Szukaj na tym blogu

10 kwietnia 2015

Chwilka na Polinezji

Pisałem kiedyś, że Auckland to nieformalna stolica Polinezji. Amerykanie i Francuzi pewnie się z tym nie zgadzają, no bo przecież Hawaje i Tahiti to też Polinezja, ale faktem jest, że najwięcej Polinezyjczyków mieszka w Auckland i reszcie Nowej Zelandii, no bo Maorysi to też Polinezyjczycy. A tak nawiasem mówiąc to zapraszam do mapy Pacyfiku i małej powtórki z geografii. Jak pamiętacie Pacyfik usiany jest różnymi archipelagami wysp i eurpejczykom wszystkie one zlewają w jedną całość. A wygląda to tak:























Czyli wszystko co na zachód od Fiji i poniżej równika to Melanezja. To co na zachód od Fiji ale powyżej równika to Mikronezja, a cała reszta, łącznie z Nową Zelandią to nasza ulubiona Polinezja - kraina koralowych wysp i atoli, szumiących na wietrze palm, dziewczyn i chłopców z kwiatami we włosach, cieplutkiej wody i totalnego luzu.

Białą kiełbaskę własnej roboty skonsumowaliśmy więc przed terminem i na Wielkanoc, zamiast paść się za stołem, wsiedliśmy w samolot i polecieliśmy sprawdzić, czy nasz raj ciągle tam jest i jak wyspiarską rzeczywistość, którą kiedyś tak lubilśmy będziemy odbierać dziś.

Odpowiedź jest krótka - raj nadal istnieje i lubimy go jeszcze bardziej niż kiedyś.

Wielkanoc na Tonga miała być tygodniem żeglowania wyczarterowaną łódką. Jednak, jak to zwykle na wyspach Pacyfiku, program musiał się nieco zmienić, bo lokalny samolocik, który miał nas zawieźć ze stolicy Tonga Nuku'alofa na Vavau zaniemógł - zmuszjąc nas do spędzenia dwóch nocy w uroczym kurorcie i sączenia drinków z palemkami. Mimo, że z zasady takich rzeczy nie lubię to trzeba przyznać, że gdy po dwóch dniach samolot naprawiono i trzeba było kurort opuścić troszkę się ociągaliśmy. No bo popatrzcie sami....nasz apartamencik....


A trzydzieści metrów obok, pod wodą o temperaturze 28 stopni, w której można spędzić cały dzień.....






A na kolacyjkę langusta....


 CDN




24 lutego 2015

Prace bosmańskie

Lato ci u nas w tym roku bardzo udane. Ciepło i sucho. To się często nie zdarza więc wykorzystuję wszystkie możliwe okazje do upiększania Nardine.

Przez trzy tygodnie leniwego żeglowania, mieliśmy mnóstwo czasu na obejrzenie każdego milimetra kwadratowego i wniosek był taki, że na pierwszy rzut oka Nardine wygląda ciągle nieźle, ale wyraźnie widać, że jak się szybko nie weźmiemy za poważne remonciki tu i ówdzie to nam Nardine zmarnieje. Na dodatek poobcowaliśmy na kotwicowiskach z pięknie wypasionymi łódkami z Auckland i trochę się poczuliśmy jak ubodzy krewni.

Czyli do roboty.


Mamy teraz na pokładzie normalny prąd więc pojechały na Nardine różne sprzęty, łącznie z wielkim odkurzaczem, który bardzo pomocny jest przy fugowaniu tekowego pokładu. Po skrobaniu poprzedniej warstwy fugi (nie wiem jak to się fachowo po polsku nazywa to wypełnienie między listwami) trzeba dobrze wyssać śmieci przed nałożeniem nowej.


Potem następuje zabawa w maskowanie wszystkiego oprócz szczelin taśmą maskującą, a potem wyciska się z tubki taki czarny zejzejer i biada temu kto się nim zabrudzi, kapnie na coś itd. Każda następna próba czyszczenia powoduje jeszcze większy bałagan. Tak więc z chirurgiczną precyzją w szczelinki wyciskamy to świństwo i proszę bardzo....

Kolejny segment pokładu gotowy. Trzeba odczekać ze 12 godzin, omijać to z daleka i następnego dnia zerwać taśmy. A pod spodem piękne nowe lśniące fugi, które po chwili jeszcze piękniej matowieją.

Odnotowaliśmy dwa miejsca gdzie drewno zaczęło nam gnić. No i trzeba było wydłubać, wyczyścić i teraz trzeba będzie wsztukować nowe kawałki.


Jedno takie miejsce na skrzydełku koło zejściówki. A drugie na niewielkim odcinku nadburcia...



No i trzeba było wyciąć, a teraz trzeba będzie dorobić.... oj ciężkie jest życie bosmana.



13 lutego 2015

Rocky Horror Show

Tak jak Rejs czy Miś  mają już w Polsce kilka pokoleń swoich wyznawców, którzy mogą oglądać te produkcje setki razy i znają każdy niuans tekstu czy obrazu, tak i w świecie anglosaskim
jest szereg kultowych produkcji, których popularność wydaje się nigdy nie spadać. Tworzą się naokoło nich swego rodzaju subkultury czy fan-kluby i często stają się one na przykład tematami przewodnimi fancy dress parties. Jednym z czołowych spektakli/filmów, które ciągle powracają jest Rocky Horror Show.  Jest to musical mocno zakorzeniony w epoce wczesnych lat siedemdziesiątych, zdobywania doświadczeń wolnej miłości, transeksualności, urozmaiconej dodatkowo wampirami, szalonymi naukowcami i całą zgrają zupełnie porąbanych i kiczowatych charakterów.

Widzę z Googla, że Warszawa doczekała się niedawno jego premiery w Och-Teatrze. Nie wiem jak został przyjęty, ale podejrzewam, że w dzisiejszych czasach kultową pozycją w Polsce się nie stanie.
Tutaj natomiast powraca na deski teatralne regularnie, a filmowa adaptacja zwana "Rocky Horror Picture Show" ciągle sprzedaje się w sklepach wideo za przyzwoite pieniądze.

Tak, jak w zasadzie nie możliwe jest wytłumaczenie kultowości Misia komuś z poza polskiej kultury, tak i tłumaczenie na czym polega fenomen Rocky Horror Show komuś, kto go nie widział i nie zna angielskiego jest raczej w kategorii "mission impossible".

My znamy Rocky Horror Show tylko z filmu, który studiowaliśmy dogłębnie w Honiarze, bo przymierzaliśmy się do wystawienia go w tamtejszym teatrze. Wtedy jednak zdecydowaliśmy się wystawić The Little Shop Of Horrors, bo trochę łatwiej było znaleźć chętnych do obsady (brak roznegliżowanych strojów i odważnych scen).

Jak pamiętacie nasz magistracki social club organizuje dwa razy do roku różne przebierane imprezy - a to lata 20te, a to Western Party, a to Tango w Paryżu. W tym roku przebieranka była pod hasłem Rocky Horror Show i oczywiście wśród uwielbiających przebieranki anglosasów była kupą uciechy. Niestety nie wzięliśmy w niej udziału, bo w ostatniej chwili Ineczka się dość mocno rozchorowała. Ale może i dobrze. Oto kilka zdjęć z imprezy.




W Nowej Zelandii jest jeszcze jeden powód dlaczego Rocky Horror Show cieszy się taką popularnością. Jest nim Richard O'Brien, autor musicalu, który co prawda urodzony w Wielkiej Brytanii jednak spędził sporo wczesnej młodości w NZ, a ostatnio osiadł tu na stałe. W oryginalnym musicalu w Londynie i później w adaptacji filmowej grał postać Riff-Raff'a. Dziś, w jego rodzinnym Hamiltonie, stoi pomnik Riff Raffa, z kamerą internetową oraz instrukcjami jak tańczyć jeden z kultowych tańców z musicalu zwany "the time warp".



To trochę tak, jakby ktoś zamontował guzik w ścianie, gdzie można sobie nagrać pochwałę dla prezesa naszego klubu. Łubu dubu, łubu dubu....

 A ten "time warp" rozpoczyna w filmie właśnie Riff Raff (Richard O'Brian) i wygląda tak:




Rozpoznacie tam również młodziutką Susan Sarandon w roli Janet.