Szukaj na tym blogu

10 września 2015

Rugby

Jako, że nigdy nie byłem zagorzałym kibicem jakiegokolwiek sportu pewnie brak mi kwalifikacji do opisania zjawiska jakim jest rugby. W Nowej Zelandii jest to z pewnością sport numer jeden.  Jeśli się jest kimś takim jak ja, czyli nie wiele się z tego rozumie i nie można w sobie wykrzesić prawdziwego podniecenia podczas towarzyskich rozmów na ten temat to trzeba się raczej kryć i zmieniać szybko temat, bo tutaj rozmowy o rygby to jak rozmowy w Polsce o religii lub o polskim papieżu. Jeśli nie okaże się pełnej dewocji i zachwytu, to w zasadzie jest się na marginesie. Każda próba krytyki - to świętokradztwo.

To znaczy krytykować można do woli zawodników, sędziów, trenerów, ale idei i założeń tej wariackiej gry - nigdy.



Gra zresztą tutaj nazywana jest pieszczotliwie footie od pełnej nazwy football. Tak, tak w Polsce tak nazywamy piłkę nożną, ale tutaj miano to przysługuje rugby. Piłka nożna to soccer. I koniec dyskusji.

W Wielkiej Brytanii, gdzie rugby wymyślono na początku XIX wieku w kilku elitarnych szkołach mówi się, że "soccer  is gentlemen's game played by hooligans while rugby is hooligan's game played by gentlemen". Jest w tym sporo prawdy, ale jeśli gentleman nie ma co najmniej 90kg, najlepiej samych mięśni i łba ze stali to lepiej na boisko rugby niech nie wchodzi. Po obejrzeniu meczu rugby i kolizji jakie wszyscy co chwila zaliczają, pusty smiech ogarnia jak się widzi gwiazdy piłki nożnej wyjące z bólu i udające nieżywych, bo przeciwnik go dotknął lub potrącił. Sami  popatrzcie:

https://www.youtube.com/watch?v=_uCukG2ws7g

Wyobraźcie sobie któregokolwiek piłkarza nożnego po takiej kolizji. Leżałby i jęczał tak długo aż sędzia komuś wreszcie czerwona kartke pokaże. A potem nagle by ożył. W rugby jak leży i nie wstaje, to znaczy, że albo włąśnie stracił przytomność od wstrząsu mózgu, albo ma złamany kręgosłup. Jak ma tylko złamana rękę, nos, urwane ucho, pękniętą szczękę czy wybite zęby to sam schodzi. Jak ma złamana nogę to koledzy mu pomogą pokuśtykać na zdrowej do linii autu. Jedyne ochraniacze jakich się używa to ochraniacze na zęby. Wolno założyć miekką pilotkę na głowę lub przykleić uszy taśmą klejącą do głowy, żeby ograniczyć możliwość ich urwania. Tak, rugbyści to prawdziwi mężczyźni, a ich amerykańscy koledzy w swoich pięknych ochraniaczach, obcisłych rajtuzkach, maleńkich dupeczkach, kaskach i przyłbicach to mięczaki.

Nic dziwnego, że nowozeladzka drużyna narodowa zwana All Blacks jest aktualnym mistrzem świata. Oprócz kilku rosłych białych składa się w wiekszości z wielkich maorysów i polinezyjczyków, których warunki fizyczne są znakomite.

Gdy cztery lata temu zastanawialiśmy się nad powrotem do Nowej Zelandii, zdecydowliśmy, że najpierw wpadniemy tu na rekonesans. Był rok 2011 i od września do końca października odbywały się tutaj poprzednie mistrzostwa świata. Zdecydowaliśmy, że przyjedziemy dopiero w listopadzie, bo poza rugby nic byśmy nie zobaczyli. Cała Nowa Zelandia żyła mistrzostwami. Proporce All Blacks powiewały nad każdym domem.

Za dwa tygodnie rozpoczynają się w Anglii kolejne mistrzostwa świata. All Blacks dzisiaj wylatują, a reporterzy telewizji NZ właśnie dotarli do Londynu. W pierwszej relacji nie mogli się nadziwić, że w Londynie ani śladu wielkiej fety. Nikt nawet nie wie o mistrzostwach. Zgroza.

Przestarszymy ich haką.

https://www.youtube.com/watch?v=yiKFYTFJ_kw





09 września 2015

Koniec zimowej hibernacji

Melduję posłusznie, że jeszcze żyję. Po prostu mi wena zamarzła. Zima w tym roku u nas długa i prawie, że mroźna. Przy nowozalandzkiej jakości izolacji cieplnej budynków jest to odpowiednik -20 stopni w Polsce mimo, że tak na prawdę najniższa zanotowana temperatura tej zimy w Whakatane była +2 stopnie. Jednak jak się wchodzi do biura, w którym w nocy ze względów p/poż wyłacza się ogrzewanie i w związku z tym temperatura tamże jest jakieś 12 stopni, to zanim się człowiek dogrzeje herbatką i grzejniczkiem elektrycznym to ze dwie godziny dygotania trzeba zaliczyć. Dziś już 9 września, a ocieplenia ciągle nie widać. Najsroższa zima od naszego powrotu. Trzeba się wynosić szybko w te tropiki. Całe szczęście, że Kićka na kolanach grzeje, a i w nocy pod kołdrą mruczy.

Cała przyroda czeka na wiosnę. Niedawno na plaży w Ohope napotkaliśmy pana fokę, który też doszedł do wniosku, że woda zimna i mokra. Wlazł na wydmę, na słoneczko i grzał się fucząc na nas, żeby mu nie przeszkadzać.



Malowanie Nardine też czeka cierpliwie na ocieplenie, bo mimo najleszych chęci prace malarskie w tej temperaturze i związanym z nią zawilgoceniem są raczej niemożliwe.

W tej sytuacji trzeba sie ratować gorącą strawą, więc do łask wróciły kołduny. Do klejenia nie mam zdrowia, ale odkryłem najnowszy patent, który na prawdę przyspiesza robotę. Polecam.

Na taki patent kładziemy placek ciasta. Paluszkiem robimy wgniecenia. Wrzucamy w nie nadzienie. Potem kładziemy drugi placek i wałkujemy tak długo aż się pierożki skleją i rozdzielą. Potem odwracamy i pyk - spadają na stolnicę. A ze stolnicy na tacki, do zamrażalnika i voila... poniżej. Pyszności.



11 lipca 2015

Cancan w środku zimy

Zima Ci u nas okrutna. Nad ranem 1 stopień w plusie. Na górkach zaczyna się robić białawo, a i w dolinkach szron się pokazuje. Lokalni słabo sobie radzą z zimą. Centymetr śniegu na drodze i droga zamknięta.  Przy braku izolacji  oznacza, że w nowozelandzkich domach jakieś plus 10. Włączać ogrzewania w zasadzie się nie opłaca, bo całe ciepełko ulatuje w pustkę. Najlepiej się zapatulić w ciapłą kołderkę i przeczekać do rana. A rano, na godzinkę przed pobudką, włącza się ogrzewanko i wstać się jakoś da. Obiecujemy sobie, że jeszcze tylko kilka lat to będziemy znosić a potem,  jak sporo rozsądnych ludzi, w Nowej Zelandii spędzać będziemy tylko lata, a na zimę wynosić się albo wypływać w ciepłe kraje.

No ale zima to czas na bale. Nie jest to co prawda karnawał, ale jednak nastrój podobny. Jak co pół roku nasz social club urządził więc kolejną imprezę. Tym razem pod hasłem WDC (Whakatane District Council) Got Talent. No i  owoce imprezy poniżej.

Prawie że ABBA

Brawurowy pokaz cancana dostał drugą nagrodę

Trzeba zrobić gwiazdę to Ineczka zrobi

Laureatki

i wszyscy artyści
                     

21 czerwca 2015

Załoga się powiększa

No cóż, wcześniej czy później musiało to nastąpić. Przetrwaliśmy trzy lata bez zwierzaków - to i tak bardzo długo. Najdłużej w życiu. No i od piątku mamy nową załogantkę. Tak nam przynajmniej się wydaje, że to ona, a nie on. Ogon ma, ja to mówią o jedną dziurę wyżej, ale u kotów to nigdy nic nie wiadomo.

Przyjmijmy więc, że jest to załogantka. Ona jeszcze nie wie jaki wszawy los ją czeka w przyszłości, ale na razie wykazuje pewne kwalifikacje - na przykład nie gardzi rybką. Jak jeszcze będzie lubić whisky i rum i nie będzie rzygać na falach to jakoś sobie da radę.

A oto  i ona.



Ciekaw jestem czy nauczy się wiązać węzly.


07 czerwca 2015

Usuwanie zmarszczek czyli botox dla pięknej Nardine

Jak większość czterdziestolatek - z wyjątkiem Ineczki oczywiście  (dzień bez wazeliny jest dniem straconym) - piękna Nardine zaczyna tracić młodzieńcze piękno, szczególnie, że stoi biedna na tej bojce, wystawiona na wszelkie możliwe elementy. Samo słońce ci u nas praży niemożebnie, a i jeszcze ciągła mgiełka słonej wody, ulewy, wichry, algi, mchy i porosty. No żywioł okropny. Ineczka (choć oczywiście wcale nie potrzebuje) to sobie urządza codzienną kremację - znaczy pokrywa różne części swego ciała czternastoma rodzajami kremów według jakiegoś klucza i kolejności, których ja nigdy nie pojmę.  Nardine zajmuję się ja - prymitywny facet, co żadnego kremu nie posiada. Więc muszę po męsku - pousuwać zmarszczki i zamalować.  No i w zasadzie od powrotu z wyprawy świątecznej Nardine dostaje zastrzyki z botoxu i poddawana jest chirurgii plastycznej. Jak to zwykle podczas takiej kuracji nie wygląda specjalnie atrakcyjnie więc trzymam ją na uboczu i nie pokazuję jej nawet Ineczce.

Kuchnia, a raczej fachowo kambuz wygląda jak pracownia malarska
Dla pocieszenia dodam, że nawigacyjna, nie wygląda specjalnie lepiej
W zasadzie całość wygląda żałośnie, ale to już zaczyna być bliżej niż dalej
Odcinek nadburcia co był wycięty (patrz post Prace Bosmańskie) już podreperowany,  nowa plomba wstawiona i zaczyna wyglądać lepiej. Tekowa listwa, którą ktoś nie wiadomo po co polakierował, została odczyszczona i będzie teraz naturalna

Plombowanie dziury w skrzydełku kokpitu też już na etapie malowania
Nadburcie odszlifowane i czeka na malowanie podkładem. Zabawa ze szlifowaniem i malowaniem bukszprytu jeszcze przede mną. 
Podkład naniesiony, teraz trzeba czekać na pogodę dobrą do ostatecznego malowania.

W międzyczasie przygowuję, dach nadbudówki. W baranku przeciwpoślizgowym były ubytki i trzeba je uzupełnić żywicą. A żeby się zrobił baranek to paluszkiem klepiemy tak długo aż faktura bedzie podobna. Jestem za leniwy, żeby wszystko zedrzeć i zacząć od nowa. 
Z tym jeszcze będzie trochę zabawy. Porządne tekowe  listwy, ktoś pomalował tak samo jak dach. Oczywiście trzeba odskrobać i zostawić naturalne. To jeszcze przede mną.                                                                                                                                                              
No i tak oto Nardine nabiera rumieńców. Coraz bardziej chodzi nam po głowie nasz docelowy katamaran, ale zanim nas bedzie na niego stać Nardine powinna nam dać jeszcze sporo uciechy.

Wszystkie te prace posuwają się do przodu pomalutku, bo to i zima u nas, czyli sporo deszczu, a i od czasu do czasu trzeba też jeszcze się odchamić. A to jakiś musical w lokalnym teatrze, a to koncert genialnych australijskich muzyków zwanych Pink Floyd Experience. Muszę przyznać, że graja chyba lepiej od oryginału. A w zeszłym tygodniu uczta prawdziwa: Herbie Hankock i Chick Corea. Dwóch wirtuozów jazzowych klawiszy razem na scenie aucklandzkiego Civic Theatre. Mniam.



27 kwietnia 2015

Nie damy się - jeszcze wam pokażemy!

Afera wybuchła jakoś w styczniu. Air New Zealand, narodowa linia lotnicza, w której 60% własności ma państwo, ogłosiła, że nas i jeszcze kilka pomniejszych miejscowości cznia i kasuje loty na nasze lotniska od końca kwietnia. Za małe samoloty, za mały ruch, za dużo zachodu i za mało profitu - jak chcecie sobie wieśniaki latać to proszę bardzo pofatygować się 100 km do Taurangi lub Rotoruy.

O - to nas ubodło! To my tu naszą krwawicą próbujemy podtrzymywać regionalną gospodarkę, własne podatki lokalne inwestujemy w rozwój gospodarczy, a rząd nam dywanik spod nóg wyciąga?!!! O nie - jeszcze wam pokażemy krwiopijcy z Air New Zealand!

Na początek merowie naszych opuszczanych miasteczek pojechali wykłócać się z premierem. Widać jednak klamka zapadła i wrócili z niczym. No to wobec tego my was też czniamy i poszukamy sobie innej linii lotniczej. Szukać długo nie trzeba było. Sama się znalazła. I to jaka? Prawie międzynarodowa. Air Chathams .... Limited nawet.

http://www.airchathams.co.nz/

Linia to egzotyczna, założona i obsługiwana przez grupkę lotniczych fanatyków i hobbystów. Obsługuje od wielu lat ruch pomiędzy macierzą a Chatham Islands, które jak może pamiętacie leżą jakieś 800 km na wschód, w ryczących czterdziestkach. Takie nasze Wyspy Owcze, czy Szetlandy. Gwiździ, leje, ale pięknie i dziko, z plejadą ciekawych zwierzaków i rezerwatów. Samoloty Air Chathams od wielu lat stanowią niezbędny most powietrzny dla kilkuset mieszkańców Chatham Islands i woziły na swym pokładzie chyba wszystko - nawet owce i kury. W niedalekiej przeszłości Air Chathams obsługiwała także lokalne połączenia na Tonga, między wyspami archipelagu. (Dużo sprawniej niż aktualna, finansowana przez pomoc ChRL linia lotnicza RealTonga, która po wycofaniu chińskich samolotów ma zaledwie jeden samolocik. To właśnie on podczas naszego niedawnego pobytu się zepsuł i utknęlismy na dwa dni na Tongatapu).

Convair 580 - nasze połączenie ze światem
Flota Air Chathams jest bardzo ciekawa. Flagowymi jednostkami są trzy Convairy 580. Piękne weterany, pieczołowicie odrestaurowane przez właścicieli hobbystów. Samoloty te produkowane były w latach 50-tych i podejrzewam, że poza skorupą już wszystko w nich zostało wymienione po kilka razy.

Pupilkiem właściciela Air Chatams jest jednak jeszcze starszy DC-3. Legendarny liniowiec, który w latach 30-tych i 40-tych stanowił trzon floty większości linii lotniczych. Ten samolot właściwie nie lata rejsowo. Używany jest przez Air Chathams raczej jako maskotka i atrakcja dla sympatyków lotnictwa.

DC-3 legenda awiacji


Po krótkim obwąchiwaniu się, prezentacji Air Chathams w naszym magistracie, niewiele się namyślaliśmy i podpisaliśmy umowę. Musimy wydać, co prawda koło 50 tys twardych, żeby podnieść standard naszego  lotniska (Convairy są 50 miejscowe i nie mogą lądować na nielicencjonowanym lotnisku tak jak mogły 20 miejscowe kukuruźniki Air New Zealand), ale i tak jesteśmy szczęśliwi. Whakatane pozostanie na mapie awiacji NZ.

Feta na lotnisku na całego, a Air New Zealand chyłkiem wykonuje jeden z ostatnich lotów
No i właśnie jutro odbędzie się ostatni lot Air New Zealand z naszego lotniska i pierwszy lot Air Chathams. Z tej okazji wczoraj zorganizowaliśmy wielką fetę lotniczą, która pobiła wszelkie rekordy frekwencji. Chyba całe miasto przyjechało powitać Air Chathams, polatać nad miastem i Ohope starym DC-3 i Convairem tudzież wszelakimi innymi helikopterami, gyrokopterami i czym się tam jeszcze dało. Można było wszystko pomacać, przelecieć się na prawdziwym symulatorze, zjeść watę cukrową, obejrzeć stare samochody, pomacać samochody strażackie. Uciecha na całego.

Gyrokoptery to fajne latadełka, takie latające foteliki

Odrzutowce to w Whakatane wielka atrakcja, a jeszcze na dodatek zabytkowe to już bomba...

Ten helikopter lata regularnie nad Whakatane wożąc turystów nad White Island. Wczoraj nawet pokazywał troche akrobacji.
A cztery takie rosyjskie Jaki dały pokaz akrobacji grupowej. Jak odpaliły to brzmiały jak ZIŁki z budowy Huty Katowice, ale latały przekonywująco...
A na parkingu przed terminalem można było podziwiać inne stare graty




A dziś nad ranem jedziemy większą grupą autobusem do Auckland, żeby wraz z prasą i telewizją przylecieć pierwszym, triumfalnym lotem Air Chathams do Whakatane.

Air New Zealand - mamy was gdzieś.....






21 kwietnia 2015

Morskie pyszności

Jak w każdym przywoitym porcie takoż i w Auckland jest targ rybny. No nie taki to niestety targ  ile raczej zwykły sklep. Zawsze jak jesteśmy w porcie wpadamy tam w zasadzie nie wiem po co, bo nigdy niczego nie kupiliśmy (za daleko do nas, żeby świeże rybki wozić), ale zawsze nacieszyć oko można. To znaczy oczywiście, co kto lubi. Ja tam lubię wszystko, ale Ineczka trochę wybrzydza. A to jej ośmiornice zbyt obrzydliwe, a to mule za duże, a to nie lubi jak na nią jedzenie z talerza patrzy. Ale dobra rybka nie jest zła.  Tyle, że śledziki trzeba kupować gdzie indziej.











Pyszności....

20 kwietnia 2015

Wariackie żeglowanie - czyli Volvo Ocean Race

Siedem identycznych łódek. Siedem szalonych zespołów. Jeden to same kobietki. Volvo Ocean Race to dla nas, żeglarzy powolnych i statecznych, totalne wariactwo. Ale cóż, kiedy niedawno cała flotylla (bez jednego zespołu, który jakimś cudem zdołał rozbić się na rafie koło Seszeli) dotarła do Auckland nie wytrzymaliśmy i pojechaliśmy zobaczyć tych, co do Auckland dopłynęli.

Ponieważ taki wyścig to przede wszystkim impreza medialna, w każdym porcie etapowym rozgrywane są dodatkowe regaty portowe, które też liczą sie do całkowitej punktacji.

Przed startem do regat portowych łódki są prezentowane przy nabrzeżu, które parę lat temu było świadkiem America's Cup. Tuż obok są hangary Team New Zealand. Ciekawscy mogli sobie pooglądać łódki z całkiem bliska. Dziennikarze mogli pofilmować, a i mnie sie udało kilka ujęć nad głowami cyknąć.


Kobitki na różowo, z lewej
Po pooglądaniu łódek i załóg pojechaliśmy przez most aucklandzki na północną stronę zatoki, gdzie wleźliśmy na górkę Mt Victoria. Tam zajęliśmy miejsca w loży honorowej (ławeczce dla zakochanych, co to nie jedno widziała) na samym szczycie, otworzyliśmy chłodziarkę z piwkiem i kanapkami i oddaliśmy sie obserwacji wyścigu. Widok mieliśmy pierwszej klasy.

Pierwszy z jachtów, gdy wypłynął z mariny od razu  rzucał się w oczy
Manewry przed startem

Kobitki prowadziły od startu i wygrały z chłopami w pięknym stylu. 
Dziś już cała flotylla przecina Atlantyk. Mają jeszcze sporo żeglugi i 3 etapy zanim dopłyną do Goeteborga. A tam już wszystkie prezesy z Volvo chłodzą szampana.

W sumie piękna impreza, ale ja wolę spokojne, leniwe żeglowanie naokoło atoli Pacyfiku, w ciepłej wodzie i miłym, tropikalnym ciepełku.







18 kwietnia 2015

Królestwo Wysp Przyjaznych

Gdy kapitan Cook po raz pierwszy odwiedził Tonga wylądował tam akurat podczas jakiejś wielkiej uroczystości i miejscowi zaprosili go na jej obchody jako gościa honorowego. Hulankom i zabawom nie było końca. Co prawda inna wieść niesie, że kilku lokalnych wodzów kombinowało jakby go  po cichu ukatrupić, jednak z jakiegoś powodu swojego niecnego planu nie udało im się zrealizować. W rezultacie Cook tak się dobrze bawił, że nazwał te wyspy przyjaznymi (Friendly Isles). Polinezyjczycy jednak od wieków nazywali te wyspy Tonga (w zasadzie wymawia się to po polinezyjsku "tona") czyli Wyspy Południowe, jako że w ich świecie, zanim nie odkryli Nowej Zelandii, był to najbardziej na południe wysunięty archipelag.




Wyspy, wysepki i rafy koralowe Tonga ciagną się na przestrzeni ponad 500 km i tworzą trzy główne grupy. Na samym południu Tongatapu, gdzie znajduje sie stolica Nuku'alofa, potem Ha'apai i Vava'u. 200 km dalej na północ jest jeszcze kilka małych wysepek zwanych potocznie Niuas.



Jest tu wiele typowych  koralowych atoli i płaskich koralowych wysepek, co to ledwo wystają ponad powierzchnię oceanu, ale ponieważ Tonga leży praktycznie na linii "pierścienia ognia" ruchy tektoniczne wypiętrzyly część wysp całkiem wysoko. W rezultacie wzdłuż południowego wybrzeżą Tongatapu wytworzyła się półka skalna, która jest ustawicznie taranowana przez wielkie oceaniczne fale. Na przestrzeni kilkunastu kilometrów mamy więc niezłe widowisko zwane "blow holes". Fontanny napędzane falami.


Gdy ponad sto lat temu, tak jak i inne kraje Pacyfiku, najechali Tonga misjonarze, naopowiadali tubylcom tyle o matce Brytanii i miłościwie panującej tam królowej Wiktorii oraz jej poprzednikach którzy zjednoczyli zwaśnione kraje Wysp Brytyjskich, że jeden z lokalnych wodzów doszedł do wniosku, że on też zjednoczy Tonga, zamieni Tonga w królestwo, a sam zostanie królem. Jak pomyślał tak też i zrobił. Nazywał się on Tu'i Kanokupolu, ale przybrał królewskie imię George Tupou I. No i proszę, królestwo w Tonga trwa do dzisiaj. Mimo, że monarchia jest niby konstytucyjna to władza królewska jest jednak całkiem spora. I nie tylko królewska, bo naokoło królewskiej rodziny namnożyło się sporo tzwn szlachty i razem mają oni w parlamencie zapewnione głosy i wpływy. Mimo, że uwielbienie dla monarchi jest spore to jednak dziesięć lat temu wybuchło w kraju niezadowolenie, doprowadziło do zamieszek i pewnego postępu w strone demokratyzacji. Monarchia jednak dalej ma się dobrze. Aktualnie panujący Jego Wyskość Tupou VI przejął władzę w roku 2012, po śmierci swego brata, ale jego koronacja odbędzie się dopiero w tym roku, za parę miesięcy. Będzie wielka feta. Warto się wybrać.

Na Tongatapu (a może i na innych wyspach) jest kilka królewskich rezydencji, ale główny pałac znajduje się w Nuku'alofa, koło centrum miasta.


Płot może trochę rdzewieje, ale ogólnie pałac jest okazały i zadbany. Jego Wyskości niestety nie udało nam się zobaczyć.

Misjonarze z dużą wprawą nawrócili Tongańczyków na co się tylko dało i dzisiaj kraj usiany jest kościołami wszelkich możliwych denominacji - pięć odmian metodystów, katolików, mormonów, adwentystów, anglikanów, Świadków Jehowy, Bahai'ów, muzułmanów, buddystów itp. Niedziela jest dniem świętym i wszystko jest zamknięte, a jakakolwiek praca zabroniona. Nie wolno nawet łapać ryb. Samoloty nie latają, a lotniska są zamknięte. Za homoseksualizm idzie się do kicia, czyli wszystko po Bożemu.

Pojeździliśmy trochę po Tongatapu z zaprzyjaźnionym taksówkarzem (który okazał się biskupem u mormonów) i tak jak domostwa wyglądają raczej mizernie i biednie to kościoły błyszczą nowością i przepychem. Maja tu nawet taką prawie katedrę Notre Dame - pewnie katolicka.







kapliczka Mormonów
kościółek katolicki

Tak jak i w Polsce, poza kościołami wierni resztę kasy pakują w cmentarze. Styl cmentarzy jest trochę rozrywkowy, ale czasem nawet bardziej okazały niż w Polsce.


Wszyscy Polinezyjczycy są bardzo muzykalni i podobnie jak Maorysi czy Tuvaluańczycy Tongańczycy przepięknie chóralnie śpiewają - w kościołach oczywiście. Porównujac jednak tongańska rzeczywistość z Tuvalu, Fidżi czy Wyspami Salomona stwierdziliśmy z Inką zgodnie, że Tongańczycy są chyba najbardziej oddani religii, ale też i najbardziej poważni. Może to kwestia tego, że życie codzienne Tonga obserwowaliśmy w weekend, a potem w czasie Wielkanocy. W innych znanych nam krajach Pacyfiku było zawsze na ulicy dużo więcej śmiechu, żartów i spontanicznych wygłupów. W Tonga wszystko zapięte na ostatni guzik i bardzo powściągliwe.

Tylko ta kelnerka troszkę się uśmiechała.