Szukaj na tym blogu

08 lipca 2017

Czy uda się ocalić Polskę?

Czarno to widzę no, ale może Chińczycy, Hindusi, Japończycy i Australijczycy pomogą. Ten z żółtą grzywą - idol ciemnej publiki i prezesa -  wypiął się na porozumienia Paryskie i będzie tworzył swoją oazę szczęśliwości kosztem reszty świata. Z pewnością zapisze się złotymi literami na kartach historii. Na jego miejscu zamiast budować chiński mur na granicy z Meksykiem zainwestowałbym w wały i wiatraki w delcie Misisipi, bo mu się niedługo woda zacznie do oazy wlewać. Nie wiem tylko czy Holendrzy będą chętni do pomocy.

Ale wróćmy do tematu. Ta tytułowa Polska leży na Christmas Island na środku Pacyfiku. Prawie równiutko 2000 km na południe od Hawajów. Trzy stopnie na północ od równika. O tu, gdzie czerwona strzałka.


Christmas Island to największy atol koralowy na świecie. Jest częścią państwa Kiribati, które składa się z trzydziestu atoli rozrzuconych wzdłuż równika. W lokalnym języku nazwa wyspy pisana jest Kiritimati. Tylko wtajemniczeni wiedzą, że lokalny język został spisany przez misjonarza-nieuka (jak to wszyscy misjonarze), który zapmniał jak się zapisuje dźwięk "s" i wszędzie tam gdzie go słyszał wpisywał zamiast litery "s" dwie litery "ti". Inna wersja mówi, że działo się to już w erze maszyn do pisania i klawisz "s" mu szwankował. Cholera wie jak było na prawdę. Trzeba więc pamiętać, że w lokalnym języku "ti" brzmi jak "s" i kwita. Tak więc państwo Kiribati tak na prawdę nazywa się Kiribas, a nazwę wyspy Kiritimati wymawia się po prostu Kirismas. A oto i nasza Polska. Na zachodnim cycuszku atolu.


Jak widać jest nasza Polska w dobrym towarzystwie, niedaleko jest i London i Paris. Paris widać na kolejnym powiększeniu.


Z Paryża już niewiele zostało, ale Polska trzyma się dzielnie. Leży nad zatoką Św. Stanisława i ma swój własny kościół pod tym samym wezwaniem. Ma też nawet swoją szkołę.  Skąd się ta Polska wzięła na środku Pacyfiku? Zasługa to naszego krajana, niejakiego Stanisława Pełczyńskiego, który gdzieś tam w początkach poprzedniego stulecia wylądował na Christmas Island i pomógł tubylcom skonstruować system nawadniania plantacji kokosowych zdaje się. Zapisał się bardzo chwalebnie i na jego cześć tubylcy wioskę nazwali Poland, a Św. Stanisława czczą do dzisiaj. Może to dzięki Świętego opiece Polska przetrwała lata pięćdziesiąte, kiedy to nad wschodnią częścia atolu Anglicy przeprowadzili serię swoich testów jądrowych. Na szczęście robili to już po doświadczeniach Rosjan i Amerykanów i testy były przeprowadzane wysoko nad powierzchnią ziemi tak, że udało się nie skazić atolu osadem promieniotwórczym.

Prawdziwą moc Świętego Stanisława poznamy jednak już niedługo. Poczciwy Święty będzie się musiał nieźle postarać, by Polskę ocalić raz jeszcze. Polska leży bowiem ze dwa metry nad powierzchnią oceanu, a kurduplowy idol właśnie robi wszystko, żeby wysiłki całego świata w ograniczaniu temperatury na świecie zniweczyć.

Za lepszych czasów Polskie Ministerstwo Środowiska zrobiło nawet film o tej naszej Polsce. Polecam, bo zrobiony całkiem przyzwoicie. Ciekawy jest również film o robieniu tego filmu, który można znaleźć na Yutube. Szkoda tylko, że polskie nieuki nie nauczyły się właściwej wymowy lokalnych nazw.


Mam nadzieję, że zanim Polska zniknie z powierzchni świata zawiniemy do zatoki Św. Stanisława.

A tym czasem wpadliśmy na chwilę do stolicy Kiribati, która mieści się na atolu Tarawa. Znanym głównie z jednej z większych bitew amerykańsko-japońskich podczas ostatniej wojny. Tarawa leży jakieś 3500 km zachód od Kiritimati. prawie równiutko na północ od Fiji.

Och jak dobrze było znowu poczuć ciepełko. U nas zima, a lecieliśmy tam niemal prosto z Dunedin, gdzie było prawie zero stopni.


Ineczka bardzo się cieszyła z ciepełka

Atol Tarawa
Najdalej jak można dojechać na północ atolu. Tu kończy się droga. 


Dalej już trzeba brodzić przy odpływie jak te dzieci wracające ze szkoły
Cała południowa część atolu jest mocno przeludniona. Ale dzieci ciągle wesołe.

Budynki Sejmu w Tarawa. Do lokalnej Polski stąd jest prawie 3500 km. Do prawdziwej Polski ze 20000 km
Przygotowania do Trumpowego potopu już rozpoczęto
Czekając na przypływ

Na razie jeszcze jemy śniadanko z suchymi stopami.

Całuski z Pacyfiku.....





04 lipca 2017

Prawie Szkocja

Zjechałem kupę świata. Byłem w prawie pięćdziesięciu krajach, a do Szkocji nigdy nie dotarłem. A powinienem był. Za każdym razem gdy dane mi jest oglądać przemarsz szkockiej orkiestry kobziarzy ciarki mi chodzą po plecach. Uwielbiam ten paradny krok, stroje, werble, bębny i muzykę. Pewnie powinienem się był urodzić w Szkocji. Podobno Polacy i Szkoci zawsze sobie przypadali do gustu. Słyszałem, że główne podobieństwo naszych nacji polega na tym, że zarówno w Szkocji jak i w Polsce, na imprezie po godzinie dziesiątej ktoś komuś musi dać w mordę.

Od nas do prawdziwej Szkocji kawał drogi, ale mamy tu swoją. Podobno nawet lepszą. Fakt jest faktem, że orkiestry kobziarzy z Nowej Zelandii wygrywają światowe konkursy bijąc rodowitych Szkotów.

Stolicą naszej Szkocji jest Dunedin. Tak to miasto na Południowej Wyspie nazwali szkoccy osadnicy, którzy przybyli tu w XIX wieku. Nazwa pochodzi od oryginalnej galijskiej  nazwy Edynburga - Dun Eideann.

Nasz Edynburg słynie na cały świat z wielu rzeczy. Na przykład rynek ma ośmiokątny. Ma najbardziej obfotografowany dworzec kolejowy. Nie zrobiłem mu zdjęcia więc zamieszczam kradzione z internetu.


Zabudowa jest iście szkocka.










W przeciwieństwie do tekturowych domków na Północnej Wyspie tutaj widać wiele murów i kamienia.


Ale jedną z większych atrakcji sa niewiarygodnie strome ulice. Biorąc pod uwagę, że śnieg i lód nie są tutaj wcale rzadkością dzieciaki i kierowcy muszą tutaj mieć sporo uciechy.


Jedna z ulic ma nawet przyznany oficjalny tytuł najbardziej stromej ulicy świata.


A oto i ona.


Zamiast chodników ma schody


A na szczytowym końcu można sobie pokontemplować....


No i taka ta nasza Szkocja....

03 lipca 2017

Stary kubek wraca do Nowej Zelandii

No i mamy problem. Nabrzeża portu jachtowego w Auckland znowu trzeba będzie przerabiać. Tam, gdzie osiem lat temu były bazy zespołów biorących udział w regatach America's Cup budowany jest właśnie nowy hotel. A tu nasze chłopaki wracają znowu z pucharem pod pachą.

Po tym jak cztery lata temu prowadząc 8:1 przegraliśmy w San Francisco gorycz tej porażki była ogromna. Wydawało się, że biedni kiwi nigdy nie będą w stanie odebrać pucharu nadzianemu szefowi Oracle Larry'emu Ellisonowi, który cały nasz zespół i sprzęt mógłby kupić dziecku na urodziny. Jeszcze 18 miesięcy temu udział NZ w Pucharze Ameryki  stał pod wielkim znakiem zapytania. W malutkiej Nowej Zelandii rząd odmówił wydawania pieniędzy podatników na taką drogą zabawę, a sponsorzy również mieli respekt przed milionami Larry'ego. Ale jednak w końcu się znaleźli. Emiraty nie zawiodły, dorzuciła się Toyota, Omega, Pirelli, Nespresso i jeszcze paru innych. No i z ułamkiem budżetu Larry'ego udało się Larry'emu dołożyć.


Kiwis wygrali pomysłowością i kunsztem technologii. Mimo absolutnie wariackich specyfikacji wymyślonych przez amerykanów zbudowali żaglowy wodolot, który przy wietrze 8 węzłów potrafił płynąć z prędkością 25 węzłów. Zaskoczyli inne zespoły bardzo pragmatycznym podejściem do zagadnienia zapewnienia energii do wykonywania wszystkich manewrów na jachcie, która może pochodzić tylko z pracy mięśni. Od lat tę energię dostarczano do układu hydraulicznego przy pomocy ręcznych młynków. Kiwis, którzy wygrali kilka medali olimpijskich w kolarstwie, doszli do wniosku, że w nogach jest jeszcze więcej pary niż w rękach i do napędzania hydrauliki użyli pedałów. Tak więc w sześcio osobowej załodze było czterech czołowych kolarzy i dwóch czołowych żeglarzy. prawie wszyscy to medaliści olimpijscy z Rio. No musieliśmy wygrać choć łatwo nie było. Jak zwykle, udało nam się w eliminacjach zrobić prawie koziołka, ale po dwóch nocach napraw łódka była gotowa do rozprawy z Larry'm.

















No i teraz trzeba się brać do budowy nowej bazy w Auckland.

Nie lubię takiego wariackiego, żeglowania, ale musicie przyznać, że wygląda to imponująco...