Szukaj na tym blogu

29 lipca 2013

Życie na zatoce

Zawsze wydawało mi się, że Nowozelandczycy to naród mocno marynistyczny i taki rejs, jak nasz ostatni z Auckland do Whakatane, na nikim specjalnego wrażenia tutaj nie zrobi. Jak opowiadałem o tym, że zamierzamy sami z Inką przyprowadzić łódkę, to wszyscy wokół okazywali sporo zatroskania i podziwu, czasem oferując dobre porady lub kogoś znajomego, kto mógłby pomóc. Zwalałem to raczej na karb braku zaufania do tego, jak taka para z Polski sobie sama poradzi, szczególnie, że nasze opowieści o żeglowaniu nie były pewnie bardzo wiarygodne. Inka, pod presją tych zapytań, jak również pod presją braku czasu ze względu na "tyły" na jej projekcie już nawet zaczęła sugerować, że może faktycznie powinienem sobie dobrać jakiegoś faceta i popłynąć z nim. No co ja tam będę z obcym facetem się mordował jak mam Ineczkę? Chrzanię - powiedziałem i popłynęliśmy.

Dopiero jednak jak dotarliśmy do domu, to wiele osób po prostu przyznało, że taka wyprawa jaką zrobiliśmy to jednak na porządku dziennym tutaj nie jest. Słów podziwu i szacunku dla nas, jako wytrawnych żeglarzy, było co niemiara i zostaliśmy już teraz wpisani do panteonu "prawdziwych" lokalnych żeglarzy. Niektórzy nawet zaczęli przychodzić do nas po rady i szkolenia. No proszę. A ja zawsze myślałem, że jesteśmy ot tacy amatorzy.

Okazało się, że mimo, iż większość ludzi posiada tu łódki (łódki głównie motorowe, ale jednak) i bywa na morzu często, to rzadko wypływa na nich na dłużej niż 6 godzin i nigdy z dala od lądu. Taki rejs jak nasz, to już lekki wyczyn i czapki poszły z głów. Chodzę teraz dumny jak paw. Nigdy nie myślałem, że marynistycznie zaimponuję Nowozelandczykom.

A Nardine, tym czasem, pomalutku przyzwyczaja się do nowego miejsca. Robię wszystko, żeby nie przyzwyczajały się do niej mewy i kormorany, i staram się bywać na niej jak najczęściej mając w pamięci, że przez ostatnie sześć lat na tej boi stała mała Mary-Ann, która była z pewnością uznawana przez wszystkie okoliczne ptaszyska za ich prywatną oazę.

Już po pierwszej nocy na boi, te skurwiele, znaczy przepiękne ptactwo morskie, obsrały Nardine w conajmniej dwudziestu miejscach. O żłoby cholerne! W niedzielę, czyli następnego dnia po przyjściu z Auckland, jedna taka większa mewa, próbowała ze mną odgrywać Hitchcocka nalatując na mnie jak bombowiec. No żesz kurczę pieczone! Machnąłem w jej kierunku jakimś żelastwem, ale oczywiście bez szans. Mewa zrobiła jeszcze z pięć nawrotów wymyślając mi w jej narzeczu, a ja jej lżyłem po polsku. Potem zrobiła ostatnią kupę do wody i odleciała. Małpa wredna!!!

No to w następną sobotę, zabrałem ze sobą na łódkę pistolet wiatrówkowy. Jak wojna - to wojna. Szans trafienia mam niewiele, ale za to ile frajdy, jak sobie postrzelam do ptasiego łobuza, a nie tylko będę mu wymyślał. Kiedy przybyłem po tygodniu, obsrań było znowu ze dwadzieścia, ale jak na pięć dni to i tak nieźle. Chyba te niemiłe słowa sprzed tygodnia, mimo, że po polsku, trochę jednak poskutkowały. Szorując pokład myślałem sobie, że może jednak powinienem rozpocząć prace na łódce od skonstruowania niewielkiej wieżyczki z gniazdem karabinu maszynowego? Nie, nie przyroda jest piękna, a ptactwo na zatoce faktycznie urocze. Tylko dlaczego muszą srać na Nardine!!!!?

W przerwie rozmyślań o rozkoszach rzezi ptactwa wodnego wziąłem się więc za naprawę skrzyni biegów, co to się zablokowała na biegu wstecznym. Przyniosłem zestaw imperialnych kluczy i dawaj odkręcać górny dekiel. Dopiero przy ostatniej śrubie skonstatowałem jaki jestem niemożliwy lebiega. Dźwigienka zewnętrzna zrobiona jest z grubej blachy, na którą musiałem wcześniej stanąć i ją po prostu przygiąć. Śrubka pod spodem opierała się o krawędź skrzyni i dlatego nie mogłem jej przesunąć. Lekkie odgięcie śrubokrętem i skrzynia działa jak marzenie. Tylko nie wolno na niej stawać, baranie! A mewa lata mi nad głową i się ze mnie nabija. Ukatrupię!!!

A w powrotnej drodze do samochodu trafiłem na bardzo silny odpływ. Pontonem udało mi się wylądować jakieś dwieście metrów od brzegu. Samochodem z przyczepką można było dojechać jakieś trzydzieści metrów od pontonu, a na tych trzydziestu metrach muł był po kolana. Ponton po tym mule ciągnęło się znakomicie i lekko, ale jak wsiadłem do samochodu, z nogami po kolana w mule, to zrobiło się trochę jakby nieestetycznie. Dobrze, że Ineczka została w domu. Śmiałem się z siebie całą drogę do domu myśląc, że i tak miałem szczęście, bo mogłem się w tym mule pośliznąć. Życie jest piękne.

23 lipca 2013

Nardine wreszcie w domu czyli nasz pierwszy rejs

W zasadzie powinienem pisać o trzęsieniach ziemi, bo to temat najbardziej na czasie i wiadomość o trzęsieniu ziemi w Wellington i okolicach obiegła właśnie świat. No faktycznie, nawet na Nowozelandczykach to sobotnie trzęsienie zrobiło lekkie wrażenie, bo to po pierwsze stolica, a poza tym ciągle świeże są wspomnienia dewastacji Christchurch sprzed osiemnastu miesięcy. Tamto trzęsienie miało taką samą siłę jak to sobotnie, tyle, że zlokalizowane było w zasadzie pod samym Christchurch. No więc trochę się mieszkańcy Wellington najedli strachu i wszyscy mają nadzieję, że się już wszystko "wytrzęsło" i gorzej już nie będzie.

A my w dniu trzęsienia byliśmy zupełnie nieświadomi tego co się od kilkunastu godzin działo w okolicach Wellington (była to cała seria wstrząsów trwająca kilkanaście godzin z kulminacją w sobotę o 17:00 lokalnego czasu), bo właśnie kończyliśmy naszą wyprawę po Nardine.

Wiedząc, że szykuje nam się kilka dobrych wyżowych dni i spokojne morze, gwarantujące bezproblemowe wejście do Ohiwa Harbour, w środę po pracy wyruszyliśmy do Auckland. Dotarliśmy do mariny przed północą, załadowaliśmy graty na łódkę, odstawiliśmy samochód na parking i koło pierwszej w nocy poszliśmy spać.

Planowaliśmy wypłynąć o świcie, czyli koło 7 rano, ale w ostatniej chwili wpadł jeszcze pożegnać nas broker Wayne, który nam łódkę sprzedał i w zasadzie cały czas był naszym aniołem stróżem, pomagając znaleźć miejsce w marinie i doglądając łódki podczas naszej nieobecności. Bardzo zacny facet ten Wayne. Pozostanie naszym przyjacielem na zawsze.

Koło ósmej w końcu oddaliśmy Waynowi cumy i ruszyliśmy w drogę. Przed nami było 160 mil i planowaliśmy rozbić to na dwie raty. Pierwszy "rozgrzewkowy" dzień za czubek Półwyspu Coromandel i przenocowanie w jednej z cudownych zatoczek Great Mercury Island. Drugiego dnia planowaliśmy popłynąć do oporu zakładając, że dotrzemy do domu na wczesny poranek w sobotę.

Wypływamy z Half Moon Bay Marina. Tomuś skupiony na głębokościomierzu, bo płytko i jeszcze na dodatek odpływ. W oddali, na horyzoncie, downtown Auckland
 Wiatr zapowiadał się na 10 do 15 węzłów z południa lub południowego zachodu czyli w miarę nieźle. Łódka na silniku po płaskim i bez wiatru robi ok 5,5 węzła, a pod żaglami przy korzystnym półwietrze ok 6,5 węzła. Ponieważ się nam śpieszyło postanowiliśmy nie schodzić poniżej 5 węzłów, czyli jak na samych żaglach się da więcej niż 5 to ok, ale jeśli tylko prędkość spada to włączamy "katarynę".

Inka uwielbia autopilota.
No i pierwszego dnia w zasadzie pojechaliśmy z silnikiem 90 procent czasu,  bo wiatr, choć z właściwego kierunku był po prostu zbyt słaby. Na silniku było po prostu sporo szybciej, a i tak celu, czyli Mercury Islands przed zmierzchem nie osiągnęliśmy. Aktualnie robi się tu ciemno ok 18:00  więc o 17:30, będąc na wysokości Port Charles  zdecydowaliśmy nie ryzykować wchodzenia do zatok na Mercury po ciemku i zatrzymaliśmy się na noc w Port Charles.

Troszkę kiwało, a jak kiwa to w kambuzie urzęduje Tomuś, bo Ineczka może narzygać do żarcia

Tomusiowe lunche są proste i męskie, ale Baśka na pewno doceni Le Rustique, tutaj również dostępny choć drogi jak pies.

Po drodze zaliczyliśmy tylko jedną, małą przygodę gdy okrążając lekko wzburzony - jak zwykle - czubek Coromandla urwaliśmy jedno z dziwnych rozwiązań założonych na Nardine, a mianowicie taką przedłużkę między bomem a górnym zbloczem talii, zrobioną z dość wątłej stalowej linki z dwiema kauszami (widać toto w takiej białej, plastikowej koszulce na pierwszych dwóch zdjęciach). Po co to i na co było zamontowane - nie mam pojęcia. Od razu mi się nie podobało, bo wyglądało zbyt wątło, no ale zaniechałem wymontowania tego badziewia i musiałem górny blok talii przyczepiać do bomu na dwumetrowych falach z luźno latającym bomem. Błąd zaniechania.





Po słodko przespanej nocy wypłynęliśmy z Port Charles koło 7:30.   Wiatr z początku był faktycznie południowy czyli w miarę znośny ale i tak pomagaliśmy sobie cały czas silnikiem. Były momenty, że przekraczał 15 węzłów i robiło się całkiem faliście, ale w sumie jazda komfortowa gdzieś tak do Mayor Island. Potem zapadła w miarę księżycowa noc i wiatr przygasł, ale niestety jego resztki zrobiły się południowo wschodnie i trzeba było zwinąć wszystkie szmaty, bo tylko nas hamowały.











Alderman Islands


Coromandel zostawiamy z tyłu













Około piątej rano rzucaliśmy kotwicę na przeciw Ohope Beach, bo przypływ właśnie minął o czwartej i zdecydowaliśmy wchodzić do Ohiwa na następnym przypływie czyli gdzieś koło 13tej. Mimo, zmienialiśmy się trochę na wachtach to oczywiście byliśmy raczej skonani, więc naiwnie myśleliśmy, że się na kotwicy trochę prześpimy a potem koło dziesiątej wstaniemy, spakujemy graty, żeby być gotowym do zejścia jak już przyczepimy się do boi. Zanim się zorganizowaliśmy zaczęło świtać i koło siódmej już mieliśmy pierwszych gości - Marty (mój szef) z synem właśnie wypływali na ryby i widząc nas natychmiast podpłynęli w odwiedziny. Po chwili pojawili się dwaj inni koledzy. No więc wizyta, oprowadzanie po łódce etc. Poszli. Za moment wraca Marty z pełną skrzynką ryb, które złapał w godzinę i chce je nam wrzucić na pokład, na śniadanie. No tylko nam w tym syfie tych ryb jeszcze trzeba. Pogoniliśmy go. Pojechali z rybami na brzeg. Za chwilę podpływa kolejna para znajomych ( jeden z radnych z Magistratu z żoną). Znowu przyjęcie. Ze spania nici. Poszli. Dzwonią telefony. To znajomi przechadzający się po plaży pozdrawiają i pytają czy to my. Okazuje się, że całe Whakatane czekało na nas.

To już zdjęcia dostarczone przez przyjaciół. Nardine majestatycznie podchodzi do wejścia do Ohiwa Harbour.
W końcu jest koło pierwszej więc ruszamy do wejścia do zatoki. Bardzo wolniutko i ostrożnie, żeby nie usiąść na piachu. W maju na GPSie zaznaczyliśmy sobie całą trasę, ale ten kanał się ciągle przesuwa i nigdy nie można być pewnym swego. Pykamy leciutko silnikem, w zasadzie na jałowych obrotach, a prąd wnosi nas do wejścia z prędkością 6 węzłów. No ale luzik. Przez całą drogę nie mieliśmy mniej niż metr wody pod kilem i to w połowie przypływu. czyli da się wytrzymać. Wpływamy majestatycznie do Ohiwa, na molu jak zwykle tłum wędkarzy i sporo znajomych wrzeszczących powitania. Aż żal, że nie mamy gali flagowej. Cyrk.

Już na boi w Ohiwa
Podejście do boi poszło sprawnie. Ineczka wyciągnęła i utrzymała linę mimo olbrzymiego prądu i faktu, że lina od miesięcy nieużywana obrosła 10 cm warstwą badziewia. I tu nastąpił niemiły finał rejsu a mianowicie przyhamowując przed boją wrzuciłem wsteczny bieg i już niestety nie udało mi się go wyłączyć. Coś się zablokowało w sterowaniu skrzyni biegów. No cóż, całe szczęście, że to już w domu i na boi. Trzeba będzie wziąć się do roboty. Dobrze, że tę robotę uwielbiam.

Nardine to ta ostatnia po prawej

Ale na martwienie się skrzynią biegów znowu nie było czasu, bo właśnie docierał do nas Marty, tym razem z żoną, córką i butelką szampana na powitanie. No i kolejna impreza.

Do domu dotarliśmy po ciemku. Skonani, ale szczęśliwi.

A oto mapka naszego rejsu:










14 lipca 2013

Rocznica

To już rok z okładem, od naszego powrotu do Nowej Zelandii. Minął jak z bicza strzelił. Pewnie dlatego, że z jednej strony zafundowaliśmy sobie całkowity "reset", co spowodowało, że życie zrobiło się dużo ciekawsze, a z drugiej strony zauważyłem, że w miarę starzenia czas zaczyna płynąć coraz szybciej. Im człowiek częściej myśli o nieuniknionej starości tym bardziej chce się zdążyć jeszcze z paroma ważnymi sprawami. W rezultacie, każdy normalny dzień, kiedy po prostu wstało się rano, poszło do pracy, wróciło, zjadło kolację, poczytało czy napiło się winka kończy się poczuciem winy, że taki zwykły dzień to dzień stracony. Jeden dzień bliżej do końca, a ważne projekty nie popchnięte do przodu. Ja chyba mam jednak nie po kolei w głowie z tymi różnymi projektami. Inni martwią się tym co będą robić na emeryturze, a ja już chciałbym  na niej być, bo boje się, że nie starczy mi czasu na te wszystkie projekty. Z drugiej jednak strony nie ma chyba co narzekać. Oryginalne plany przeprowadzkowe zakładały, że po roku dopiero będziemy decydować gdzie i jaki dom kupić i w ogóle jak zapuszczać korzenie. A rezultat jest taki, że dom kupiliśmy po trzech miesiącach i staliśmy się już całkiem znanymi postaciami w Whakatane.

Rocznica naszego przyjazdu minęła z hukiem. W zeszłym tygodniu zorganizowaliśmy sporą imprezę z tej okazji. Impreza odbyła się w domu naszego szefa Marty'iego, bo nasza chałupa nie pomieściłaby tylu gości. Podczas toastów Marty przypomniał nam, że nie dość, że urządziliśmy się sprawnie w nowym domu, staliśmy się już poniekąd polską, lokalną instytucją to jeszcze, jak chyba nikt wokół, w ciągu roku kupiliśmy... dwa jachty i motorówkę. No faktycznie to prawda, więc chyba jednak ten rok taki zupełnie stracony nie był.

Podczas imprezy dopadły mnie refleksje na temat tego, jak z dnia na dzień czujemy się tutaj coraz bardziej u siebie. Rok temu przyjechaliśmy do zupełnie nieznanego nam miasta. Dziś, te 50 osób na imprezie, to już w zasadzie prawie bliscy przyjaciele. Przez kilka miesięcy po przyjeździe, ciężko było zapamiętać imiona i nazwiska tych wielu, nowych znajomych. Dziś znamy ich wszystkich, znamy ich partnerów, dzieci, układy rodzinne i biznesowe. Oni zaakceptowali tych dziwnych ludzi z Polski, a my czujemy się z nimi jak w domu.  Trochę jest to efekt małego miasteczka, ale również rezultat tej charakterystycznej dla Nowozelandczyków otwartości i akceptacji. Poza tym jest tutaj po prostu międzynarodowo, jak w każdym kraju tzwn nowego świata. W całym magistracie pracuje chyba blisko 15 nacji. W sekcji 3 Waters (Waste Water, Storm Water and Water Supply), tam gdzie właściwie pracuje Inka, szef jest ze Sri Lanki a pod nim Inka, Filipinka i jeden Kiwi. Teraz właśnie rekrutowaliśmy dwoje młodych i do interview zakwalifikowali się Sri Lankanka, Amerykanka, Sudanka i Kiwi. Przyjmiemy Kiwi i Sri Lankankę. Istne United Nations.

Ale dzięki temu jest ciekawie i wesoło. Wczoraj byliśmy na imprezie z hiszpańskim podtekstem. Organizowana była na spółkę, przez Filipińczyków i Meksykańczyka więc było morze tequilli i guacamole, tacos, burritos, fajitas, chilli con carne, paella i jeszcze parę takich.

A my po roku odetchnięcia od polskiej kuchni zaczynamy ćwiczyć pewne charakterystyczne dania, które można zaproponować cudzoziemcom. Furorę zrobiły ostatnio białe kiełbaski z kurczaka (które nauczyli nas robić Joanna z Dawidem), właśnie dziś, na wywarze z takowych ugotowany został wyśmienity żurek, własnego kiszenia. Wykonane zostały bardzo udane kołduny. Pierwsze ruskie były zbyt wodniste - trzeba zmienić receptę nieco, bo twarogu tutaj nie uświadczysz więc następnym razem spróbujemy z twardą Filadelfią. Kapustka kiszona się już regularnie robi. Ineczka właśnie warzy rybkę po grecku - coś, czego lokalni jeszcze nie próbowali, i co chyba będzie im smakować.

I tak oto wiedziemy życie człowieka poczciwego. Prognoza pogody na koniec nadchodzącego tygodnia zaczyna wyglądać atrakcyjnie i być może wreszcie uda nam się przeprowadzić Nardine. Najważniejsza jest prognoza co do fal oceanicznych, które - jeśli zbyt duże - po prostu blokują wejścia do portu w Whakatane i Ohiwa. przepłynąć można w zasadzie w każdą pogodę natomiast sztuka jest przypłynąć w takim momencie, żeby się dało wejść do portu. Inaczej pozostaje bujanie się na falach. Nieraz przez parę dni. Może być tak jak dziś, w zasadzie brak wiatru i może spokojne, ale z oceanu nadchodzą wielkie, trzymetrowe, martwe fale, które łamią się w główkach portu i nie da się przez nie przejść. Trzymajcie kciuki. Pod koniec przyszłego tygodnia powinno nie być martwej fali.

04 lipca 2013

Życie w drodze

Od czasu zakupu Nardine w zasadzie w każdy weekend jeździmy do Auckland. Z reguły na jeden dzień. To znaczy wyjazd rano i powrót wieczorem. 300km w tym kraju jest do przejechania w 3,5 godziny (trzymając się mniej więcej przepisów), więc spędzamy co najmniej siedem godzin w samochodzie. Cała droga jest mniej więcej klasy polskich Dróg Wojewódzkich, ale spowolnień, ze względu na przejazdy przez obszary zabudowane, jest po drodze w zasadzie tylko cztery, stąd taka dobra średnia. Taki już charakter tego kraju.

Jadąc sobie ostatnio, z jak zwykle kimającą u mego boku Ineczką, zastanawiałem się o czym by tutaj napisać następny wpis. Nardine jest już w końcu w zasadzie gotowa do drogi, ale teraz znowu nie mamy czasu na jej przyprowadzenie. Jeszcze ze dwa tygodnie potrwa zanim będziemy się mogli do tego przymierzyć. O Inki nowej pracy za wcześnie jeszcze pisać. No więc o czym?

Poznając już powoli każdy zakręt na naszej 300 kilometrowej trasie i rozpoznając charakterystyczne zachowania lokalnych kierowców doszedłem do wniosku, że zaryzykuję temat przyziemny i kontrowersyjny (bo z natury rzeczy subiektywny), a mianowicie uroki prowadzenia samochodu w Nowej Zelandii. Temat to trudny, bo nieomal intymny. Samochód i jego wnętrze to część naszego bardzo prywatnego życia. Zamknięci w tej niewielkiej klatce mamy poczucie, że świat, tam po drugiej stronie jest trochę jak film. Chętnie wydajemy o nim recenzje, ale sami nie uważamy się za jego część. To jesteśmy my i bardzo bezosobowi oni - inni kierowcy, których recenzujemy tak chętnie. Porecenzujmy więc subiektywnie jak to jest na drodze w Nowej Zelandii.


No więc zasadnicza różnica polega na tym, że jeździ się tu lewą stroną, ale zasada udzielania pierwszeństwa temu z prawej jest taka sama jak w Polsce. Czyli trochę niby nielogicznie, ale da się wytrzymać, bo jak ognia unika się tutaj skrzyżowań równorzędnych (w imię dobrej zasady "po co komplikować sprawy jak można dwoma trójkątami rozwiązać cały problem").

Pierwsze kuriozum to takie, że limity dozwolonych prędkości są takie same dla zwykłych dróg jak i tzwn austostrad (które nota bene z trudem mieściłyby się w kategorii naszych dróg ekspresowych). Czyli na obu typach, w polu 100km/h, a poza tym wg znaków. Zasada jest taka, że po znaku ograniczenia prędkości obowiązuje on aż do jego odwołania we wszystkich kierunkach (czyli po skręcie w inną drogę również). Tak to działa i nie trzeba za każdym skrzyżowaniem stawiać nowego znaku. Spora oszczędność.

Kierowcy są oczywiście dużo spokojniejsi niż w Polsce (tak do granic dupowatości) i tak jak w Polsce nie potrafią jeździć płynnie po rondach (mimo, że mają je tutaj dużo dłużej niż Polacy u siebie). Tak jak na całym świecie, tak i tutaj kierowcy dzielą się na tych, którzy lubią prowadzić ( tzn myślą i jeżdżą przewidywalnie i przewidująco, uważając na innych) i na tych, dla których prowadzenie to albo niechciany przymus i niewygoda, nie warta zastanowienia czynność fizjologiczna, albo wręcz po prostu nieustanna walka ze strachem i zmęczeniem. Na tych trzeba zawsze uważać, bo w ich rękach samochód staje się zagrażającą innym kupą żelastwa. Są oczywiście jeszcze kozacy i wariaci, ale ci według mnie są mniej groźni, szczególnie jeśli się im w porę ustąpi miejsca zamiast się z nimi ścigać. Oni zwykle koncentrują się na prowadzeniu i przez to, że jeżdżą szybko, zwykle lepiej panują nad samochodem  w trudnych sytuacjach (no bo bez przerwy je kreują) niż ci powolni.

Podobnie jak na Wyspach Brytyjskich, bardzo powoli przyjmuje się tutaj używanie świateł w dzień. Nawet w deszcz i we mgle nigdy nie można być pewnym, że z ciemności czy ściany deszczu nie wyłoni się powolutku, bardzo ostrożny i bezwypadkowy kierowca w absolutnie zaciemnionym samochodzie. Podobnie jak w Polsce większość tych ostrożnych kierowców mknie w nocy z przepisową prędkością 100km/h na światłach mijania. Hamując tylko ostro przed każdym wyłaniającym się nagle zakrętem, który zawsze ich zaskakuje. Przypomina mi to moją podróż z kolegą, który poza zwyczajem ciągłego "masowania" pedału gazu, był bardzo zajęty rozmową i prowadząc na światłach mijania co chwilę ostro hamował - a to bo zakręt, a to bo znak, a to bo sobie przypominał, ze właśnie chciał coś ważnego powiedzieć. Oparty rękami o deskę kokpitu zapytałem czy nie byłoby lepiej, gdyby sobie poświecił długimi. "Wiesz, ja i tak dalej nie widzę" odparł rozbrajająco, złorzecząc facetowi, który właśnie ze złością, po wariacku go wyprzedzał, zmęczony tym ciągłym hamowaniem bez powodu.

Ponieważ sporo tu zwierząt hodowlanych na polach, nierzadko udaje im się przedrzeć przez płoty i wyjść sobie na drogę. Co chwilę więc ktoś kończy swoje i krowie życie, bo przecież widząc 30m przed sobą i mknąc przepisowo 100km/h raczej nie ma szans się  w porę zatrzymać. A głupia krowa jest z reguły czarna i bez odblasków. Tak, ciągła zmiana świateł jednak przecież wymaga wysiłku no i refleksu. Szczególnie, że zza zakrętu co chwile wyjeżdża inny koleś, też na światłach mijania, których przecież z dala nie widać. Tak jak w Polsce, do większości kierowców nie dociera tutaj, że jazda w nocy mogłaby być bezpieczniejsza niż jazda w dzień, gdyby tylko używali właściwie świateł. Tylko w nocy można przecież zauważyć samochód za ślepym zakrętem lub po drugiej stronie górki - ale tylko wtedy gdy ma on zapalone długie światła.

No cóż, ponieważ większość kierowców to jednak nie ci, którzy lubią prowadzić, więc tak jak i wszędzie na świecie, zakłada się, że wszyscy to bezmyślne barany i ofermy. Aby ograniczyć więc skutki wypadków drogowych zmusza się wszystkich by jeździli wolniej. Wypadki i tak będą powodować (może nawet częściej, bo będą przysypiać albo się wkurzać), ale przynajmniej ofiar śmiertelnych będzie mniej. Policja więc, tak jak w Polsce, ściga głównie za prędkość i większość radiowozów wyposażona jest w radary i kamery, które namierzają we wszystkich kierunkach. Jest również na drogach sporo nieoznakowanych radiowozów z takim sprzętem. Najłatwiej jest dać się namierzyć przez radiowóz nadjeżdżający z przeciwka, szczególnie w nocy. Z reguły zdąży on jeszcze machnąć ci lizakiem, czy błysnąć kogutem, a jak się nie zatrzymasz po dobroci to zawróci i dogoni.

W związku z tym w zasadzie wszyscy przestrzegają owych 100 km/h czy innych ograniczeń w miastach, bo i tolerancja policjantów jest niewielka (max 4km/h).  A jak już cię zatrzymają to nie ma dyskusji. Nie ma co też próbować numerów z banknotem w prawie jazdy, bo kończy się to natychmiastowym aresztowaniem. Za przekroczenie prędkości  o 30 km ponad limit traci się prawo jazdy na co najmniej dwa miesiące.


Pozytywne jest to, że większość kierowców jeździ "pod limit" więc praktycznie średnie prędkości są całkiem wysokie i ruch jest płynny. Bardzo rzadko pojawia się, jakże częsta zmora polskich dróg, czyli odpowiednik malucha lub skody 1000MB z kierowcą w kapeluszu, który za punkt honoru uważa jazdę ok 65 km/h blokując wszystko i kolekcjonując wielokilometrowy łańcuszek.

Tutaj od czasu do czasu też zdarzają się "kolekcjonerzy" za którymi formuje się łańcuszek, ale to sprawa raczej rzadka. Najgorsi są ci, co jadą tak 10 km poniżej limitu, bo wtedy inni nie mają szans ich wyprzedzić bez przekraczania dozwolonej prędkości lub 3 km pustej i prostej drogi.

No i tak to mniej więcej tu wygląda. W sumie stosunkowo nieźle i bezstresowo. Wyprawa do Auckland i z powrotem w ciągu jednego dnia jest odpowiednikiem trasy Warszawa Wrocław Warszawa. Poziom adrenaliny i zmęczenia jest nieporównywalny.

A jeśli chodzi o sprzęt to oczywiście najwięcej na drodze japończyków i koreańczyków uważanych tu raczej za chłam, oraz Holdenów (czyli australijskiej odmiany Opla). Marki europejskie, nawet  te na F ( patrz: "nie kupować samochodów na F czyli Fordów, Fiatów i francuskich")  są uważane za luksus i szpan, i są odpowiednio droższe. No taki dziwny kraj. Natomiast interesująca jest duża ilość wszelakiej maści klasyków, hot-rodów, zabytków. Biorąc pod uwagę, że to koniec świata i maleńki kraj to ilość pięknie odrestaurowanych lub stuningowanych pojazdów jest imponująca.