Szukaj na tym blogu

29 stycznia 2014

Art deco i kwiaty

Na wschodnim wybrzeżu Północnej Wyspy jest wielka zatoka zwana Hawkes Bay. Nie, nie ma nic wspólnego z jastrzębiem. Nazwana została tak przez kapitana Cooka na cześć admirała Edwarda Hawke'a, który spuścił lanie Francuzom w bitwie morskiej w zatoce Quiberon (mówiłem, tu w Nowej Zelandii nie lubimy Francuzów).

Na południowym krańcu Hawkes Bay usadowiły się dwa satelitarne miasta - Napier i Hastings. Ich centra leżą ok 30km od siebie, ale z czasem zrosły się niemal w jeden organizm. Coś jak nasze Trójmiasto. Aktualnie są juz poważne plany, żeby je oficjalnie połączyć.


Napier to miasto portowe, leżące nad morzem, z ciekawą, czarną, żwirową plażą. Kilometry płaskich kamyczków - idealnych do puszczania kaczek na wodzie. Nad miastem góruje wzgórze oblepione starymi domkami. U jego stóp spory port, mariny i całkiem sympatyczne stare nabrzeża zagospodarowane dziś knajpami i klubami wszelakiej maści.


Napier to kolejny dowód na to, że wojny i inne nieszczęścia są motorem postępu. Kiedy cały świat borykał się z wielką depresją, przed południem 3 lutego 1931 roku, miasto zostało zniszczone przez silne trzęsienie ziemi. Dwie i pół minuty i dwa potężne wstrząsy, wystarczyły, żeby sporo budynków posypało się w gruzy, a pozostała większość zabudowy drewnianej spłonęła do wieczora na skutek dwóch wznieconch pożarów, których z braku wody nie było jak ugasić. W samym mieście zginęły 162 osoby, a w sumie ok 250. Było to najpoważniejsze trzesienie ziemi w Nowej Zelandii aż do ostatniego trzęsienia w Christchurch sprzed trzech lat.


No i nagle, mimo depresji, jak w zniszczonej Warszawie, rozpoczęła się odbudowa. Ponieważ były to lata rozkwitu art deco, więc większość budynków odbudowano w tym stylu.


Dzięki temu Napier jest dziś chyba nawet światową stolicą stylu art deco i trzeba przyznać potrafi to wykorzystać. Miasto leży z dala od głównych turystycznych tras, a jednak sława art deco przyciąga tu sporo zwiedzających.


W całym mieście przewija się nutka art deco - w rzeżbach ulicznych, tablicach z nazwami ulic, starych samochodach oferujących przejażdżki ze stylowo ubranymi szoferami. Pod koniec lata odbywa się tutaj festival art deco, podczas którego celebruje się wszystko z tamtej epoki - od strojów po charlestona. Jeśli dodać do tego fakt, że Napier i Hastings otoczone są winnicami produkującymi sławne w świecie wina z Hawkes Bay to przepis na dobrą zabawę gotowy.



Hastings na szczęście (czy nieszczęście?) wyszło z trzęsienia ziemi bez większego szwanku. No i do dziś wygląda po staremu. Położone jest mniej ciekawie, bo na zupełnie płaskim terenie. Opinia panuje tu taka, że Napier  to owszem ładne i ciekawe, ale Hastings nudne i mało atrakcyjne. Pojechalismy jednak sprawdzić i sami zobaczcie co wymyślono by ratować oblicze miasta. Kwiaty, kwiaty i jeszcze raz kwiaty.


 


Kupujcie wina z Hawkes Bay. Pycha.

28 stycznia 2014

Oh my Lorde....

No i mamy w Nowej Zelandii kolejny powód do dumy. Lorde dostała właśnie dwie nagrody Grammy! Za piosenkę roku i za najlepszy występ solo.

17-latka, z Takapuna Grammar School w ciągu roku wspięła się na szczyty kariery. Panienka, faktycznie jest utalentowana, ale wiadomo, że w dzisiejszym świecie to trochę za mało. No więc idąc śladami wielkich wzorców jest również dość ekscentryczna. To odróżnia ją od tłumu innych utalentowanych, którzy jednak nie mają wystarczającej siły woli, żeby pozostać mocno kopniętym. Lorde trzyma fason na tyle skutecznie, że dała się zauważyć no i proszę. Dzieciaki w Takapuna Gramar nie mogą się doczekać, kiedy wróci dokończyć maturę. Na razie podobno jest jeszcze normalna i w porzo. Miejmy nadzieję, że nie skończy jak Amy Winehouse, której talentu szczerze mi żal.

http://www.hollywoodreporter.com/news/grammys-lorde-performs-royals-674189

Trzymajmy kciuki za Ellę (tak ma naprawdę na imię), w sumie jest ok.



20 stycznia 2014

Święta, Święta i już prawie po....

Wierni czytelnicy, jeśli jeszcze tam są, pewnie zauważyli pewną obsuwę. Otóż Święta w tym roku jakoś nam się wydłużyły. Zasługa to przemiłych gości, którzy w tym sezonie dopisali. Mamy więc sporo zajęć a przy okazji zwiedzamy nowe i dla nas tereny. Będzie z tego trochę materiałów do przyszłych wpisów, a na razie tylko donoszę, że choć z lekka zaganiani to żyjemy świetnie.



Wigilijna kolacja zawierała co najmniej 12 potraw, choć z typowych polskich był tylko barszczyk czerwony (na własnym zakwasie), uszka z grzybami (no chińskie, suszone grzybki, ale całkiem jak prawdziwki), kapusta z grzybami (własnego kiszenia, pycha, no a grzybki znowu chińskie, ale nawet bardziej jak prawdziwki), fasolka jasiek (butter beans z puszki, ale doprawione naprawdę profesjonalnie) i jeszcze tam parę takich jak krewetki w kilku formatach czy tatar z łososia (to zamiast mulistego karpia).

odcedzanie uszek
Na pierwszą gwiazdkę nie czekaliśmy, bo takowa tutaj pojawia się w okolicach 21:30 (wigilijny wieczór to odpowiednik nocy Świętojańskiej, czyli najdłuższy dzień w roku), więc towarzystwo umarłoby z głodu.



No a w pierwszy dzień Świąt od razu na plażę, a później w dalsze objazdy z gośćmi, którzy do tego czasu na dobre otrząsnęli się z jet-lagu. Jak zwykle kupę radości było pod gejzerami i gorącymi błotami Rotorua i przy oglądaniu ptaszków kiwi w ich nocnym domku ...




ale jeszcze więcej frajdy przyniosło oglądanie i macanie zwierzaków w Agrodome, czyli pokazowej, nowozelandzkiej farmie.








Zasadnicza grupa gości już wróciła do siebie, ale w między czasie dojechała kolejna, a za trzy dni dojeżdża jeszcze jedna para. Jakoś staramy się łączyć chodzenie do pracy z obowiązkami gospodarzy. Trzeba przyznać, że mieszkanie w miejscowości wakacyjnej bardzo sprawy ułatwia. Jak nie mamy konceptu lub czasu to wypędzamy gości na plażę i wszyscy są szczęśliwi.

I tak oto Święta w tym roku skończą nam się pewnie w połowie lutego. Dobrze, że choinkę udało się już rozebrać.