Szukaj na tym blogu

12 lipca 2017

Wspomnienie lata

Zima ci u nas okrutna. Właśnie przewala się przez Południową Wyspę atak antarktycznego niżu, który nie dość, że wieje, chłodzi to jeszcze biednym drogowcom i owcom sypie śniegiem w oczy. Drogowcy zamykają drogi, bo z dziesięcioma centymetrami śniegu nijak sobie tutaj nie potrafią poradzić, a farmerzy rozsypują sianko baranom prosto w ten śnieg, bo o żadnych zadaszonych owczarniach nikt tutaj nie słyszał. Całe szczęście, że młode zaczną się rodzić dopiero za dwa trzy tygodnie.

W pracy połowy załogi nie ma, bo chora. Nowozelandczycy wychowywani od lat w typowym angielskim stylu nie mają zwyczaju ubierania się w zależności od temperatury otoczenia. Dzieci w zasadzie non stop biegają na bosaka albo najwyżej w klapkach. Z reguły w szortach i podkoszulkach. Latem to może trochę zrozumiałe, ale zimą niewiele się zmienia i co roku występuje ogólnonarodowe olbrzymie dziwienie się dlaczego wszyscy są chorzy. Nasze komentarze, że może by pomogło gdyby trochę i dzieci i siebie cieplej ubierali kwitowane jest wzruszaniem ramionami. No cóż, przy 7-8 stopniach rano my pojawiamy się w biurze w naszych zimowych płaszczykach, rękawiczkach i nierzadko w czapkach, a lokalni w krótkich rękawkach. Faceci przynajmniej noszą spodnie (bo szorty do pracy już wyszły z mody), ale kobitki ciągle zasuwają w sukieneczkach i spódniczkach bez rajstop. Nie mogą się nadziwić, że nam ciągle zimno. Wy z Polski - i wam zimno?!. Tłumaczymy, że jakby w Warszawie ktoś wybiegł przy takich temperaturach w szortach i na bosaka na ulicę zostałby natychmiast zamknięty w domu wariatów albo odstawiony ciupasem do biura pomocy społecznej. Zadziwienie! No i po paru tygodniach połowy z nich już w pracy nie ma. I ciągle się dziwią jak to jest, że my od pięciu lat jeszcze nigdy nie byliśmy chorzy. Strasznie ciężko im to wytłumaczyć, więc już nie próbujemy.

No i w ten chłodny wieczór doszedłem do wniosku, że trzeba się rozgrzać. Nalałem sobie więc conieco i postanowiłem wrócić do lata, czyli do Bożego Narodzenia. Wszystko tu na odwyrtkę jak pamiętacie.

Okres świąteczny to "przymusowe"  wakacje i większość instytucji zamyka się często na kilka tygodni, choć nasz magistrat tylko na okres bożonarodzeniowo-sylwestrowy. Daje to z reguły około dziesięć dni wolnego przy dwóch trzech dniach urlopu.

Nardine już od wczesnego grudnia czekała na nas w marinie w Tauranga, gdzie została pomalowana pod brzuszkiem anty-porostowo. Tym razem do naszego zwykłego żeglarskiego dobytku dołożyliśmy dwa przecudne, elektryczne składaczki, które można upchnąć w dziobie i mieć swój własny transport w odległych portach i kotwicowiskach.


Tak więc dzień czy dwa przed Wigilią dojechaliśmy do Nardine, porzucili samochód na parkingu, zapakowali graty na statek i ruszyli w morze.


Cel pierwszy to Mayor Island.


Skromne 20 mil. Tak mniej więcej jak z Gdańska na czubek Helu i z powrotem.

Mayor Island to stary krater wulkaniczny, dzisiaj mocno porośnięty zieleniną rezerwat przyrody. W małej zatoczce Opo Bay można zejść na ląd, ale trzeba zameldować się w biurze kierownika rezerwatowego zamieszania i pokazać, że ma się czyste buty, nie wnosi się, żadnego psa, kota, szczura czy kuny, bo rezerwat jest głównie ptasi i żadne drapieżniki wstępu nie mają.

Opo Bay na pierwszym planie a krater wygasłego (na razie) wulkanu trochę dalej

A z pokładu Nardine Opo Bay wygląda jak poniżej.



Przespaliśmy pierwszą noc, a rankiem poszliśmy na przeszpiegi starego krateru. Troszkę się trzeba było wdrapać na tę krawędź krateru, ale później to już było z górki. Czasem nawet bardzo z górki i trzeba było włazić i złazić po drabinach, trzymać się łańcuchów albo po prostu wiatru. Było pięknie, ale rowery musiały na razie poczekać.

Jeziorka na dnie krateru raczej posępne

Aby wyleźć z powrotem na krawędź krateru, trzeba sobie trochę pomagać łańcuchami
A na krawędzi w skałach pełno obsydianu, czyli wulkanicznego, czarnego szkła

Troszkę utrudzeni, ale szczęśliwi dotarliśmy wieczorem na Wigilię na Nardine. Następnego dnia chcieliśmy dotrzeć na noc na Slipper Island, jednak  po drodze zaczęło mocno gwiździć od zachodu (a kotwicowisko tam od zachodniej strony więc nie byłoby miło)  pognaliśmy zatem schować się aż w okolice Whitiangi. Zrobiło się tego ze czterdzieści mil czyli tak mniej więcej jak ze Świnoujścia do Kołobrzegu.


Rzuciliśmy kotwicę na końcu Cooks Beach, nieopodal skalnej jaskini.



 200 metrów za winklem była Lonely Beach, miejsce, które Kapitan Cook wykorzystał na przewrócenie swojej łódki Endeavour na boczek i obskrobanie jej brzuszka. W tamtych czasach farb przeciwporostowych nie było. Dźwigów w marinach też nie.

Nardine koło jaskini
Lonely Beach a na końcu klif Szekspira
A za rogiem rowerki pontonem przerzucone zostały na plażę i pojechaliśmy rozkoszować się pysznym żarciem w naszej ulubionej knajpie, koło mariny w Whitianga, o wdzięcznej nazwie Salt.


Mlachu
Zwiedziliśmy Whitiangę jak nigdy wcześniej. Na rowerach jest zawsze lepiej niż samochodem, a na elektrycznych to bajka, bo można jeździć łatwo po górach, i dystansu się nie czuje. Ogólnie mówiąc uważamy, że zakup naszych elektrycznych rowerów był jednym z najlepszych jakie w życiu zrobiliśmy.

Po dwóch dniach rowerowych i kulinarnych rozkoszy dalej w drogę. Tym razem na Great Mercury Island. Jakieś marne 20 mil.


Zachodni wiatr się uspokoił. Można było rzucić kotwicę po zachodniej stronie.



W świątecznym okresie sporo wszędzie łodzi. Szliśmy spać otoczeni sporą ilością "kolegów".


A rano, po wyjściu z naszych pieleszy na pokład okazało się, że zostaliśmy na kotwicy sami! Wszystkie łodzie odpłynęły jakieś 500 metrów w morze, a ich załogi zawzięcie nurkowały.

Po chwili wyjaśniło się, że w zatoce jest wielkie pole scallopsów (czyli muszli Św Jakuba zdaje się po polsku) prościej mówiąc przegrzebków. Rarytas to spory i są tutaj limity ile można ich sobie wyłowić. Wyjaśniło się co oni tam robili, bo podpłynęła do nas łódka i młodzi ludzie zaoferowali nam trochę swojego połowu, bo przekroczyli limit. No i mieliśmy świeżutkie scallopsy na lunch. Bez moczenia się w mokrej i zimnej wodzie....


Połaziliśmy trochę po wyspie.....


....i pomalutku musieliśmy wracać do domu.

A w zatoczce naszej Whale Island, gdzie zawsze musimy się zatrzymać, czekając na właściwy moment przypływu, czekał na nas nasz znajomy pan fok....który podobno ma wiele wspólnego ze mną: głównie śpi i chrapie....


No, i już mi cieplej....

08 lipca 2017

Czy uda się ocalić Polskę?

Czarno to widzę no, ale może Chińczycy, Hindusi, Japończycy i Australijczycy pomogą. Ten z żółtą grzywą - idol ciemnej publiki i prezesa -  wypiął się na porozumienia Paryskie i będzie tworzył swoją oazę szczęśliwości kosztem reszty świata. Z pewnością zapisze się złotymi literami na kartach historii. Na jego miejscu zamiast budować chiński mur na granicy z Meksykiem zainwestowałbym w wały i wiatraki w delcie Misisipi, bo mu się niedługo woda zacznie do oazy wlewać. Nie wiem tylko czy Holendrzy będą chętni do pomocy.

Ale wróćmy do tematu. Ta tytułowa Polska leży na Christmas Island na środku Pacyfiku. Prawie równiutko 2000 km na południe od Hawajów. Trzy stopnie na północ od równika. O tu, gdzie czerwona strzałka.


Christmas Island to największy atol koralowy na świecie. Jest częścią państwa Kiribati, które składa się z trzydziestu atoli rozrzuconych wzdłuż równika. W lokalnym języku nazwa wyspy pisana jest Kiritimati. Tylko wtajemniczeni wiedzą, że lokalny język został spisany przez misjonarza-nieuka (jak to wszyscy misjonarze), który zapmniał jak się zapisuje dźwięk "s" i wszędzie tam gdzie go słyszał wpisywał zamiast litery "s" dwie litery "ti". Inna wersja mówi, że działo się to już w erze maszyn do pisania i klawisz "s" mu szwankował. Cholera wie jak było na prawdę. Trzeba więc pamiętać, że w lokalnym języku "ti" brzmi jak "s" i kwita. Tak więc państwo Kiribati tak na prawdę nazywa się Kiribas, a nazwę wyspy Kiritimati wymawia się po prostu Kirismas. A oto i nasza Polska. Na zachodnim cycuszku atolu.


Jak widać jest nasza Polska w dobrym towarzystwie, niedaleko jest i London i Paris. Paris widać na kolejnym powiększeniu.


Z Paryża już niewiele zostało, ale Polska trzyma się dzielnie. Leży nad zatoką Św. Stanisława i ma swój własny kościół pod tym samym wezwaniem. Ma też nawet swoją szkołę.  Skąd się ta Polska wzięła na środku Pacyfiku? Zasługa to naszego krajana, niejakiego Stanisława Pełczyńskiego, który gdzieś tam w początkach poprzedniego stulecia wylądował na Christmas Island i pomógł tubylcom skonstruować system nawadniania plantacji kokosowych zdaje się. Zapisał się bardzo chwalebnie i na jego cześć tubylcy wioskę nazwali Poland, a Św. Stanisława czczą do dzisiaj. Może to dzięki Świętego opiece Polska przetrwała lata pięćdziesiąte, kiedy to nad wschodnią częścia atolu Anglicy przeprowadzili serię swoich testów jądrowych. Na szczęście robili to już po doświadczeniach Rosjan i Amerykanów i testy były przeprowadzane wysoko nad powierzchnią ziemi tak, że udało się nie skazić atolu osadem promieniotwórczym.

Prawdziwą moc Świętego Stanisława poznamy jednak już niedługo. Poczciwy Święty będzie się musiał nieźle postarać, by Polskę ocalić raz jeszcze. Polska leży bowiem ze dwa metry nad powierzchnią oceanu, a kurduplowy idol właśnie robi wszystko, żeby wysiłki całego świata w ograniczaniu temperatury na świecie zniweczyć.

Za lepszych czasów Polskie Ministerstwo Środowiska zrobiło nawet film o tej naszej Polsce. Polecam, bo zrobiony całkiem przyzwoicie. Ciekawy jest również film o robieniu tego filmu, który można znaleźć na Yutube. Szkoda tylko, że polskie nieuki nie nauczyły się właściwej wymowy lokalnych nazw.


Mam nadzieję, że zanim Polska zniknie z powierzchni świata zawiniemy do zatoki Św. Stanisława.

A tym czasem wpadliśmy na chwilę do stolicy Kiribati, która mieści się na atolu Tarawa. Znanym głównie z jednej z większych bitew amerykańsko-japońskich podczas ostatniej wojny. Tarawa leży jakieś 3500 km zachód od Kiritimati. prawie równiutko na północ od Fiji.

Och jak dobrze było znowu poczuć ciepełko. U nas zima, a lecieliśmy tam niemal prosto z Dunedin, gdzie było prawie zero stopni.


Ineczka bardzo się cieszyła z ciepełka

Atol Tarawa
Najdalej jak można dojechać na północ atolu. Tu kończy się droga. 


Dalej już trzeba brodzić przy odpływie jak te dzieci wracające ze szkoły
Cała południowa część atolu jest mocno przeludniona. Ale dzieci ciągle wesołe.

Budynki Sejmu w Tarawa. Do lokalnej Polski stąd jest prawie 3500 km. Do prawdziwej Polski ze 20000 km
Przygotowania do Trumpowego potopu już rozpoczęto
Czekając na przypływ

Na razie jeszcze jemy śniadanko z suchymi stopami.

Całuski z Pacyfiku.....





04 lipca 2017

Prawie Szkocja

Zjechałem kupę świata. Byłem w prawie pięćdziesięciu krajach, a do Szkocji nigdy nie dotarłem. A powinienem był. Za każdym razem gdy dane mi jest oglądać przemarsz szkockiej orkiestry kobziarzy ciarki mi chodzą po plecach. Uwielbiam ten paradny krok, stroje, werble, bębny i muzykę. Pewnie powinienem się był urodzić w Szkocji. Podobno Polacy i Szkoci zawsze sobie przypadali do gustu. Słyszałem, że główne podobieństwo naszych nacji polega na tym, że zarówno w Szkocji jak i w Polsce, na imprezie po godzinie dziesiątej ktoś komuś musi dać w mordę.

Od nas do prawdziwej Szkocji kawał drogi, ale mamy tu swoją. Podobno nawet lepszą. Fakt jest faktem, że orkiestry kobziarzy z Nowej Zelandii wygrywają światowe konkursy bijąc rodowitych Szkotów.

Stolicą naszej Szkocji jest Dunedin. Tak to miasto na Południowej Wyspie nazwali szkoccy osadnicy, którzy przybyli tu w XIX wieku. Nazwa pochodzi od oryginalnej galijskiej  nazwy Edynburga - Dun Eideann.

Nasz Edynburg słynie na cały świat z wielu rzeczy. Na przykład rynek ma ośmiokątny. Ma najbardziej obfotografowany dworzec kolejowy. Nie zrobiłem mu zdjęcia więc zamieszczam kradzione z internetu.


Zabudowa jest iście szkocka.










W przeciwieństwie do tekturowych domków na Północnej Wyspie tutaj widać wiele murów i kamienia.


Ale jedną z większych atrakcji sa niewiarygodnie strome ulice. Biorąc pod uwagę, że śnieg i lód nie są tutaj wcale rzadkością dzieciaki i kierowcy muszą tutaj mieć sporo uciechy.


Jedna z ulic ma nawet przyznany oficjalny tytuł najbardziej stromej ulicy świata.


A oto i ona.


Zamiast chodników ma schody


A na szczytowym końcu można sobie pokontemplować....


No i taka ta nasza Szkocja....