Szukaj na tym blogu

21 stycznia 2015

Tam,gdzie hipisi przeszli na emeryturę....

Od prawdziwych hipisów z lat 60-tych jesteśmy trochę młodsi. (No przynajmniej od kogoś jesteśmy) Oni mieli wtedy koło dwudziestu lat, a my dopiero wchodziliśmy w nastoletność. Bardzo nam, gówniarzom z PRLu, cały ten psychodeliczny świat imponował i pamiętam, jak wraz z moim przyjacielem Erazmem i o głowę od nas wyższymi koleżankami (no jak to w szóstej klasie bywa) urządziliśmy sobie hipisowską prywatkę. Polagała ona na tym, że poprzebieraliśmy się w kwieciste stroje, obwiesili łąńcuchami i bibelotami i siedząc w kucki, przy świecach, słuchaliśmy w namaszczeniu Beatlesów. Dziś to się nazywa fancy dress party dla dzieci. Zanim weszliśmy na poważnie w wiek sub-kultur młodzieżowych ruch hippie przemijał, powoli wchodząc w erę punk, która anarchistyczna była  już w inny sposób, bardziej powiedziałbym agresywny.

Gdy przyjechaliśmy do Nowej Zelandii w roku 1981 nagle okazało się, że hipisi dalej istnieją, już mocno dojrzalsi, często z dziećmi osiedli w Nowej Zelandii (w innych krajach pewnie też, ale nam się wydawało, że głównie tutaj). W różnych miejscach, położonych z dala od cywilizacji, funkcjonowały ciągle komuny hipisów z garncarzami, dzieciakami z gołymi tyłkami, wolną miłością i paleniem marychy i czego tam jeszcze. Szczególnie sporo było ich na Półwyspie Coromandel i na Wyspie Waiheke nieopodal Auckland. Były to w tamtych czasach dość ustronne miejsca, do których podróż była raczej uciążliwa, a więc hipisi mieli tam święty spokój.  Z czasem jednak cywilizacja zaczęła ich doganiać. Dziś na Waiheke w pół godziny dopływa z centrum Auckland szybki prom i w rezultacie jest to jedna z bardzo porządanych dzielnic Auckland, zasiedlona już nie przez hippies ale przez yuppies. Hippies wycofali się dalej - na Great Barrier Island.

Tutaj tylko raz dziennie dopływa prom z Auckland. Zajmuje mu to 4 godziny i jak porządnie duje to po prostu nie płynie. No i świetnie. To jest wymarzone miejsce dla garstki ostatnich oryginalnych hipisów oraz małej garstki innych podobnie myślących ludzi, którym cywilizacja do życia jest zbędna. Żyją sobie więc oni w tym raju spokojnie i tylko w lecie, nawiedza ich chmara żeglarzy takich jak my. Ale najazd ten trwa tylko parę tygodni, a potem znowu cisza i spokój. Zobaczcie sami jak ten raj wygląda.

Whangaparapara Bay, przy molo można nabrać wody za darmo i paliwa (nie za darmo) jak pan paliwowy zechce wpaść i wydać
Awana Bay, po wschodniej stronie

Kaitoki Beach, tuż przy lotnisku, tez po wschodniej stronie

Awana Bay znowu

Windy Canion, faktycznie gwiździ tam non-stop

Whangapoua Beach

Mount Hobson, po prawej, najwyższy szczyt wyspy

Port Fitzroy, a w oddali Little Barrier Island, która jest ścisłym rezerwatem przyrody



Widoczek z kotwicowiska w Whangaparapara Bay
Biblioteka w Tryphena Bay

Rodacy?

Ten domek jakoś górlaszczyzną trąci.... ale był za daleko, żeby sprawdzać.

Hotel a la hippie

Lokalne budownictwo

Tomuś wreszcie znalazł wodę o temperaturze możliwej do zanurzenia. Gorący strumyczek w górach.

Pozostałości po stacji wielorybniczej w Whangaparapara Bay

Tryphena Bay - tam dopływa prom z Auckland
Ot jak ciężko być hipisem na emeryturze.

13 stycznia 2015

Realia pod żaglami

Po prawie trzech tygodniach żeglunku powoli zdobywamy kwalifikacje do opisania żeglarskich, a może bardziej wodniackich realiów Nowej Zelandii. Czyli niniejszym wpis dla żeglarzy

Dojście do Great Mercury Island - na spinakerze, bo wiaterek leciutki

























Kiedyś pisałem, że w zasadzie większość mieszkańców  NZ ma jakieś wodniackie doświadczenia i potrafi sobie ze sprzętem pływającym radzić. I tak faktycznie jest, choć olbrzymia większość z nich to motorowodniacy i z reguły kilkugodzinni. Niewielu w sumie ma doświadczenia z większych przelotów czy rejsów wielodniowych. Nasze z Ineczką pływanie ciągle wzbudza lekki podziw wśród naszych kiwiskich znajomych, bo mimo, że na liczniku mają pewnie wiele więcej czasu spędzonego na wodzie niż my to jednak niewielu z nich ma za pasem kilkutygodniowe rejsy pod żaglami czy choćby na jachcie motorowym. Większość ludzi traktuje tu łodzie jako sprzęt wędkarski lub najwyżej nurkowy, choć nie brakuje oczywiście oddanych sprawie żeglarzy, czasem nawet tak ortodoksyjnych jak nasze polskie zuchy, które nawet w dzisiejszych czasach próbują wchodzić do mariny i cumować na żaglach ku przerażeniu bosmanatów portu czy szefa mariny. W końcu głównie z tego, wiązania supłów, wykrzykiwania komend i świateł jakie musi nieść pogłębiarka wlokąca kotwicę musieli zdawać egzaminy na wszystkie siedem koljnych stopni żeglarskich czy motorowodnych, więc nie bardzo mogą zrozumieć, że wszystko to było na darmo.

Jeden z prawdziwych zeglarzy zaprezentował nawet galę flagową

Whangaparapara Bay - Great Barrier Island - normalnie cicha i idylliczna - w Sylwestra pełna sprzętu pływającego
W Nowej Zelandii ochotnicza organizacja opiekująca się wodniakami - Coastguard - też prowadzi kursy dla wodniaków z podstawowych zasad bezpieczeństwa, nawigacji, zasad poruszania się po wodzie i radiooperatorki, ale ukończenie takiego kursu jest tylko zalecane, a nie obowiązkowe. Formalne kwalifikacje są tu potrzebne tylko, jeśli jest się skipperem komercyjnym. Nawet wypływając w świat odprawa graniczna dotyczy sprawności łódki - nie skippera.

Nie brak oczywiście i tutaj kretynów, którzy wsiadają na trzymetrowy pontonik i w pięciu płyną na ryby zapominając dolać benzyny do 3 konnego silniczka, a wiosła po pijaku gubią. To właśnie takim głównie pomaga Coastguard, który prowadzi ciągły nasłuch radiowy i dysponuje flotą i zespołami SAR (Search and Rescue).

Ratowanie nieodpowiedzialnej wodniaczki
Większość z nas - odpowiedzialnych wodniaków - jest członkami Coastguard. Płacimy składki na tę organizację, by mogła funkcjonować, co również daje nam przywilej zholowania do portu dwa razy do roku za darmo, gdyby nam się łódka z jakiegoś powodu schrzaniła.

Za każdym razem, wychodząc z portu, czy kotwicowiska, przez radio lub telefon komórkowy zgłaszamy Coastguard Radio nasz Trip Report (nazwa łódki, numer radiaostacji, ilość członków załogi, dokąd się wybieramy i kiedy zamierzamy wrócić). Po powrocie się odmeldowujemy i dzieki temu Coastgurd wie ile łódek i gdzie jest na morzu i jak któraś nie wróci to może zacząć jej szukać. Jak któraś nie może odpalić silnika w drogę powrotną to zgłasza to do Coastguard Radio, które wysyła wiadomość do innych, zeby ją zholowali, a jak nie znajdzie ochotników to wysyła łódkę SAR. Przy dobrej pogodzie, w okolicach Whakatane wychodzi w morze ze sto łódek więc operator Coastguard Radio ma sporo roboty zbierając od wszystkich raporty wyjścia i powrotów.

A tu taż sama za sterem
W czasie letniego sezonu urlopowego, oprócz normalnych jednoniowych wędkarzy i lobsterowych nurków, najlepsze miejsca żeglarskie NZ wypełniają się takimi jak my awanturnikami, którzy wybierają się na dłuższe rejsy. Wbrew pozorom tych miejsc przyjaznych żeglarstwu nie ma tutaj znów tak wiele. Praktycznie są to okolice Auckland, z Hauraki Gulf i jego wieloma wyspami i zatoczkami. Dalej na wschód Little i Great Barrier Islands oraz zatoczki i wysepki wokół Półwyspu Coromandel (to tam właśnie byliśmy). Poza tym mekka żeglarzy długodystansowych czyli Bay of Islands na północy Północnej Wyspy oraz Marlborough Sounds, czyli lekko fiordowate okolice północy Południowej Wyspy, niedaleko Nelson. Wszędzie indziej warunki żeglarskie są zbliżone lub gorsze do polskich wybrzeży Bałtyku - to znaczy ryczące czterdziestki, zimna woda i niewiele miejsc do schronienia - zabawa dla twardzieli.

Przepiękne i ciche kotwicowiska na Great Barrier Island w ciągu stycznia wypełniają się dziesiątkami jachtów. W lutym cały ten tabun odpływa i wyspiarze prze kolejny rok mają wyspę i plantacje marychy tylko dla siebie. Ale o tym innym razem.