Szukaj na tym blogu

23 września 2016

Odmłodzeni na chwilę

Niue to wyspa, która leży wczoraj od Nowej Zelandii. Ambitnych zapraszam do Google Maps.

Wylecieliśmy z Auckland o 10-tej rano w sobotę, a wylądowaliśmy o 14-tej w piątek. To było fajne. Byliśmy o dzień młodsi. Zawsze się zastanawiałem czy szybkie latanie wokół ziemi na wschód może odmłodzić. No i proszę - mamy czarno na białym potwierdzone, że może.

Gorzej było w powrotnej drodze, bo wylecieliśmy z Niue o 14-tej w piątek a wylądowaliśmy w Auckland o 17-tej w sobotę.  Nie dość, że byliśmy znów o dzień starsi to jeszcze głodni jak psy, bo od południa w piątek do popołudnia w sobotę nic nie jedliśmy. Na szczęście w domu czekały na nas dwie dobre dusze, które nas dobrze nakarmiły. Wniosek: latanie na wschód odmładza, a od latania na zachód się tyje.












Niue to kraj stowarzyszony z Nową Zelandią (na przykład używa się tam naszej waluty), ale ponieważ wszyscy są tam o dzień młodsi, więc życie jest tam jeszcze weselsze niż u nas. Cieplutko, wszystko samo rośnie, papaje same spadają z drzew do rąk. Ryby pluskają w oceanie. Wieloryby karmią młode. Kury i koguty łażą po całej wyspie i wydaje się, że nikt im jajek nie podbiera ani nie próbuje im łbów ucinać. W sklepie natomiast mrożone kurczaki i jajka z Nowej Zelandii. Raj - przynajmniej dla drobiu.

W wapiennych, koralowych skałach co i rusz jakieś śliczne miejsca



Na wschodnim wybrzeżu (nawietrznym) jest groźnie




Groty i jaskinie wzdłuż całego wybrzeża
Niueańczycy (jak to będzie po polsku?) mają również lepiej niż ich pobratymcy z innych wysp Polinezji, bo ruchy tektoniczne wypchnęły ich koralowy atoll kilkadziesiąt metrów ponad poziom morza i mogą sobie teraz gwizdać na wzrost poziomu wód oceanów.


W ciągu tygodnia na Niue zaliczyliśmy w zasadzie wszystkie lokalne atrakcje. Wyspa ma ze 40 km długości i ze 20 km szerokości więc objechać ją można w ciągu dnia kilka razy. Najciekawsze było nurkowanie i snorkelowanie, ale sporą atrakcją były również wieloryby, które można oglądać w zasadzie z okna. Lokalni operatorzy oczywiście namawiali nas na wywalenie kilkuset dolarów na oglądanie ich z ich łodzi, ale woleliśmy wydać to na nurkowanie, bo tego z okna zrobić się nie da. Wzdłuż całego zawietrznego (zachodniego) wybrzeża ciągną się półki rafy koralowej. Zejścia do nich prowadzą często przez ciekawe jaskinie, groty czy kaniony. Mniej zaawansowani snorkelownicy, snorkelarze .... (oj no tacy co to pływają z rurką i maską) mogą sobie pływać w czasie odpływu w takich naturalnych basenach, które utworzyły się w rafie. Bardzej ambitni wskakują do głębszej wody, gdzie jest ciekawiej i - tak jak było w naszym przypadku -  można się nagle znaleźć kilkadziesiąt metrów od przepływającego wieloryba.




Jest na wyspie około sześciu knajp. Najlepsza jest Kai Ika (czyli Rybne Żarcie), którą prowadzą wspólnicy Avi Rubin i Taiichi Fox. Jak się domyślacie Avi Rubin jest "nasz". Rodem ze Stanisławowa (pamięta ciągle jeszcze jak jego babacia mówiła mu "pocałuj mnie w dupę") ale urodzony już oczywiście w Tel Avivie. Avi prowadzi interes eksportujący ryby z Niue do Japoni i jest ożeniony z miejscową kobitką. Jego partner Taiichi jest rodowitym Japończykiem i robi zupełnie przyzwoite sushi, sashimi, smaży tempurę i umie też robić przyzwoitą nowojorską pizzę. (Avi na koszt firmy uraczył nas pizzą jego przepisu - papaja, ryba i chili - całkiem, całkiem). Avi, który oczywiście w Izraelu tylko się urodził  szybko wybrał wolność w USA i opowiadał nam o jego dobrym przyjacielu z Nowego Jorku niejakim Jerzym Kosińskim. Jaki ten świat mały. Opowiadał nam też o jedynym Polaku, który dobrych już parę lat temu pomieszkiwał na Niue. Historia to raczej smutna. Facet był oddanym Świadkiem Jechowy, ale przy okazji również gejem. Dochował się jakimś cudem syna, ale tenże  wziął się i powiesił. Zrozpaczony tato wyjechał w końcu do Nowej Zelandii szukać szczęścia w gejowskich kręgach, ale słabo jak widać trafił i został w końcu tam zamordowany (pewnie przez tych co gejów nie lubią). Ot ludzkie perypetie.

Żarcie w Kai Ika było na tyle wyśmienite, że byliśmy tam aż trzy razy. W innych knajpach mniej, ale wszędzie było wesoło i tropikalnie. Bardzo blisko atmosfery o jakiej zawsze marzyłem - klubu jazzowego w Yacht Clubie na Pago Pago. A do Pago Pago z Niue to już tylko rzut kamieniem.





20 września 2016

Odpowiedzi na pytania do redakcji

Nie było mnie tu przez chwilę dłuższą. Coś się w programie zmieniło, bo nie dostaję maili z notyfikacjami o komentarzach.

Tak więc redakcja odpowiada:

P: Czy to prawda, że w Warszawie rozdają samochody za darmo?
O: Prawda - tylko nie w Warszawie a w Moskwie, nie samochody a rowery i nie rozdają za darmo tylko kradną.

To było tak dla wprawy i przypomnienia starych dobrych historyjek z Radia Erewań.

A teraz już do rzeczy.

Buzi Joanno. Bardzo jesteś spotrzegawcza. Kot się faktycznie pojawił. A w zasadzie to Kićka. Kićka niestety już nie jest taka malutka jak na filmiku z posta "Załoga się powiększa". Kićka to teraz całe pięć kilo kota, który rządzi w buszu i ogrodzie i uwielbia asystować nam we wszelakich pracach polowych. Nie wie jeszcze, że tego lata będzie musiała się z powrotem nauczyć sikać do kuwety, bo wreszcie dostąpi niebywałego kociego szczęścia polegającego na udziale w trzytygodniowym (co najmniej) rejsie z nami do Bay of Islands. Na razie jeszcze nie musi nosić kamizelki ratunkowej i wygląda aktualnie tak:




Na szczęście lubi świeże rybki więc nie będziemy musieli specjalnie dla niej zapuszczać sobie na jachcie myszy. Jak się coś z wody wyciągnie to my mamy sashimi, a ona resztę. Bosko będzie.

Bartku anonimowy. Adres zgadłeś i potwierdziłem Ci z gmaila.

Zbyszki kochane. Ertkłejk był faktycznie spory. O naszej 4:30 rano. Normalnie gnilibyśmy jeszcze sobie smacznie w łóżeczku, ale akurat tego dnia wyjeżdżaliśmy raniutko do Auckland. Ja byłem  już w kuchni - przygotowując (uważaj Baśko) śniadanie dla Ineczki. Ineczka natomiast pod prysznicem. Jak zaczęło trzęść to ja SPOKOJNIE!!!!! udałem się w kierunku drzwi wejściowych - bo jakoś tak nieco dłużej i mocniej niż zwykle trzęsło. Ineczka natomiast, po niejakim namyśle i uzgodnieniu ze mną przez okno startegii podejścia do zagadnienia, wyleciała w końcu jak ją Bóg stworzył (no z sexy ręcznikem na biodrach) pod palmy przed domem (które nota bene huśtały się już całkiem całkiem). Parę rzeczy spadło z półek, ale ogólnie bez strat (tylko małe moralne u Ineczki). No a potem przez parę dni trzęsło co parę minut -  raz mocniej, raz słabiej. W magistracie jedyne małe zamieszanie było z wodą, bo nam kilka studni, z których czerpiemy wodę zmętniało od tej trzęsionki. Ale po chwili wszystko wróciło do normy. Więc spoko. (Czy tak się ciągle mówi w Ojczyźnie? Czy już jestem ałt of tacz?)

Więcej pytań się nie doliczyłem. Cieszcie się jesienią - my cieszymy się wiosną.

28 sierpnia 2016

Stachanowcy

 Młodzieży wyjaśnię pokrótce  że stachanowiec to taki człowiek, który napuszczony przez korporację święcie wierzy, że jak da z siebie wszystko, to wszystkim będzie lepiej. W stalinowskich czasach odpowiednikiem korporacji była tzwn władza ludowa budująca socjalizm, czyli głównie partyjni notable. Aleksiej Stachanow to był zupełnie porządny górnik spod Doniecka, który uwierzył, że jak z siebie wypruje żyły i odwali robotę za dziesięciu to wszystkim będzie lepiej i do socjalizmu dojdziemy w trimiga. Takich jak on (a było ich całkiem sporo) nazywano stachanowcami. Jak się to ściganie z wydajnością poźniej skończyło to wiadomo. Dzisiaj jeszcze tylko w Korei Północnej funkcjonują odpowiednicy stachanowców. Choć czy aby na pewno? A ci młodzi prawnicy i finansiści przyjmowanie stadami co roku do wielkiej czwórki i zasuwający po nocach? No ale oni myślą, że zostaną dzięki temu partnerami. Kilku z nich zostaje i dalej doją następnych. Ciekawe....

No a my jesteśmy stachanowcami na własne życzenie. A właściwie z przymusu, bo chaszcze w ogródku zaczęły wyglądać i rozprzestrzeniać się jak tryfidy (konkursik: a co to takiego?). No i trzeba było to wszystko trzebić. Ogródek mamy taki raczej narciarski (45 stopni stoku) a  ulica na górze. Chaszcze więc trzeba albo wyciągać pod tę górkę (wszystkiego najlepszego) albo przerabiać je na tzwn pelet w rozdrobniarce.  I tak to wygląda.

28 czerwca 2016

Wieszak na ubrania



Jedni mają Golden Gate, inni Most Grunwaldzki, jeszcze inni Most Poniatowskiego a my w Auckland mamy Harbour Bridge z powodu kształtu zwany tutaj pieszczotliwie "the coat hanger" czyli wieszak na ubrania. Zbudowany w latach 50-tych jako cztero pasmowy, w latach 70-tych poszerzony został o kolejne cztery pasy i dzielnie służy Auckland jako jedyna przeprawa przez zatokę. 

W zeszłym tygodniu, wraz z grupą innych dzielnych inżynierów, zrzeszonych w Institute of Public Works Engineering Australasia poleźliśmy sobie te kupe żelastwa pooglądać z bliska. 


Przy okazji udało się zrobić parę zdjęć, których inaczej zrobić się nie da, bo na mośćie oczywiście nie wolno się zatrzymywać. A już szczególnie na szczycie przęsła.


20 czerwca 2016

Coś dla dzieci...i nie tylko czyli pomnik dla Hairy Maclary i jego przyjaciół

Wszyscy przechodzimy okresy znajomości kultowych pozycji literatury i sztuki dziecięcej. Najpierw kiedy odkrywamy je sami, jako kilkuletnie smarkacze. Potem, kiedy w rodzicielskim zachwycie czytamy i oglądamy je razem ze swoimi pociechami. Kiedy nasze bachory pojawiły się na świecie naszym ulubionym autorem był Dr Seuss. Może dlatego, że jego angielskie rymowanki były takie proste i rytmiczne, ale również dlatego, że pełno w nich było takich "dorosłych" skojarzeń i dowcipów. Dzieci pewnie to inaczej odbierały, ale nam się je czytało dobrze.

W tym samym okresie lat osiemdziesiątych pojawiły się książeczki o podobnym charakterze napisane i ilustrowane przez nowozelandzką autorkę Lynley Dodd. Wtedy nie zwróciliśmy na nie uwagi, a teraz Lynley Dodd to już Dame Lynley, a jej seria książeczek  jest bardzo znana w angielskojęzycznym świecie.

Dame Lynley - bardzo oddana sprawie psiara i kociara - głównymi bohaterami uczyniła właśnie zwierzaki. A oto jak je sama przedstawia:

"Schnitzel von Krumm
with a very low tum, (jamnik)
Bitzer Maloney
all skinny and bony, (chart)
Muffin McClay
like a bundle of hay, (owczarek staroangielski)
Bottomley Potts
covered in spots, (dalmatyńczyk)
Hercules Morse
as big as a horse (mastif)

and Hairy Maclary
from Donaldson's Dairy" (włochaty kundelek na cienkich nóżkach)




Są tam jeszcze dwa koty:

Scareface Claw
the toughest tom in town

oraz

Slinki Malinki
who was blacker than black

Uzupełnieniem tej czeredy jest maleńka żółta kaczuszka

pittery pattery
Zachary Quack

No to teraz, jak już znacie imiona głównych bohaterów możecie sobie ich wszystkich obejrzeć na nadmorskim deptaku w Tauranga, gdzie niedawno, z wielką pompą otwarto taki niby ich pomnik. 

Scareface Claw rządzi na słupie a Slinki Malinki kombinuje z boku

Hairy Maclary próbuje przemówić mu do rozumu

Schnitzel von Krumm


Bottomley Potts



























Blitzer Maloney


Muffin McClay
a Zachary Quack próbuje obudzić Herculesa



a dzieciaki mają frajdę...



07 czerwca 2016

Znój armatora

Doświadczone wilki morskie powiadają, że są dwa najszczęśliwsze dni w życiu armatora, czyli właściciela łódki. Pierwszy - to dzień, w którym łódkę się kupuje. Drugi - to dzień, kiedy wreszcie uda się ją sprzedać. Wszystko pomiędzy nimi to ciężka niedola.

Mówi się również, że tylko kretyni kupują jachty. Rozsądni ludzie żeglują na jachtach kolegów.

No cóż,  sporo w tym prawdy, ale ja jednak wolę być niezależny.

Jak więc pamiętacie, podczas naszego ubiegłorocznego rejsu na Great Barier Island doszliśmy do wniosku, że na tle wypasionych łódek z Auckland nasza Nardine wyglądała jak uboga krewna. Farba się na niej łuszczyła. Tu i uwdzie drewno nadbudówki zaczynało butwieć. Drewniana belka odbojnicy się wykruszyła.... Po powrocie wziąłem się więc  ostro do roboty. Całą poprzednią zimę i większość tegorocznego lata (przypominam, że to oznacza całe Wasze lato i zimę) spędzałem na składaniu wszystkiego tego pomalutku do kupy, wycinaniu, dorabianiu, szlifowaniu, szpachlowaniu, fugowaniu, malowaniu...Pisałem już wcześniej nieco o pracach bosmańskich.

Poniżej pokazuję więc nieco więcej obrazków z tego heroicznego okresu, który na szczęście dobiega już końca. Moja weekendowa rutyna dawała mi już powoli w kość. Ptactwo wodne, które regularnie obsrywało owoce mojej pracy stało się moim wrogiem numer jeden. Ukojenie przynosiło jedynie piwko i widoki pięknego Ohiwa Harbour naokoło. Moje męskie lunche przy buteleczce piwka tylko niekiedy nabierały cywilizowanego blasku, kiedy odwiedzała mnie Ineczka, która jak to każda kobieta łagodzi obyczaje (choć ptaszkom też by chętnie nóżki z dupy powyrywała). 

No a w czasie tego weekendu, dzięki pomocy Ineczki, zakończyliśmy najbardziej żmudne prace przy fugowaniu pokładu i teraz można wreszcie zacząć myśleć o niewyobrażalnym - powrocie do żeglowania. Celebrowaliśmy to wiekopomne osiągnięcie przy ostrygach i przepysznym mieczniku w niebywałym sosie, o zachodzie słońca, w knajpce z widokiem na Nardine.










02 czerwca 2016

Tata kupi mi auto....

... nie Fiata, nie BMW
tata kupi mi grata,
Mikrusa lub DKW....

No teraz to dopiero widać z jakiej ery pochodzę. Tylko nasze pokolenie wie co to Mikrus, a co niektórzy może i pamiętają co to była tzwn Dekawka, czyli wspomiane DKW. Ciekaw jestem kto pamięta tę piosenkę, której kawałek polskiego tekstu zacytowałem? Ivo Robic, który ją popełnił zrobił później sporą karierę komponując takie rzeczy jak La Paloma czy Strangers in the night. 

W każdym razie jej oryginału możecie posłuchać w linku poniżej, jako tła do kolejnego lokalnego festynu. Tym razem lokalna rozgłośnia radiowa zorganizowałą zlot Fordów Mustangów. No i gawiedź miała małą rozrywkę....



25 maja 2016

Damian, może byś tak wpadł popedałować

No tak, Kupa czasu. Nowy komputer się wreszcie pojawił więc jak zwykle wprawki muzyczno filmowe. Mam nadzieję, że Lech Janerka mi wybaczy tę bosanovę.

Jesień u nas nastała, a właściwie to już w zasadzie zima. Temperatury spadają wyraźnie poniżej 20 stopni. Kot się pcha pod kołdrę.

A my na rowery.

https://youtu.be/dK852vE9oB0

25 kwietnia 2016

20 kwietnia 2016

Pastafarians czyli wyznawcy Latającego Potwora Spaghetti


za Independent

No i wreszcie odnalazłem namacalny dowód silnych, duchowych więzi między Polską i Nową Zelandią. Okazało się mianowicie, że nasze dwa kraje oraz Holandia są jedynymi na świecie, które oficjalnie uznają religię Pastafarian. Nowa Zelandia znalazła się ostatnio w ścisłej czołówce dzięki temu, że to właśnie tutaj doszło do zawarcia pierwszego oficjalnego ślubu udzielonego przez The Church of Flying Spaghetti Monster (FSM)

http://www.independent.co.uk/news/world/church-of-the-flying-spaghetti-monster-conducts-first-legal-wedding-new-zealand-a6987971.html


http://www.independent.co.uk/news/world/church-of-the-flying-spaghetti-monster-conducts-first-legal-wedding-new-zealand-a6987971.html

Ślub został rozsławiony przez media na całym świecie i nawet tutaj w liberalnej i jajcarskiej Nowej Zelandii wywołał niemały rozgłos. Gdy jednak zauważyłem, że wyznawcy FSM w napuszonej religijnie Polsce zdołali taki związek wyznaniowy również zarejestrować, no to poczułem się dumny. Do rejestracji w Polsce doszło niedawno, co prawda tylko dzięki kruczkowi prawnemu, no ale i tak się liczy. W końcu dzięki kruczkom prawnym wiele firm wygrywało lub przegrywało wielomilionowe przetargi i też się liczyło.

Jeśli jesteście już totalnie zagubieni i nie rozumiecie o czym bredzę to więcej o FSM znajdziecie tutaj.

Zrozumiecie szybko dlaczego nie staram się wszystkiego od początku wyjaśniać. Bardzo to skomplikowane.

A tym czasaem jako Polak i Nowozelandczyk nie mam innego wyjścia i lecę kupować piracką flagę dla Nardine, opaskę na oko i piracki kapelusz.

Ramen

:-)

14 kwietnia 2016

Jazz po polsku

Kolejny komputer wyzionął ducha. Nie wiem jak to jest, że to badziewie zawsze wysiada kiedy jest najbardziej potrzebne. Wróciliśmy do domu pełni zapału do pisania i tworzenia dalej czegoś ciekawego na tym blogu, a tu klops. Główna maszyna, na której są wszystkie zabawki fotograficzno-filmowe nawet się włączyć nie chce. Podobno motherboard szlag trafił. Zamorduję.

No cóż jakoś trzeba sobie radzić. Poczciwy laptop musi wystarczyć.

Tak więc donosimy o kolejnym polskim akcencie w NZ. Pojawił się mianowicie u nas, wraz ze swą uroczą żoną Hanią, Artur Dutkiewcz. Dla niewtajemniczonych http://www.arturdutkiewicz.pl/ .

Dla mnie, nie do końca spełnionego muzyka, była to ogromna frajda móc Artura poznać i posłuchać na żywo podczas kameralnego koncertu w Galerii Sztuki w Tauranga. Koncert był charytatywny, dla polskiej szkoły prowadzonej przez Magdę, którą kiedyś przedstawiałem Wam przy okazji odsłaniania Chopinowskiej tablicy pamiątkowej.

Koncert odbywał się w oprawie wystawy polskiego plakatu

Artur wyjasniał publiczności niuanse polskiej muzyki
no i grał aż zapierało dech w piersiach
Magda z dzieciakami dziękowała za pomoc dla szkoły
No i cóż mogę powiedzieć? Nie usiądę do pianina  teraz pewnie przez rok, bo co dotknę klawiszy to mi będzie wstyd. Artur pokazał klasę. Zagrał swoje ostatnie mazurki i parę niemenowskich standardów. Dla nas, polonusów, czujących te polskie brzmienia była to uczta. I tyle. Dla nowozelandczyków pokaz wirtuozerii.

W pierwszej części koncertu Artur miał tzwn przedskoczków w postaci dziewczęcej grupy jazzowej z jednego z liceów w Tauranga. Młodziutkie dziewczyny zaczęły grać razem dopiero w grudniu, ale naprawdę grały bardzo przyzwoicie.








No i takie mamy tu atrakcje...;-)

02 kwietnia 2016

Nieobecność usprawiedliwiona


Znowu dłuższa przerwa się nam zrobiła. Uprzejmie proszę o usprawiedliwienie. Wybraliśmy się na dłuższy urlop i to między innymi do Polski. Tak więc sami rozumiecie.

Urlop był wypoczynkowo (narty) / roboczy (doprowadzanie do ładu kilku spraw w Polsce, które cztery lata temu pozostawiliśmy w nieładzie) oraz oczywiście mocno przetykany towarzyskimi spotkaniami. Rezultat jest taki, że bardzo chwalimy sobie naszą decyzję, aby nie iść do pracy prosto po przylocie. Musimy po tych wakacjach trochę dojść do siebie, nie tylko po bezpośrednim, 16 godzinnym locie z Dubaju.

Wrażenia z Polski? Delikatnie mówiąc mieszane. Poruszaliśmy się samochodem, więc autostrady i ekspressówki robią wrażenie. Warszawska zachodnia obwodnica jest cudowna. Poza tym nie przypominam sobie wpadania w zachwyt nad czymś nowym. Wszystko w zasadzie po staremu. No, ale naprawdę niewiele widzieliśmy.

Spotkania z przyjaciółmi - bezcenne. Miejmy nadzieję, że zaowocują nową falą wizyt w NZ.

Ze zgrozą posłuchaliśmy naszej ukochanej Trójki.  No cóż, poprzednia ekipa, przejdzie do historii jako ta, która dostała chyba niepowtarzalny mandat na przekształcenie Polski w nowoczesny kraj i tę szansę bezpowrotnie zmarnowała. W zasadzie to faktycznie należy im się zgnić w lochach inkwizycji Ziobry i Maciarewicza.  Wielka szkoda, no ale cóż - naród zagłosował, ciągle popiera, niech więc wola narodu się spełnia. Miejmy tylko nadzieję, że wszyscy nasi sojusznicy i wrogowie, którym Waszczykowski tak sprawnie ubliża, nerwowo to wytrzymają.

Na szczęście w NZ nikt tego nie śledzi. Nie musimy się  więc wstydzić i odpowiadać na trudne pytania. Najbardziej ideologiczny tutaj problem ostatnich miesięcy, czyli ewentualna zmiana flagi się rozstrzygnął - stara flaga pozostaje. I wszyscy żyją  nadal w zgodzie.

Nardine ciągle stoi przy bojce. Kićka miała niedorównaną opiekunkę i nie wygląda na to by za nami tęskniła.

Wracamy do normalności. Dobrze być znów w domu.






06 lutego 2016

Zamiast Mazurka Dąbrowskiego

Pisałem ostatnio trochę o próbach zmiany nowozelandzkiej flagi. To referendum jeszcze ciągle przed nami i pewnie nie weźmiemy w nim udziału, bo nas po prostu tutaj akurat nie będzie. Pozostawimy tę decyzję dla starszych stażem współobywateli Nowej Zelandii.

Kontynuując jednak dalej wątki patriotyczno-symboliczne nie sposób nie zapoznać Was z innym ważnym elementem z tej dziedziny. Oto nasz przybrany hymn narodowy. Śpiewany zawsze w dwóch językach i w angielskim mający sporo tekstu, o którym nawet do niedawna nie wiedzieliśmy.

Ciekaw jestem jak Wam sie spodoba.

https://www.youtube.com/watch?v=j6qmdqvItkM

25 stycznia 2016

Chlebek nasz powszedni

Spotykamy w świecie wielu podobnych nam expatów, czyli emigrantów. Wielu z nich często wyraża swoje tęsknoty za rzeczami, które pozostawili w swoich ojczyznach.  I często bezowocnie poszukuje ich w nowym kraju. Zauważyliśmy, że różne nacje mają inne tęsknoty, ale prawie wszystkie tęsknia za smakami dzieciństwa.  Wiekszość swoich narodowych potraw jakoś sobie ludzie zaczynają przyrządzać, nawet jeśli kiedyś byli kulinarnymi nieukami (patrz moje sukcesy w przygotowaniu flaków, które w Polsce znałem tylko z knajp - no ewentualnie z takiej wielkiej, plastikowej rolki w supermarkecie). Problem zaczyna się jednak z jedzonkiem, które w domu przygotować trudno. Na przykład przyzwoity chlebek. No oczywiscie geniusze w stylu Baśki są w stanie go zrobić, ale normalni ludzie, którzy jeszcze na dodatek chodzą na cały dzień do pracy to już nie bardzo. A Polacy i Francuzi są do swojego pieczywka bardzo przywiązani. Anglosasi, dla których porządne pieczywo jest od święta, a na codzień żrą namiętnie grzanki z waty pociętej w kromki i zawiniętej w woreczek plastikowy, takich problemów nie mają. To znaczy niektórzy mają, jak nie znajdą w sklepiej tej waty. No ale ta wata to już jest wszędzie, nawet w Polsce, jak instant noodles. Pycha.

No więc jak wspomniałem Francuzi tęsknią za swoimi bagietkami, a my za naszym zwykłym, najlepiej żytnim chlebkiem z pachnącą i chrupiącą skórką. Sprawa nie jest prosta i w różnych sklepach napotkaliśmy wiele podróbek, które podszywały się pod chleb polski powszedni, ale żadna z nich nawet nie była zbliżona do oryginału.

Rok temu nasz problem rozwiązał się sam.

Co niedziela, w parku, nieopodal naszego teatru odbywa się tzwn Sunday Market. Taki pchli targ, gdzie różni artyści, hobbyści, rzemieślnicy i inni sprzedają swoje wyroby.



I jakiś rok temu na targu pojawił się nowy stragan pod szyldem Bread Asylum. Tak więc przedstawiam Wam Mourice'a, naszego najzdolniejszego piekarza, od którego religijnie, co niedzielę kupujemy pieczywko.


Maurice piecze pyszny chlebek i wie, że Inka lubi dobrze wypieczony.




Chlebek i bagietki są pycha, choć niestety tylko pszenne, ale z watą nie mają nic wspólnego. A skórki mają jeszcze lepsze niż wiekszość chlebków w Polsce. Wygladaja prawie tak jak te Baśkowe. Niedościgniony wzór.


24 stycznia 2016

Pstrągi przy okazji

Kolega i koleżanka z pracy postanowili się pobrać no i trzeba było wybrać sie na ślub. Jak większość nowozelandczyków państwo młodzi (no już nie tacy młodzi) zorganizowali ślub w plenerze w przepięknej scenerii, nad Jeziorem Okataina (to jedno z szeregu jezior w okolicach Rotorua). Okataina leży w totalnej głuszy. Wokół niej jest trochę szlaków wędrownych, a w jednym końcu, nad piaszczystą plażą, zbudowano rampę do spuszczania łodzi oraz hotelik/ośrodek szkoleniowy naszego Department of Conservation zwany Okataina Lodge. Idealne miejsce na śluby i wędkowanie.

Razem z około czterdziestką gości weselnych wzięliśmy trzy dni urlopu i zadekowaliśmy się w Okataina Lodge. Pociągneliśmy za samochodami kilka łódek, bo ślub ślubem, a pstrągi w jeziorze są jeszcze bardziej atrakcyjne. Nota bene  nasze pierwsze pstrągi złowiliśmy z Ineczką właśnie tutaj ze trzy lata temu.

Ponieważ od chwili przyjazdu zajęliśmy się poważnie treningiem i degustacją przed właściwą imprezą, a jeszcze na dodatek pierwszego dnia całkiem nieźle lało, więc planowane wędkowanie w pierwszym dniu się nie odbyło. Następnego ranka widok z okna był zachęcający choć łeb bolał, oj bolał.



Dowlekliśmy się  szeptem do pomostu, gdzie wieczorem zostawiliśmy nasze łódki. Widoczek z pomostu dopiero dech zapierał - a tu łeb boli.....


No ale cóż było robić, służba nie drużba. Silniki jakoś poodpalały i powlekliśmy się za pierwszy winkiel, do pierwszej zatoczki i szybko wyłączyliśmy silnik, no bo łeb bolał.

Tutaj słów kilka na temat wędkarskich metod dozwolonych w Nowej Zelandii. Głównie dla nie-wędkarzy.

No więc oczywiście podstawowa metoda, dla purystów, to metoda na sztuczną muchę. Z reguły z brzegu lub po jaja w wodzie, w ciepłych kalesonach i gumowych spodniach próbujemy rzucić muchę w miejsce, gdzie uważamy, że wyskoczy i złapie ją pstrąg. Z reguły w rzece, strumieniu lub ich ujściu do jeziora. Pomaga nam w tym bardzo lekki kij i długa jak cholera linka/żyłka, dzięki którym można tę muchę wyekspediować dość daleko i jeśli jest się wprawnym to z dość dużą precyzją. Zabawa polega trochę na wykonywaniu takich ruchów jak przy strzelaniu z bata (jeśli wiecie jak się z bata strzela). Metoda, jak wspomniałem dla purystów. Najbardziej zbliżona do prawdziwego polowania.

Następna metoda to na spinning, czyli rzucanie błystką jak na szczupaka. Kto dalej rzuci, a potem zwinie żyłkę na kołowrotku w jemu tylko znany sposób, tak aby błystka płynęła na właściwej głębokości i z właściwą prędkością i może się jakiś pstrąg na nią skusi. Metoda mało wydajna i rzadko tu  stosowana, ale dozwolona.

Następna metoda to trolling, czyli ciągnięcie różnych, różnistych błystek, woblerów i czego tam się tylko da, za wolniutko poruszającą się łódką. W tym celu nasze motorówki mające z reguły ponad stukonnyme silniki wyposażone są w dodatkowe małe silniczki, które na niewielkich obrotach popychają dużą łódkę wolniutko i bez zbytniego hałasu. No i oczywiście taniej. Przydają się poza tym wtedy, gdy ten duży nie chce odpalić.

Przy trollingu najważniejsze jest by wobler poruszał się na właściwej głębokości. Często trzeba zejść na 20 metrów i więcej.

Osiąga się to na przykład używając linki/plecionki z ołowianym rdzeniem, która po prostu jest ciężka i tonie. Jak się płynie powiedzmy metr na sekundę to każde dziesięć metrów wypuszczonej linki daje nam głębokość 2 metrów. Czyli jeśli chcemy prowadzić woblera na 20 metrach trzeba wypuścić 100m linki. Aby było łatwiej linka taka jest farbowana na różne kolory co dziesięć metrów. Jak się linkę wypuszcza za łódką trzeba tylko liczyć ile razy kolor się zmienił. Uff.

Zapaleńcy inwestują w inny sprzęt zwany down-rigger. Jest to przykręcane do burty łodzi małe ramię, z którego na grubej, stalowej linie spuszcza się na odpowiednią głębokość spory ciężar, którego pęd łódki nie podnosi. Do ciężarka zamontowane jest specjalne ustrojstwo, które przytrzymuje żyłkę wędki i ciągnie wobler za sobą. Jak ryba się zahaczy ustrojstwo zwalnia żyłkę i można już dalej z rybą się szamotać.

No ale jak mówiłem nas bolał łeb i absolutnie nie w głowie nam było strzelanie z bata, czy słuchanie warkotu silnika - nawet małego. Więc wybraliśmy metodę inną zwaną tutaj jigging. Używamy zwykłej żyłki. Na ostatnich dwóch metrach mamy trzy 30 cm odnogi ze sztucznymi muchami a na samym końcu ciężarek, żeby to wszystko pojechało sprawnie w dół. Na odpowiedniej głębokości po prostu wykonujemy pionowe ruchy wędką, tak żeby muszki trochę sobie tam pod wodą podskakiwały. Jak się ma pijacką czkawkę to sprawa jest uproszczona.

No i rezultaty naszych trzech godzin jiggowania poniżej.


Ten największy pstrąg na przodzie miał ponad 4 kg. Oto i on.



Łeb od razu przestał boleć.

No i można było iść na ślub.


16 stycznia 2016

All Blacks, Tall Blacks, Black Sticks i inni

Już miałem odpowiadać na komentarze do poprzedniego posta, ale doszedłem do wniosku, że w zasadzie to mamy nowy temat do poruszenia.

No więc Anonimowy  miał absolutną rację. Zrobiłem parę skrótów myślowych i wyszło, że tylko rugby  kojarzy się ze srebrną paprocią. A srebrna paprotka faktycznie występuje wszędzie i na prawdę jest bardzo ładna. Jest to jeden z gatunków tu występujących, którego liście są srebrne pod spodem. Maorysi używali jej niegdyś do znaczenia drogi w lesie.  Liść położony o zmroku na ziemi spodem do góry niemal fosforyzuje.

No i faktycznie jest uniwersalnym, symbolem Nowej Zelandii. Proszę bardzo tak oto wygląda w naturze.


tak wygląda  na NZ paszporcie...



 i w wielu innych miejscach.

Tutaj chciałbym odnieść się do komentarza Janusza B. Srebrna paprotka to jeden, a czarny kolor to drugi symbol Nowe Zelandii. Jaki mamy kolor okładki paszportu? Nie granatowy, nie czerwony, nie zielony tylko czarny. Zmartwię Cię, ale ten kolor jest już mocno utrwalonym symbolem NZ. Nikt go na inny, weselszy już nie zmieni. Gdy wygooglujemy obraz przeciętnego "kiwi bloke" oto co dostajemy.


Czarna pokoszulka, szorty i gumiaki. Owieczka extra.






Od pradziejów, Nowozelandczycy kochali się w czarnych podkoszulkach i czarny kolor to teraz kolor narodowy. Narodowe drużyny sportowe w nazwach używają albo koloru czarnego albo nazwy Fern (kobiety). Tak więc reprezentacja NZ w rugby to jak wiadomo All Blacks natomiast zespół narodowy w koszykówce to Tall Blacks, Black Sticks w hokeju na trawie, Black Caps w krykiecie, Black Sox w softballu, Black Fins w surf lifesaving (tak, tak,  to też jest tutaj dyscyplina sportowa). Damska reprezentacja w kosza nazywa sie Tall Ferns,  a w netballu (bardzo popularna damska odmiana koszykówki dla panienek z dobrego domu) Silver Ferns.

A jeszcze wracając do obaw Janusza, że jak All Blacks zaczną dawać d... to co wtedy? No więc to jest scenariusz nie brany przez Nowozelandczyków pod uwagę wogóle. To tak jakby w Polsce ktoś pomyślał, że może kiedyś zabraknąć wódki. NIEMOŻlLIWE!!!!!