztat samochodowy



A poza tym, jak większość miasteczek postojowych, sporo tu sklepów z antykami, rzemiosłem i rękodziełem. Te antyki też takie na miarę Nowej Zelandii, ale proszę mi się tu nie nabijać.












15 kwietnia 2013

Hobbiton

Kiedy Peter Jackson miał lat 18 rozczytywał się, jak większość wtedy, w Tolkienie. Zdarzyło mu się czytać Władcę Pierścieni w pociągu (jeszcze wtedy regularnie jeździły) z Wellington do Auckland. Czytając spoglądał niekiedy przez okno i co chwilę widział dramatycznie zmieniające się krajobrazy. Wymyślił wtedy, że musi koniecznie sfilmować Tolkienowe szaleństwa i Nowa Zelandia stanowić może naturalną scenerię do tego przedsięwzięcia. Po 20 latach zrealizował swój plan, a rezultaty pewnie widzieliście.

Prawdziwi fani pamiętają, że akcja filmu Władca Pierścieni rozpoczyna się w Hobbiton, centralnym miejscu The Shire. Do sfilmowania około 10 minut filmu wybudowano niedaleko miejscowości Matamata plan filmowy, który dzisiaj można zwiedzać. Cały Hobbiton jest zresztą nadal używany do kolejnych produkcji i niedawno, gdy kręcono Hobbita, został pięknie rozbudowany i powiększony.



Śmieszne jest to, że farmerska rodzina, na której terenie zbudowano Hobbiton nie miała pojęcia o Tolkienie. Całe przedsięwzięcie  - mimo, że olbrzymie - było na początku trzymane w niezłej tajemnicy. Dopiero, gdy Władca Pierścieni wszedł na ekrany, mieszkańcy rejonu Matamata i okolic rozpoznali gdzie ten plan filmowy był zbudowany po pojawiającym się na filmie charakterystycznym  kształcie pasma górskiego Kaimai.

Na tym planie wszystko jest naturalne oprócz tego dębu, na górce, po lewej, który rośnie bezpośrednio nad wejściem do domu Bilbo Bagginsa.  Jest on całkowicie sztuczny, a do każdej nowej produkcji dostaje zestaw nowych liści, które ekipa ręcznie maluje i przyczepia. To drzewko kosztuje 2 miliony dolarów. Szaleństwo, no ale Peter Jackson chciał mieć wszystko dokładnie tak jak Tolkien opisał... 

Dziś Hobbiton zwiedza się trochę jak studia filmowe Hollywood. Zabierają ludzi autobusem, dowożą na obrzeża wioski, a potem już piechotką, z przewodnikiem można połazić po wszystkich znanych z filmu miejscach.

Wejście do domu Bilbo Bagginsa w normalnej skali do filmowania wejścia Bilbo. Jest jeszcze drugie takie samo tylko o połowę mniejsze, którędy wchodził Gandalf i musiał się nieźle schylać

Domki Hobbitów zbudowane zostały w dwóch skalach. Większe tak, by Hobbity na ich tle wyglądały właściwie i mniejsze, aby Gandalf na ich tle wyglądał jak olbrzym. W środku właściwie nic nie ma. Miejsca tylko tyle, żeby dało się wejść i zniknąć za drzwiami. Wszystkie wnętrza filmowane były w studiach w Wellington.



Ogrody są ciągle wspaniale utrzymywane i całość wygląda bardzo malowniczo. Niedawno oddano do użytku gospodę pod Zielonym Smokiem, która serwuje darmowe piwo, specjalnie warzone dla turystów.

Green Dragon Inn

Przez ten mostek, w pierwszych scenach filmu, wjeżdżają na dwukółce Gandalf z Frodo

Przed knajpą jeszcze trochę pozostałości po imprezie urodzinowej Bilbo Bagginsa

Wnętrze knajpy zrobione bardzo porządnie, nie żadna hollywoodzka tektura tylko najlepsze, nowozelandzkie materiały

Nad barem tytułowy Green Dragon

a na ścianie obok "oryginalna" mapa of The Shire


Przewodnik opowiada sporo ciekawostek i anegdot na temat tego co działo się na planie podczas sesji zdjęciowych, a po wizycie, w domu, natychmiast uruchomiliśmy DVD z Władcą Pierścieni by zweryfikować plan z filmem.


No faktycznie, po pomacaniu wszystkiego osobiście Hobbiton filmowy ogląda się innym okiem.

12 kwietnia 2013

200 ptaszków kiwi

Drodzy nasi wierni, mniej wierni i nowi czytelnicy. Mija miesiąc od ostatniego wpisu. Najdłuższa blogowa przerwa jak dotychczas. Z lekkim niepokojem wszedłem na stronę statystyki czytelnictwa, gdzie spodziewałem się pustek, a tu okazuje się ciągle ruch w interesie. Musi jacyś nowi czytelnicy  dołączyli, bo starzy to już pewnie na mnie machnęli ręką. Witam nowych serdecznie. Przed Wami nie muszę się tłumaczyć. A starych czytelników proszę o wybaczenie. Mieliśmy najazd gości i wykorzystaliśmy ich wizytę na zrobienie sobie urlopu. Najeździliśmy się po NZ ile wlezie, pokazując gościom co piękniejsze miejsca i nie było nawet kiedy siadać do komputera. Dziś, tonąc w łzach, pożegnaliśmy ostatniego gościa i pora zacząć nadrabiać zaległości.

Złe wieści są takie, że łódka żaglowa na razie nie kupiona. Jakoś nic odpowiedniego jeszcze się nie trafiło. Dobre wieści natomiast są takie, że dzięki obwożeniu gości jest trochę nowych zdjęć i tematów.

No to lecimy, jak w tytule.

W maleńkim Whakatane życie społeczne jest niezmiernie bogate. Prawie wszyscy udzielają się w  dziesiątkach klubów zainteresowań wszelakich, klubów sportowych, organizacji charytatywnych i pomocy wzajemnej. Jedną z popularnych organizacji  jest Whakatane Kiwi Trust - organizacja pozarządowa, która zajmuje się wspieraniem i pomnażaniem populacji ptaszków kiwi. Kiwi, są zupełnie bezbronnymi nielotami, których jajka i młode pisklęta są ustawicznie narażone na ataki różnych drapieżników jakie przywieźli tu ludzie (psy, koty, kuny, szopy itd.). Olbrzymi wysiłek  wkładany jest w to, by tworzyć strefy wolne od tych drapieżników jak również chronić jajka i młode pisklęta. Często zbiera się te jajka i odchowuje pisklęta w bezpiecznych miejscach, by wypuścić mocniejsze już młode ptaki do ich naturalnego środowiska później.



Kilka tygodni temu odbyła się wieczorna impreza z okazji wypuszczania w krzaki dwusetnego ptaszka. Ptaszek ten został odłowiony miesiąc wcześniej, bo trochę był odwodniony i wyczerpany panującą aktualnie suszą. Jak się odkarmił i nawodnił pod ludzką opieką to okazało się, że będzie dwusetnym ptaszkiem wypuszczanym do buszu i w ten sposób został biedny celebrytą. Wieczorem, na skwerku w Ohope, zeszło się sporo ludzi. Byli oficjele z Whakatane Kiwi Trust, politycy, media. Były kiełbaski z rożna, a dzieci z podstawówki w Ohope pięknie odśpiewały z panią trzy piosenki o ptaszkach kiwi.



Na koniec, opiekunka zaprezentowała wszystkim biednego ptaszka, który wcale celebrytą się nie czuł i najchętniej wsadzał dziób swojej opiekunce pod pachę.



Jak już wszyscy się nacieszyli widokiem ptaszka, zapakowano go do specjalnego kartonowego pudełka i odjechał w krzaki. I już nie musi być celebrytą.

Choć nie wiadomo jak to będzie, bo właśnie kilka dni temu pewien zawodnik, w blasku fleszy i kamer telewizyjnych ogłosił otwarcie nowego biznesu, który może być strzałem w dziesiątkę. Będzie on mianowicie, zabierał nocą małe grupki turystów na oglądanie kiwi w naturze. Każdy klient dostanie na łeb porządny noktowizor i w ten sposób będzie miał szansę podejrzeć kiwi, a może i jeszcze co innego. Zakochani, uważajcie - idą turyści z noktowizorami!