Szukaj na tym blogu

30 kwietnia 2014

Anzac weekend

Wspominałem już, że 10 dniowy rejs diabli wzięli, przez wredną pogodę, a później podtopienia w mieście. Mocno zawiedzeni, sprzątając miasto po powodzi, ciągle jednak obserwowaliśmy pogodę. No i wyszło, że w Anzac weekend jednak mogliśmy przynajmniej na trzy dni wypłynąć.

Ale najpierw o Anzac Day, który wypada 25 kwietnia, jest świętem narodowym w Nowej Zelandii i Australii, a w tym roku wypadł w piątek, czyli dał trzy dniowy weekend. Trochę jak w Polsce, tutaj też świętujemy głównie przegrane bitwy. 25 kwietnia to rocznica rozpoczęcia kampanii o zdobycie kontroli nad Dardanelami, między innymi przez ANZACs czyli przez Australian and New Zealand Army Corps. Wszystko działo się w 1915 roku, gdy na zachodnim froncie I Wojny Światowej wszystko się zakorkowało i Alianci doszli do wniosku, że trzeba pomóc Rosji wyłączyć z gry Turków (którzy byli po stronie niemiecko/austriackiej) to może później Rosjanie dobiorą się Niemcom do d... od wschodu. Wymyślili, że opanują Bosfor i Dardanele i w ten sposób zapewnią łączność z Rosją, a i Turków podzielą.  Pochrzanili całą akcję jednak pięknie myśląc, że Turków rozgonią z łatwością. Najpierw próbowali wygrać na morzu, ale nic z tego nie wyszło. Wyładowali więc kilkadziesiąt tysięcy chłopaków pod Gallipoli, na zachodnim brzegu Dardaneli. Turcy, na górce dawali im popalić, a nasi okopani na brzegu próbowali się nie dać zepchnąć do morza. Jedna i druga strona dowoziła nowych i do grudnia, kiedy Alianci zdecydowali się wycofać, po obu stronach było 250 tys ofiar, w tym 46 tys zabitych Aliantów i 60 tys zabitych Turków. Te dzisiejsze wojny na drony i komputery jednak chyba mają więcej sensu.

No więc w tych tysiącach ofiar było 8700 Australijczyków i 2700 Kiwis.
Od tamtego czasu, co roku, obydwa tak chętnie rywalizujące kraje, łączą się we wspólnej zadumie nad chłopakami, którzy zginęli pod Gallipoli.

 W wielu krajach Wspólnoty Brytyjskiej, w tym okresie, wszyscy wpinają w klapy, małe czerwone maki, symbol pamięci o poległych w obu wojnach światowych. Tak, czerwone maki to nie tylko nasz polski symbol.


No, a my świętowaliśmy na pokładzie Nardine. Nigdzie dalej oczywiście nie dało się już popłynąć. więc spędziliśmy jedną noc koło Whale Island, a drugą w Otarawairere Bay (bo zaczęło duć z południa). Wnikliwi mogą sobie sprawdzić gdzie to.

stoliczek pasuje znakomicie

Ineczka lubi stoliczek

płyniemy

Ineczka nadzoruje autopilota

Trochę pożeglowaliśmy, trochę powalczyliśmy ze skręconym łańcuchem kotwicy. Przetestowaliśmy nowy stolik, przetestowaliśmy wyciąganie grota kabestanem kotwicznym (luzik). Niestety trochę za mocno wiało na testowanie spinakera. Solar panel działa pięknie i ogólnie było gites. A na koniec, w niedzielę, jak wróciliśmy na naszą boję, zwaliła się z wizytą szóstka gości i odbyła się pierwsza większa imprezka na pokładzie. Zapasy trunków, troszkę się uszczupliły, ale jeszcze na parę imprez wystarczy.



23 kwietnia 2014

Zajęcia garażowe

No cóż, zamiast żeglować siedzimy w domu. Akcja ratowania powodzian już prawie zakończona. Może jeszcze uda się w piątek, na trzy dni chociaż wyjść na morze. Tyle nowych rzeczy poinstalowanych i ciągle nie sprawdzonych. System do stawiania grota i spinakera przy użyciu windy kotwicznej, rękaw do spinakera, solar panel, nowy stolik etc.

A propos nowego stolika to oto on. Jeszcze w garażu, oparty o krzesełko. W praktyce będzie oparty o próg zejściówki (w pozycji wewnątrz) lub z przodu koła sterowego (w pozycji w kokpicie). Uniwersalny taki. Choć jak widać raczej nie wodoodporny, bo z mahoniu.


Zwracam nieśmiało uwagę na dodtakową półeczkę z prawidełkami na wszelakie buteleczynki. Może być bardzo użyteczna.


A poniżej kolejny projekt, jaki właśnie rozpoczynam. Projekt ma code name "Stradivarius" i będzie testem mojej wytrwałości i hartu ducha.

Pewna meksykańska księżniczka podarowała mi przed kilku laty drogi jej sercu instrument, który obiecałem odrestaurować. Należał on kiedyś do pewnego bardzo zdolnego konstruktora lotniczego, który zdobył serce jej matki grając na tym instrumencie romanse cygańskie. Trzeba więc brać się do roboty.



Instrument jest w stanie raczej opłakanym, ale pudło rezonansowe trzyma się tak zwanej kupy. Dusza jest w odpowiednim miejscu, gryf pochylony właściwie. Kiedyś,  zmuszano mnie, młode pacholę, do przepiłowania całego szeregu podobnych instrumentów, więc trochę się na tym znam.


































Na razie, studiuję poprzez internet wszytkie możliwe tajniki lutnictwa, gromadzę odpowiednie mikstury i odczyszczam biedne skrzypce z warstw farby, którą ktoś je kiedyś brutalnie potraktował, pewnie po tym jak straciły swój pierwotny blask. Za parę tygodni, a może miesięcy pokażę Wam wynik mojej lutniczej przygody. Ciekaw jestem jak one zabrzmią. Kto wie, może nawet zagram jakiś romans Ineczce.

21 kwietnia 2014

Wielkanocna passa

Wielkanoc miała być pod żaglami. Nardine zasztauwana niepsującymi się produktami czekała tylko na nas i ładunek owoców i warzyw. No ale niestety, dwa głębokie niże połączyły się w jeden, jeszcze głębszy i zrobiło się raczej nieprzyjemnie. 55 węzłów wiatru i dużo wilgoci. Nie było nawet co wychodzić w morze, a i wyjść by się nie dało, bo na wejściu do zatoki kipiel przeokropna.

Co było robić, wzięliśmy się więc za świąteczne pichcenie. Do zakiszonego kilka dni wcześniej żureczku dorobiliśmy drobiowe, białe kiełbaski.  Lepsze od prawdziwych, bo nietuczące.



Już mieliśmy zasiąść do spożywania tych pyszności. aż tu nagle w piątek wieczorem przyszła nawałnica i zalała nam pół miasta. Nie było rady, trzeba było uruchomić sztab kryzysowy i wrócić do roboty. Zawsze takie rzeczy muszą się dziać w nocy i w święta, gdy nikogo nie można znaleźć. Wszyscy jednak, którzy z Whakatane nie wyjechali stawili się w magistracie prawie bez proszenia i w sobotę sytuacja była w miarę opanowana. Inka ratowała eksponaty zalanego muzeum a ja dowodziłem akcją podtrzymywania przy życiu wszystkich stacji pomp, których automatyka, po otrzymaniu paru piorunów, troszkę się pogubiła. Skończyło się na ewakuacji tylko 30 domów. Teraz niestety trzeba cały ten bałagan posprzątać. No i tyle żeglowania.

Dziś już poniedziałek, słoneczko świeci, wziąłem się więc za strzyżenie trawy, którą zaniedbałem ostatnio poważnie. Skosiłem 1/3 trawniczka i kosiareczkę trafił szlag. No to wkurzony zaproponowałem Ineczce, że się pocieszymy wyprawą na maślaki, bo po tych deszczach pewnie wyrosły. Zapakowaliśmy skrzyneczki, nożyki i do lasu. A w lesie pustynia. Chyba jednak jeszcze nie wyrosły, bo starych nie było widać. No żesz!!!!

Wróciliśmy więc do domu i obaliliśmy butelczynkę czerwonego wina. Dzisiaj  jest w końcu Śmigus Dyngus. Trzeba było tę świetną passę oblać. Ech ....