Szukaj na tym blogu

25 stycznia 2016

Chlebek nasz powszedni

Spotykamy w świecie wielu podobnych nam expatów, czyli emigrantów. Wielu z nich często wyraża swoje tęsknoty za rzeczami, które pozostawili w swoich ojczyznach.  I często bezowocnie poszukuje ich w nowym kraju. Zauważyliśmy, że różne nacje mają inne tęsknoty, ale prawie wszystkie tęsknia za smakami dzieciństwa.  Wiekszość swoich narodowych potraw jakoś sobie ludzie zaczynają przyrządzać, nawet jeśli kiedyś byli kulinarnymi nieukami (patrz moje sukcesy w przygotowaniu flaków, które w Polsce znałem tylko z knajp - no ewentualnie z takiej wielkiej, plastikowej rolki w supermarkecie). Problem zaczyna się jednak z jedzonkiem, które w domu przygotować trudno. Na przykład przyzwoity chlebek. No oczywiscie geniusze w stylu Baśki są w stanie go zrobić, ale normalni ludzie, którzy jeszcze na dodatek chodzą na cały dzień do pracy to już nie bardzo. A Polacy i Francuzi są do swojego pieczywka bardzo przywiązani. Anglosasi, dla których porządne pieczywo jest od święta, a na codzień żrą namiętnie grzanki z waty pociętej w kromki i zawiniętej w woreczek plastikowy, takich problemów nie mają. To znaczy niektórzy mają, jak nie znajdą w sklepiej tej waty. No ale ta wata to już jest wszędzie, nawet w Polsce, jak instant noodles. Pycha.

No więc jak wspomniałem Francuzi tęsknią za swoimi bagietkami, a my za naszym zwykłym, najlepiej żytnim chlebkiem z pachnącą i chrupiącą skórką. Sprawa nie jest prosta i w różnych sklepach napotkaliśmy wiele podróbek, które podszywały się pod chleb polski powszedni, ale żadna z nich nawet nie była zbliżona do oryginału.

Rok temu nasz problem rozwiązał się sam.

Co niedziela, w parku, nieopodal naszego teatru odbywa się tzwn Sunday Market. Taki pchli targ, gdzie różni artyści, hobbyści, rzemieślnicy i inni sprzedają swoje wyroby.



I jakiś rok temu na targu pojawił się nowy stragan pod szyldem Bread Asylum. Tak więc przedstawiam Wam Mourice'a, naszego najzdolniejszego piekarza, od którego religijnie, co niedzielę kupujemy pieczywko.


Maurice piecze pyszny chlebek i wie, że Inka lubi dobrze wypieczony.




Chlebek i bagietki są pycha, choć niestety tylko pszenne, ale z watą nie mają nic wspólnego. A skórki mają jeszcze lepsze niż wiekszość chlebków w Polsce. Wygladaja prawie tak jak te Baśkowe. Niedościgniony wzór.


24 stycznia 2016

Pstrągi przy okazji

Kolega i koleżanka z pracy postanowili się pobrać no i trzeba było wybrać sie na ślub. Jak większość nowozelandczyków państwo młodzi (no już nie tacy młodzi) zorganizowali ślub w plenerze w przepięknej scenerii, nad Jeziorem Okataina (to jedno z szeregu jezior w okolicach Rotorua). Okataina leży w totalnej głuszy. Wokół niej jest trochę szlaków wędrownych, a w jednym końcu, nad piaszczystą plażą, zbudowano rampę do spuszczania łodzi oraz hotelik/ośrodek szkoleniowy naszego Department of Conservation zwany Okataina Lodge. Idealne miejsce na śluby i wędkowanie.

Razem z około czterdziestką gości weselnych wzięliśmy trzy dni urlopu i zadekowaliśmy się w Okataina Lodge. Pociągneliśmy za samochodami kilka łódek, bo ślub ślubem, a pstrągi w jeziorze są jeszcze bardziej atrakcyjne. Nota bene  nasze pierwsze pstrągi złowiliśmy z Ineczką właśnie tutaj ze trzy lata temu.

Ponieważ od chwili przyjazdu zajęliśmy się poważnie treningiem i degustacją przed właściwą imprezą, a jeszcze na dodatek pierwszego dnia całkiem nieźle lało, więc planowane wędkowanie w pierwszym dniu się nie odbyło. Następnego ranka widok z okna był zachęcający choć łeb bolał, oj bolał.



Dowlekliśmy się  szeptem do pomostu, gdzie wieczorem zostawiliśmy nasze łódki. Widoczek z pomostu dopiero dech zapierał - a tu łeb boli.....


No ale cóż było robić, służba nie drużba. Silniki jakoś poodpalały i powlekliśmy się za pierwszy winkiel, do pierwszej zatoczki i szybko wyłączyliśmy silnik, no bo łeb bolał.

Tutaj słów kilka na temat wędkarskich metod dozwolonych w Nowej Zelandii. Głównie dla nie-wędkarzy.

No więc oczywiście podstawowa metoda, dla purystów, to metoda na sztuczną muchę. Z reguły z brzegu lub po jaja w wodzie, w ciepłych kalesonach i gumowych spodniach próbujemy rzucić muchę w miejsce, gdzie uważamy, że wyskoczy i złapie ją pstrąg. Z reguły w rzece, strumieniu lub ich ujściu do jeziora. Pomaga nam w tym bardzo lekki kij i długa jak cholera linka/żyłka, dzięki którym można tę muchę wyekspediować dość daleko i jeśli jest się wprawnym to z dość dużą precyzją. Zabawa polega trochę na wykonywaniu takich ruchów jak przy strzelaniu z bata (jeśli wiecie jak się z bata strzela). Metoda, jak wspomniałem dla purystów. Najbardziej zbliżona do prawdziwego polowania.

Następna metoda to na spinning, czyli rzucanie błystką jak na szczupaka. Kto dalej rzuci, a potem zwinie żyłkę na kołowrotku w jemu tylko znany sposób, tak aby błystka płynęła na właściwej głębokości i z właściwą prędkością i może się jakiś pstrąg na nią skusi. Metoda mało wydajna i rzadko tu  stosowana, ale dozwolona.

Następna metoda to trolling, czyli ciągnięcie różnych, różnistych błystek, woblerów i czego tam się tylko da, za wolniutko poruszającą się łódką. W tym celu nasze motorówki mające z reguły ponad stukonnyme silniki wyposażone są w dodatkowe małe silniczki, które na niewielkich obrotach popychają dużą łódkę wolniutko i bez zbytniego hałasu. No i oczywiście taniej. Przydają się poza tym wtedy, gdy ten duży nie chce odpalić.

Przy trollingu najważniejsze jest by wobler poruszał się na właściwej głębokości. Często trzeba zejść na 20 metrów i więcej.

Osiąga się to na przykład używając linki/plecionki z ołowianym rdzeniem, która po prostu jest ciężka i tonie. Jak się płynie powiedzmy metr na sekundę to każde dziesięć metrów wypuszczonej linki daje nam głębokość 2 metrów. Czyli jeśli chcemy prowadzić woblera na 20 metrach trzeba wypuścić 100m linki. Aby było łatwiej linka taka jest farbowana na różne kolory co dziesięć metrów. Jak się linkę wypuszcza za łódką trzeba tylko liczyć ile razy kolor się zmienił. Uff.

Zapaleńcy inwestują w inny sprzęt zwany down-rigger. Jest to przykręcane do burty łodzi małe ramię, z którego na grubej, stalowej linie spuszcza się na odpowiednią głębokość spory ciężar, którego pęd łódki nie podnosi. Do ciężarka zamontowane jest specjalne ustrojstwo, które przytrzymuje żyłkę wędki i ciągnie wobler za sobą. Jak ryba się zahaczy ustrojstwo zwalnia żyłkę i można już dalej z rybą się szamotać.

No ale jak mówiłem nas bolał łeb i absolutnie nie w głowie nam było strzelanie z bata, czy słuchanie warkotu silnika - nawet małego. Więc wybraliśmy metodę inną zwaną tutaj jigging. Używamy zwykłej żyłki. Na ostatnich dwóch metrach mamy trzy 30 cm odnogi ze sztucznymi muchami a na samym końcu ciężarek, żeby to wszystko pojechało sprawnie w dół. Na odpowiedniej głębokości po prostu wykonujemy pionowe ruchy wędką, tak żeby muszki trochę sobie tam pod wodą podskakiwały. Jak się ma pijacką czkawkę to sprawa jest uproszczona.

No i rezultaty naszych trzech godzin jiggowania poniżej.


Ten największy pstrąg na przodzie miał ponad 4 kg. Oto i on.



Łeb od razu przestał boleć.

No i można było iść na ślub.


16 stycznia 2016

All Blacks, Tall Blacks, Black Sticks i inni

Już miałem odpowiadać na komentarze do poprzedniego posta, ale doszedłem do wniosku, że w zasadzie to mamy nowy temat do poruszenia.

No więc Anonimowy  miał absolutną rację. Zrobiłem parę skrótów myślowych i wyszło, że tylko rugby  kojarzy się ze srebrną paprocią. A srebrna paprotka faktycznie występuje wszędzie i na prawdę jest bardzo ładna. Jest to jeden z gatunków tu występujących, którego liście są srebrne pod spodem. Maorysi używali jej niegdyś do znaczenia drogi w lesie.  Liść położony o zmroku na ziemi spodem do góry niemal fosforyzuje.

No i faktycznie jest uniwersalnym, symbolem Nowej Zelandii. Proszę bardzo tak oto wygląda w naturze.


tak wygląda  na NZ paszporcie...



 i w wielu innych miejscach.

Tutaj chciałbym odnieść się do komentarza Janusza B. Srebrna paprotka to jeden, a czarny kolor to drugi symbol Nowe Zelandii. Jaki mamy kolor okładki paszportu? Nie granatowy, nie czerwony, nie zielony tylko czarny. Zmartwię Cię, ale ten kolor jest już mocno utrwalonym symbolem NZ. Nikt go na inny, weselszy już nie zmieni. Gdy wygooglujemy obraz przeciętnego "kiwi bloke" oto co dostajemy.


Czarna pokoszulka, szorty i gumiaki. Owieczka extra.






Od pradziejów, Nowozelandczycy kochali się w czarnych podkoszulkach i czarny kolor to teraz kolor narodowy. Narodowe drużyny sportowe w nazwach używają albo koloru czarnego albo nazwy Fern (kobiety). Tak więc reprezentacja NZ w rugby to jak wiadomo All Blacks natomiast zespół narodowy w koszykówce to Tall Blacks, Black Sticks w hokeju na trawie, Black Caps w krykiecie, Black Sox w softballu, Black Fins w surf lifesaving (tak, tak,  to też jest tutaj dyscyplina sportowa). Damska reprezentacja w kosza nazywa sie Tall Ferns,  a w netballu (bardzo popularna damska odmiana koszykówki dla panienek z dobrego domu) Silver Ferns.

A jeszcze wracając do obaw Janusza, że jak All Blacks zaczną dawać d... to co wtedy? No więc to jest scenariusz nie brany przez Nowozelandczyków pod uwagę wogóle. To tak jakby w Polsce ktoś pomyślał, że może kiedyś zabraknąć wódki. NIEMOŻlLIWE!!!!!