Szukaj na tym blogu

03 lipca 2017

Stary kubek wraca do Nowej Zelandii

No i mamy problem. Nabrzeża portu jachtowego w Auckland znowu trzeba będzie przerabiać. Tam, gdzie osiem lat temu były bazy zespołów biorących udział w regatach America's Cup budowany jest właśnie nowy hotel. A tu nasze chłopaki wracają znowu z pucharem pod pachą.

Po tym jak cztery lata temu prowadząc 8:1 przegraliśmy w San Francisco gorycz tej porażki była ogromna. Wydawało się, że biedni kiwi nigdy nie będą w stanie odebrać pucharu nadzianemu szefowi Oracle Larry'emu Ellisonowi, który cały nasz zespół i sprzęt mógłby kupić dziecku na urodziny. Jeszcze 18 miesięcy temu udział NZ w Pucharze Ameryki  stał pod wielkim znakiem zapytania. W malutkiej Nowej Zelandii rząd odmówił wydawania pieniędzy podatników na taką drogą zabawę, a sponsorzy również mieli respekt przed milionami Larry'ego. Ale jednak w końcu się znaleźli. Emiraty nie zawiodły, dorzuciła się Toyota, Omega, Pirelli, Nespresso i jeszcze paru innych. No i z ułamkiem budżetu Larry'ego udało się Larry'emu dołożyć.


Kiwis wygrali pomysłowością i kunsztem technologii. Mimo absolutnie wariackich specyfikacji wymyślonych przez amerykanów zbudowali żaglowy wodolot, który przy wietrze 8 węzłów potrafił płynąć z prędkością 25 węzłów. Zaskoczyli inne zespoły bardzo pragmatycznym podejściem do zagadnienia zapewnienia energii do wykonywania wszystkich manewrów na jachcie, która może pochodzić tylko z pracy mięśni. Od lat tę energię dostarczano do układu hydraulicznego przy pomocy ręcznych młynków. Kiwis, którzy wygrali kilka medali olimpijskich w kolarstwie, doszli do wniosku, że w nogach jest jeszcze więcej pary niż w rękach i do napędzania hydrauliki użyli pedałów. Tak więc w sześcio osobowej załodze było czterech czołowych kolarzy i dwóch czołowych żeglarzy. prawie wszyscy to medaliści olimpijscy z Rio. No musieliśmy wygrać choć łatwo nie było. Jak zwykle, udało nam się w eliminacjach zrobić prawie koziołka, ale po dwóch nocach napraw łódka była gotowa do rozprawy z Larry'm.

















No i teraz trzeba się brać do budowy nowej bazy w Auckland.

Nie lubię takiego wariackiego, żeglowania, ale musicie przyznać, że wygląda to imponująco...


11 czerwca 2017

Żaglomistrz sknera

Taki już jestem, że strasznie nie lubię wydawać pieniędzy na rzeczy, które mogę sobie zrobić sam. Nawet jeśli jeszcze tego nigdy nie robiłem, ale wydaje mi się to w zasięgu moich umiejętności to najpierw spróbuję to zrobić sam, a dopiero jak poniosę sromotną klęskę ratuję się tak zwanymi fachowcami.

Efekt tego jest taki, że garaż mam pełen narzędzi i maszyn wszelakich, które często przydają się tu i ówdzie, ale sporo z nich wykonało tylko jeden projekt. Pocieszam się tylko tym, że prawie każdy z tych projektów udało mi się wykonać za ułamek ceny jaką musiałbym zapłacić fachowcowi - często zapominając ile wydałem na narzędzia.

No ale przecież tu chodzi o frajdę robienia rzeczy samemu. To tak jak z tutejszym wędkarstwem. Prawie każdy facet w okolicy uważa za punkt honoru łapać ryby i chwali się ile to obiadów właśnie nałapał. Prawda jednak jest taka, że aby to robić trzeba zainwestować tak minimum ze 20 tysięcy dolarów w łódkę. Utrzymanie tejże i jej przyczepy to kolejne 300 dolarów rocznie. Każde wypłynięcie z portu parę kilometrów w morze to ok 40 litrów paliwa czyli kolejne 80 dolców. Ze trzy wędki z kołowrotkami i całym oprzyrządowaniem (a niektórzy mają po dwa tuziny) to kolejny tysiąc dolców. Średnio z każdej wyprawy przywieziemy powiedzmy ze 4kg ryb. Filetów z tego pewnie kilogram. W sklepie natomiast filety nabyć można po 35 dolcow za kilo. Finansowego sensu w tym nie ma, ale frajda z wędkarstwa jest.

Mój ostatni projekt był jednym z bardziej ambitnych. Nasz dom na wzgórzu ma piękny widok, ale niestety na tarasie jest zwykle spory wygwizdów. Siedzimy bowiem na mini przełęczy, przez którą popychają zachodnie wiatry. Mało, że piź.... przepraszam gwiździ to jeszcze słoneczko w czerep grzeje niemożebnie. Przypominam jesteśmy geograficznie na wysokości Gibraltaru, czy jak kto woli Północnej Afryki. Od dłuższego czasu zastanawialiśmy się jak tu się jakoś zasłonić. Od słoneczka kupiliśmy sobie parasol montowany centralnie nad stołem tarasowym. Spory był, trochę cienia nawet dawał, ale wiatr szamotał nim strasznie. W końcu wymyślilismy, że trzema zamontować sun shades czasem zwane sun sails. Sporo tu takich ostatnio się montuje. W Polsce pewnie też. Zrobiłem rozpoznanie u znajomych i wyszło, że za takie jak bym chciał to pewnie ze cztery tysiące trzeba będzie zabulić. No i natychmiast zacząłem kombinować.

Za $250 kupiłem odpowiedni materiał, za kolejne $600 stalowe linki, śruby, haki, słupek i inne badziewie. W zasadzie wszystko miałem tylko, że na małej walizkowej maszynie raczej bym tego nie uszył. No to za $700 na lokalnym Allegro kupiłem przemysłową maszynę do szycia co to może szyć chyba nawet blachę.




 Potem były dwa weekendy szycia i składania wszystkiego do kupy. No i mamy sunshades za 1550 i jeszcze maszynę (dla której brak miejsca). Baśka, tobie by się na pewno podobała. Może Ci wysłać?

A efekt taki. Daszek od słońca w zasadzie OK. Parawanik od wiatru wygląda trochę jak suszące się pranie, ale funkcję wiatrołapu spełnia znakomicie.





 No to teraz mogę zacząć szyć dla Was. Czekam na zamówienia. Buzi.

22 maja 2017

Każdy nowy dzień na świecie zaczyna się tutaj...

...i w latach, gdy Nowa Zelandia była po prostu częścią wielkiego Imperium Brytyjskiego tubylcy się bardzo tym chełpili. Słońce nad Imperium nigdy w zasadzie nie zachodziło, bo posiadłości brytyjskie rozsiane były równo dookoła świata. No ale u nas, a dokładniej nad East Cape każdy dzień się zaczynał.

East Cape leży bowiem niecałe półtora stopnia na zachód od południka 180 stopni. Imperium już nie ma (choć część brytyjskiej gawiedzi myśli, że po Brexicie znowu nastanie), no a nam pozostaje tylko poczucie, że w Nowej Zelandii przynajmniej czas się zaczyna.

Wybraliśmy się więc obejrzeć to miejsce, które codziennie jako pierwsze oblewane jest słonecznym blaskiem.

Jak wiele miejsc w Nowej Zelandii miejsce to piękne choć leżące na całkowitym zadupiu. Jedzie się tam od nas, bardzo widowiskową, nadmorską drogą, która na ostatnim odcinku od Te Araroa do latarni morskiej staje się szutrówką. Większość ludzi na świecie zna już nowozelandzkie znaki drogowe ostrzegające przed spotkaniami z ptaszkami kiwi. Tutaj są jeszcze inne.


W Te Araroa rośnie jeden z największych egzemplarzy pohutukawa - narodowego drzewa Nowej Zelandii - zwanego również Christmas Tree. Nazwa pochodzi od faktu, że obsypuje się czerwonymi kwiatami tuż przed Bożym Narodzeniem.


Latarnia na East Cape jak to latarnia. Ładna, biała, już niestety automatyczna (latarnika już dawno za pijaństwo wylali z roboty) .....


......z widokiem na wschód, gdzie leży niewielka wysepka, na której kiedyś stała jej poprzedniczka.


Latarnik jednak zbyt długo tam nie wytrzymywał i w końcu uradzono, by przenieść latarnię na górkę, na stały ląd.



Tutaj wygwizdów też niemożebny, ale przynajmniej w dzień można do pubu na piwo wyskoczyć i do wieczora wytrzeźwieć. A tam, na wyspie, jak sobie latarnik przywiózł zapas na miesiąc, wtaszczył na czubek wyspy i wypił w dwa dni to latarnia pewnie ciemna przez tydzień była.

A jak spojrzeć w kierunku lądu to widać, że do pubu tez kawałek drogi. Ech ciężki był los latarnika.



Mam teorię, którą jeszcze udowodnię, że Sienkiewicz, przed napisaniem wiekopomnego dzieła odwiedził East Cape. Słyszałem od lokalnych Maorysów. W pubie.

W powrotnej drodze można pomodlić się za duszę latarnika, który za pijaństwo wyrzucony został z roboty...


.... a potem nacieszyć oko tysiącami pióropuszów lokalnej wielkiej trawy zwanej toi toi choć dla rodaków to lepiej pisać  toe toe, żeby się nie kojarzyło z wiadomo czym....