Szukaj na tym blogu

31 sierpnia 2013

Bigosik

Kilka postów wstecz meldowałem, że kapusta została postawiona na kiszenie i, że będzie bigosik.

Przyznam, ze wstydem, że tamten kamienny garnek kapustki wyszedł tak dobrze, że niestety zeżarliśmy ją na pniu. W zasadzie prosto z gara. I z bigosiku były nici.

Zżerany wstydem i wyrzutami sumienia niedawno postawiłem kolejny garnek na kiszenie. O matko, kapustka wyszła jeszcze lepsza! Jednak tym razem wyżarłem tylko kilka garści. Reszta szybko poszła do gara i widok sprzed paru minut jest jak poniżej.




W kociołkach bigos grzano; w słowach wydać trudno
Bigosu smak przedziwny, kolor i woń cudną;
Słów tylko brzęk usłyszy i rymów porządek,
Ale treści ich miejski nie pojmie żołądek.
Aby cenić litewskie pieśni i potrawy,
Trzeba mieć zdrowie, na wsi żyć, wracać z obławy.
Przecież i bez tych przypraw potrawą nie lada
Jest bigos, bo się z jarzyn dobrych sztucznie składa.
Bierze się doń siekana, kwaszona kapusta,
Która, wedle przysłowia, sama idzie w usta;
Zamknięta w kotle, łonem wilgotnym okrywa
Wyszukanego cząstki najlepsze mięsiwa;
I praży się, aż ogień wszystkie z niej wyciśnie
Soki żywne, aż z brzegów naczynia war pryśnie
I powietrze dokoła zionie aromatem.


Oj zionie, zionie. Już k...wa cała chałupa nam zionie....

Jutro będziemy próbować. Baśka, tylko mi nie wymyślaj.

30 sierpnia 2013

Wielkie pucowanie

Nie wiem, czy wielu moich byłych '"załogantów" pamięta, co mi podarowali na odjezdnym z Warszawy. Prezenty te, sercu bliskie, wpasowały się w nasze otoczenie idealnie. Niektórzy pewnie pamiętają, że nad moim biurkiem, w Warszawie tkwiła mapa atolu Funafuti. Prominentne miejsce w moim obecnym biurze wygląda tak.


Słabo to trochę widać, ale wyjaśniam, że jest to średniowieczna mapa Europy ze strojami narodowymi różnych nacji (między innymi Polaków), podarowana mi przez tzw. Dyrekcję, już po odjeździe kontenera, przez co było trochę zachodu z dostarczeniem jej tutaj, bo nijak do walizki by już nie weszła. Tak jak kiedyś goście w Warszawie, na widok mapy atolu Funafuti pytali, co to za czort, tak teraz wszyscy pytają o tą mapę.

Często wpada mi ostatnio w ręce wspaniały album fotograficzny z naszych kajakowych spływów, wydany przepięknie przez "modelarzy transportowych". Oglądamy go sobie czasem z Inką, rozmyślając czy Wacek już przytył wreszcie czy nie.





W jednej z naszych sypialni znalazł miejsce wspaniały obraz starego Gdańska, od dzielnej ekipy Trójmiejskiej.

W zupełną nostalgię wpadłem jednak dopiero, gdy zdałem sobie sprawę z tego, jak prorocze były pozostałe prezenty i jak świetnie  będą się teraz  komponować z wnętrzem Nardine. Rozpocząłem właśnie projekt odpucowywania mosiężnych lamp i innych elementów wystroju Nardine. Dzwon okrętowy i busola, które przyjechały z Warszawy są właściwie jakby z kompletu. Sami popatrzcie (na razie jeszcze w garażu w trakcie pucowania).

Powinienem w zasadzie utrzymywać, że Nardine została kupiona właśnie pod te prezenty, no ale to już bym trochę przegiął.

Tak czy siak, fajnie będzie mieć na pokładzie pamiątkę z poprzedniego życia.

Hej stara załogo, dzięki raz jeszcze. Ahoj!

 


 


26 sierpnia 2013

Skarb narodowy - Dame Kiri Te Kanawa

Nowozelandczycy nie mają jakiejś ogromnej liczby znamienitych nazwisk czy dzieł artystycznych, znanych w całym świecie. Był oczywiście Sir Edmund Hillary, którego zna każde dziecko na świecie. Był Peter Blake - zdobywca Pucharu Ameryki, którego zna każdy żeglarz na świecie. Jest Peter Jackson - twórca Tolkienowskich filmów, którymi rozsławił piękno Nowej Zelandii. Jest jeszcze Russell Crowe, o którym mało kto wie, że jest Nowozelandczykiem. I to właściwie wszystko. Ale w świecie muzyki jest jeszcze jeden skarb narodowy,  - Dame Kiri Te Kanawa, którą zna cały świat miłośników opery i bel canto.

Kiri w przyszłym roku dobije siedemdziesiątki, ale ciągle wygląda świetnie, a i śpiewa ciągle fenomenalnie.

Bel canto nigdy nie było moją ulubioną dziedziną muzyki. Mimo, że za młodu odebrałem przyzwoitą edukację muzyczną, muzyka ciągle przewijała się przez moje życie i w zasadzie lubię jej każdy nurt to akurat opera nigdy mnie specjalnie nie pociągała. Cały ten cyrk operowy zawsze mnie śmieszył bardziej niż zachwycał i za diabla nie mogę zrozumieć co ludzie widzą w tym w sumie jarmarcznym widowisku. Często mam nieprzeparte wrażenie, że u wielu to raczej snobizm niż prawdziwa miłość. Zauważyłem również przez lata, że jest pewna zależność między brakiem słuchu czy talentów muzycznych i uwielbieniem dla opery. Pewnie jak zwykle jestem wredny.

Dla mnie poszczególne arie czy uwertury są faktycznie wspaniałe, ale wolę ich słuchać podczas normalnego koncertu.  Mam jeszcze jedną słabość - do baletu. To znaczy balet mnie słabi. Jak wielu znajomych wie, bardzo lubię tańczyć, ale balet klasyczny mnie po prostu śmieszy. Naprawdę, jezioro Łabędzie czy Dziadek do orzechów to taka przepiękna muzyka. Genialna. Ale jak widzę panów w gaciach fikających nóżkami to mi to cały odbiór psuje.  No cóż - wiem, że jestem w olbrzymiej mniejszości i polecą na mnie gromy, ale co tam.

Biorąc powyższe pod uwagę  zrozumiecie dlaczego wybrałem akurat te poniższe linki aby przedstawić Kiri. Jak ktoś musi sobie posłuchać Ave Maria w wykonaniu Kiri to zapraszam na youtube. Mnie podobają się te bardziej krwiste rzeczy. Na przykład ta modernistyczna muzyka maoryska:

http://www.youtube.com/watch?v=WV88zD55_zc

czy te próby śpiewania standardów jazzowych, które w sposób oczywisty nie są jej domeną

http://www.youtube.com/watch?v=RxhjmfGAoDk

A na koniec historyczny już kawałek. Na powitanie trzeciego tysiąclecia, które jak wiadomo do Nowej Zelandii zawitało dużo wcześniej niż do Europy czy Stanów, Kiri śpiewa jedną z najpopularniejszych piosenek maoryskich Pokarekare Ana. Jest to nieomalże nieoficjalny hymn Nowej Zelandii. Coś jak Walzing Matilda w Australii.

http://www.youtube.com/watch?v=qPvyZfH8OZM


Madness

Dzisiaj rano Kiwi Fly Emirates Team wygrał  Louis Vuitton Cup z włoską Luna Rosa. Tym samym przez ładnych parę dni, we wrześniu, większość z nas będzie obgryzać paznokcie i spędzać więcej czasu w zakładowej kantynie (gdzie jest telewizor i można śledzić to na żywo) dopingując Kiwis w bezpośrednich wyścigach z Team Oracle, któremu będziemy chcieli wydrzeć America's Cup.

Nie przyćmi to z pewnością narodowej obsesji, którą jest tutaj rugby (przedwczoraj All Blacks znowu dołożyli Wallabies, czyli Australijczykom), ale teraz te wariackie wyścigi szalonych katamaranów z pewnością będą oglądane nie tylko przez żeglarzy.

Muszę powiedzieć, że jako właściciel 12 tonowej, żelbetowej łodzi, oglądam te wyścigi z niejakim obrzydzeniem, bo to już z klasycznym żeglarstwem ma mało wspólnego. Katamarany te są tak wyżyłowane, że jak tylko mocniej powieje to trzeba odwoływać wyścig, żeby się chłopaki nie pozabijali. Nota bene jeden już niestety zginął, podczas treningowych rejsów.  Dzisiaj, w San Francisco, wiało tylko 10-12 węzłów, a chłopaki wykręcili 40 węzłów prędkości (czyli 70 km/h dla nieżeglarzy). To już w zasadzie nie są katamarany tylko wodoloty, które balansują na szczudłach. Strach na to patrzyć. Trzeba jednak przyznac, że dzięki doskonałej jakości transmisji telewizyjnej, kamerom ulokowanym wszędzie, gdzie tylko możliwe, komputerowej grafice, która tłumaczy co się dzieje na torze regatowym, jest to całkiem widowiskowe.

Pewnie, pokazywano to we wszystkich telewizjach na świecie, ale oto jak Kiwis trochę przeszarżowali w jednym z wyścigów. W zasadzie nie musieli się już śpieszyć, bo Luna Rosa miała awarię.

http://www.youtube.com/watch?v=04ZOMuAg2bA

Trzymajcie kciuki za tych szleńców, żeby się nie pozabijali podczas właściwych regat z Oracle. To naprawdę jest madness.

Mudness

Melduję posłusznie, że na starość bardzo poważnie odbiła nam szajba.

Gdy byliśmy piękni i młodzi nigdy takich rzeczy nie robiliśmy, no bo i po co. Teraz, to albo nam się ten nowozelandzki styl życia zaczyna udzielać, albo chcemy sobie coś udowodnić, no albo ta szajba.

W zeszłym tygodniu dołączyliśmy mianowicie do głównie młodzieżowej grupy ok 30 magistrackich urzędników i wzięliśmy udział w wariactwie, które zwie się Tough Guys and Gals Challenge. Jest to jeden z wielu szalonych wyścigów, które organizowane są coraz częściej dla znudzonych normalnymi maratonami, Iron Menami czy zmaganiami na rowerach górskich bądź szosowych. Tutaj chodzi o to, żeby było niekonwencjonalnie.

Sunny Whakas (przypominam, "wh" wymawiamy jako "f")

Seniorzy, jeszcze przed biegiem, uwaga na twarzowe legginsy
Jest to praktycznie bieg przełajowy na 6 lub 12 km (do wyboru, my oczywiście wybraliśmy 6) nafaszerowany wszelkiego rodzaju przeszkodami, głównie wodno-błotnistymi. Biorąc pod uwagę, że jest to środek zimy i temperatury są rzędu 12 stopni, temperatura wody pewnie koło 8 stopni, a podczas naszego biegu dwa razy padał grad to faktycznie jest to zabawa dla tough guys and gals.

Jak taki bieg wygląda można zobaczyć tutaj. Choć ten bieg odbywał się tydzień wcześniej przy świetnej, słonecznej pogodzie. Nasz bieg był bardzo mokry, zimny i błotnisty z deszczem i gradem.

http://www.youtube.com/watch?v=G_hhCazMp3c&feature=youtu.be

Donoszę, że ukończyliśmy bieg dzielnie. Mniej więcej w połowie stawki ogólnej i w 1/3 stawki dziadów powyżej 40 lat. Jak na nasz pierwszy bieg to nieźle. Większość młodzieżowej grupy z magistratu zostawiłem z tyłu i teraz mam szacun jeszcze większy. Ha, ha.

i juz po....
No ale trzeba przyznać, że w głowach nam ta Nowa Zelandia pomieszała.

No dobra jeszcze z ostatniej chwili. Film z naszego biegu jest tutaj:

http://www.youtube.com/watch?v=o_X3MVLqCqU&feature=youtu.be

Mozna porownac o ile bylo mokrzej.

22 sierpnia 2013

Nasze polskie kompleksy

Obiecywałem sobie, że oprócz pierwszego wpisu, nie będę w tym blogu wracał do tematów ojczystych. 

Tak więc dzisiaj miała być dalsza historia odkrywania Nowej Zelandii przez Europejczyków. Jednak przeglądając tak zwane materiały źródłowe obśmiałem się jak mrówka z tej naszej polskiej słabości do chwalenia się lub rozdzierania szat i doszedłem do wniosku, że jednak złamię zasadę.
A było to tak.

Jak już kiedyś wspominałem, ilość polskich imigrantow w Nowej Zelandii jest znikoma. Pierwsze znaczące ilości osadników z terenów Polski zaczęły przybywać tu w XIX wieku. Tak po dwadzieścia, trzydzieści osób. Ponieważ Polska była wtedy pod zaborami, więc przybywali oni bądź jako Niemcy, bądź jako Rosjanie, względnie jako Austriacy. Nazwiska i imiona były wyraźnie polskie, ale papiery wystawiane przez zaborców. Wrócę jeszcze kiedyś do tych spraw, bo to nawet całkiem ciekawe historie o tym, jak powstało kilka  polskich osad w Nowej Zelandii.

Później działo się niewiele, aż do schyłku II wojny światowej, kiedy to przybyło tutaj 800 polskich sierot, które ocalały sybiracką gehennę. Była to najliczniejsza grupa polskiej imigracji w dziejach NZ. Potem była jeszcze ostatnia (nasza) fala ponad 300 uchodźców solidarnościowych, którzy przybyli tu na początku lat 80-tych.

Pewien, bardzo zresztą nobliwy rodak, który był w Nowej Zelandii nawet oficjalnym przedstawicielem londyńskiego rządu i pracował przez wiele lat w tutejszym Ministerstwie Pracy, napisał pracę doktorską na temat polskiej emigracji do NZ. Trzeba przyznać, że odwalił spory kawał roboty, ustalając z benedyktyńską cierpliwością  polskie korzenie wśród tysięcy Europejskich imigrantów. W czasach, kiedy pisał swoją pracę, dostęp do informacji nie był jednak tak szeroki i łatwy jak dzisiaj. We wstępie do swej pracy, uderzając w naszą ulubioną polską nutę "Polacy są wszędzie" i "polski wkład w historię świata często pozostaje niezauważony" czy "inne nacje zawłaszczają sobie naszych Chopinów, Skłodowskie, Koperników itd", nasz wspomniany doktorant, z niekłamaną radością napisał, że dwaj panowie biolodzy, ojciec i syn, którzy znaleźli się w załodze drugiej wyprawy kapitana Cook'a, urodzili się odpowiednio w Tczewie i Mokrym Dworze pod Gdańskiem. Nosili co prawda nazwisko Forster (jako że tata miał szkockie pochodzenie), a na imiona mieli Johann i Georg, ale oficjalnie obywatelstwo mieli polskie, bo urodzili się w Prusach Królewskich, które jeszcze wtedy należały do Polski, a później do Unii Polsko-Litewskiej.

No i proszę, jaki fantastyczny "polonik"! Polacy są wszędzie! Mało tego Johan i Georg odwalili świetną robotę podczas wyprawy Cook'a, znakomicie dokumentując faunę i florę tych zupełnie nieznanych okolic. A i jeszcze, jak prawdziwi Polacy, zostali oszukani przez swych angolskich mecenasów, którzy nie chcieli im pozwolić na zbyt wczesną i samodzielną publikację tych rewelacji (Cook był znowu w podróży). Biedni Forsterzy pojechali więc do Francji i tam sami opublikowali swe prace, olewając towarzyszy angielskich.

Ironia losu polega jednak na tym, że obaj panowie byli, a przede wszystkim czuli się Niemcami. Młodszy Georg, w swej prywatnej korespondencji wręcz z Polaków szydził i uważał ich za, co tu dużo gadać, okropną hołotę. Gdy po jego śmierci opublikowano te listy, były one skwapliwie cytowane przez propagandę III Rzeszy podkreślającą wyższość narodu  niemieckiego. To między innymi na ich podstawie ukuto określenie "Polnische Wurtschaft".

Prawda, jak to jednak trzeba uważać z tym szukaniem poloników za wszelką cenę? Nigdy nie wiadomo na kogo się trafi.

A tak nawiasem mówiąc to róbmy swoje, rodacy, róbmy swoje jak śpiewał Młynarski. Jak będziemy dobrze robić to nas docenią i polubią. Każda próba wymuszania doceniania absolutnie nie przysparza nam przyjaciół, wręcz odwrotnie.

O Kapitanie Cook'u już  niebawem.


13 sierpnia 2013

Maori poznają obcych

Kochani wierni weterani. Wielkie dzięki za wyrozumiałość. Tak, zdradziłem Was. Zdradzam Was w każdej wolnej chwili. Inka czuje się zdradzona również. Nardine oczywiście zawojowała moje serce i wszystko zeszło na drugi plan. Jestem okropny - wiem, ale już powoli wszystko wraca do normy. Upłynie jeszcze dużo czasu zanim moja nowa kochanka  na dobre mi spowszednieje, jednak zaczynam już przecierać oczy i wracam do w miarę normalnego funkcjonowania. Moją główną lekturą są teraz poradniki mechaniczno-elektryczne i powoli opanowuję tajniki wszystkich, odkrywanych w czeluściach Nardine, urządzeń, pomp, siłowników, przekaźników, filtrów, wskaźników itd. Nie chce jednak zanudzać Was intymnymi szczegółami mego pożycia z Nardine, a i dobrze byłoby się nieco odchamić, tak więc dziś będzie ciąg dalszy skróconej historii Nowej Zelandii w mojej interpretacji.

W tym miejscu polecam powrót do wpisu "Średniowiecze w Nowej Zelandii". Było tam o tym jak Maorysi odkryli i zasiedlili naszą śliczną Aotearoa.

http://inkotomki.blogspot.com/2013/02/sredniowiecze-w-nowej-zelandii.html

No więc, jak pamiętacie, Kupe i jego rezolutna małżonka utorowali drogę do Nowej Zelandii całej flotylli polinezyjskich osadników. Siedem wielkich, dwukadłubowych canoe, każde z kilkudziesięcioma osadnikami na pokładzie, przybyło tu w okolicach XIII i XIV wieku. Wszystkie dzisiejsze plemiona Maoryskie są potomkami tych siedmiu załóg.

Polinezyjczykom, których rodzinne wyspy często mają po kilka kilometrów średnicy, Nowa Zelandia jawić się musiała jako bezkresny kontynent. Wydaje się, że głównym powodem ich desperackiego poszukiwania nowego lądu było przeludnienie na ich rodzinnych wyspach, więc jak wylądowali na tej ziemi obiecanej, to uciechom nie było końca. Trochę tu było chłodno w porównaniu z tropikami, ale szybko okazało się, że można łatwo upolować sporo ptactwa, wyrwać mu z kupra sporo piór i puchu i sprawić sobie całkiem ciepłe ubranka. Maorysi szybko rozpierzchli się po obu wyspach, choć oczywiście preferowali cieplejszą i bardziej żyzną Wyspę Północną. Jak przystało rozpoczęli natychmiast ze sobą nawzajem wojować, trochę się nawzajem zjadać, ustalać nowe tabu, zwyczaje i religie. Jednym słowem człowiecza normalka. Zawsze musimy mieć jakichś wrogów i zasady za które warto umierać. Po około trzystu latach, czyli dwanaście pokoleń później byli już świetnie zadomowieni. Z ustnych przekazów pamiętali jeszcze trochę szczegółów swego pochodzenia, ale ogólnie stawali się szybko narodem lądowym, świetnie radzącym sobie z wszelkiego rodzaju uprawami i myślistwem. Z ustnych przekazów swoich przodków wiedzieli, że gdzieś daleko, za wschodnim horyzontem, leży ich stara wyspiarska ojczyzna. Być może żyją tam ich ziomale, którzy wyglądają podobnie jak oni. I to był ich cały świat. Jedynymi ludźmi jakich znali byli oni sami. Wszyscy wyglądali podobnie, mówili w zasadzie tym samym językiem.

Aż tu nagle, w grudniu 1642 roku na zachodnim horyzoncie pojawiło się coś, czego nigdy wcześniej nie widzieli. Dwa olbrzymie statki, z masztami jak najwyższe drzewa, obwieszone wielkimi żaglami. Widok był piorunujący. Kosmici? bogowie? zjawy? - z pewnością jednak OBCY. Maorysi nie bardzo wiedzieli co z tym fantem zrobić więc, jak to mieli w zwyczaju, wskoczyli w swoje największe jakie mieli, dwukadłubowe łódki i popłynęli przeciwnika postraszyć. Nawymyślali mu najpierw słownie od najgorszych. W protokole maoryskim należało odwdzięczyć się równie obelżywie, by nie wyjść na słabeusza, ale potem próbować nawiązać jakiś dialog. Obcy jednak nic z tego nie zrozumieli i siedzieli na swoich statkach raczej cicho. No to Maorysi odegrali im na swoich muszlach hejnał "Do boju". No to obcy też im zagrali na swoich trąbkach, a niech tam. No to teraz należało komuś przylać tylko nie bardzo było jak, bo burty obcych statków były trochę za wysokie. Nastąpiło wyczekiwanie, a tu właśnie zapadał zmierzch. Z jednego statku obcych spuszczona została łódź, aby zawieźć trochę obiadku na drugi statek. No to dobra, wreszcie było komu przylać. Maorysi zwinnie przywalili swoim canoe w łódkę kucharza i ukatrupili trzech marynarzy. No, żesz w mordę! Obcy wypalili z muszkietów, ale chyba nikogo nie trafili. Maorysi nawiali z mięskiem jednego marynarza na wieczorny posiłek, a obcy skonstatowali, że chyba się tu z nikim raczej nie zaprzyjaźnią, wciągnęli żagle na maszty i odpłynęli, z obrzydzeniem kreśląc po drodze pierwszą, europejską mapę zachodniego wybrzeża Nowej Zelandii. Przez kolejne pięć pokoleń (117 lat) Maorysi mieli pozostać w przekonaniu, że są jedynymi ludźmi na świecie. Plemię Ngati Tumatakokiri, które w 1642 roku skonsumowało pierwszego białego człowieka i wygrało pierwszą bitwę z obcymi, samo zostało szybko skonsumowane przez inne plemiona, które jakoś nie chciały słuchać tych wyssanych z palca historyjek. Nie znamy więc ich wersji pierwszej potyczki z obcymi.

I tak oto wyglądało odkrycie Nowej Zelandii przez Europejczyków. Dwa statki, które dotarły tu pierwsze nazywały się Heemskerck i Zeehaen. Ich dowódcą był Abel Janszoon Tasman, zatrudniony przez Holenderskie Towarzystwo Indii Wschodnich, z centralą w Batavii (dziesiejszej Jakarcie). Dostał on od swego szefa dwa okręty, 110 chłopa i polecenie poszukania Terra Australis Incognita - południowego kontynentu, który jak wynikało z wywodów uczonych powinien leżeć gdzieś na południu Pacyfiku, by równoważyć masy lądu, leżące na półkuli północnej. Paru żeglarzy już wcześniej wpadło na północne i zachodnie wybrzeża Australii, ale trzeba to było porządnie zweryfikować. Tasman miał wyraźne instrukcje rozglądania się za szlachetnymi metalami i drogimi kamieniami oraz nieufania żadnym napotkanym dzikusom. Popłynął więc z Jakarty moją wymarzoną trasą na zachód. Ja bym tam się zatrzymał na archipelagu zwanym dzisiaj Chagos (trochę na południe od Malediwów), gdzie jest pięknie i cicho (amerykańską bazę wojskową Diego di Garcia urządzono tam dopiero niedawno), i urządziłbym sobie miłe gniazdko zamiast się narażać. No ale Tasman był chłop słowny (jak rozkaz to rozkaz) i dopłynął aż do Mauritiusa. Tam się kapnął, że Afryka już tuż za horyzontem więc skręcił na południe wierząc, że gdzieś tę cholerną Australis Incognitę znajdzie. Jak wpadł w ryczące czterdziestki to nijak już na południe się nie dało tylko dawaj  ślizgać się po falach z wiatrem na wschód (jak dzisiejsi żeglarscy szaleńcy, co to się ścigają naokoło świata). Po stu dniach od wypłynięcia z Batavii przegnał nasz dzielny Abel tuż poniżej Tasmanii, którą w pośpiechu nazwał Van Diemen's Land, na cześć swojego szefa, gubernatora Batavii. W tych ryczących czterdziestkach nijak się nie dało wyhamować i tak oto Australia musiała jeszcze z tym odkrywaniem poczekać. Po paru dniach znalazł się po drugiej stronie morza, które nosi dziś jego imię i zobaczył przed sobą Alpy. No proszę - jest wreszcie jakiś przyzwoity kontynent. No prawie jak Europa. Udało mu się jakoś wyhamować i popłynął na północ, wzdłuż nieprzyjaznego wybrzeża Południowej Wyspy. Jak dopłynął do jej północnego czubka, to zobaczył wreszcie jakieś oznaki życia w formie dymów z palenisk. Opłynął długą mierzeję, zwaną dziś Farewell Spit i wpłynął do spokojnej zatoki po jej drugiej stronie. Zatoka ta dzisiaj zwie się Golden Bay, bo faktycznie było tam trochę złota, ale Tasman nazwał ją Murderers Bay, bo to właśnie tam Maorysi napadli na jego kucharzy. Mocno rozczarowany popłynął Tasman dalej na północ, świętując po drodze Boże Narodzenie, a na Trzech Króli dopłynął do samego czubka Północnej Wyspy i kilku wysepek wystających z morza na jego przedłużeniu. Nazwał te wyspy więc Wyspami Trzech Króli i odpłynął na północ. I tak oto prawdziwe odkrywanie Nowej Zelandii musiało poczekać parę pokoleń na dzielnego kapitana Cooka. Na prawdę nie wiem dlaczego to właśnie kucharze odegrali pierwsze skrzypce w tym procesie....