Szukaj na tym blogu

14 grudnia 2020

Ku pokrzepieniu serc....

No ale się porobiło! Po długiej przerwie wracam do pisania. Witam starych czytelników, jeśli jeszcze gdzieś tam są, a kto wie, może i kilku nowych się załapie.



Trzy lata temu odstąpiłem od pisania, bo nie chciałem by ten blog stał się moim lamentem na temat tego, co działo się w Polsce - a już tylko takie tematy przychodziły mi wtedy do głowy. Wydawało mi się, że każdy "pacyficzny" temat poruszany przez mnie w obliczu krajowej rzeczywistości był jakiś taki miałki. No i co? Jak się okazuje mocno tragizowałem. To co się wtedy działo to pryszcz w porównaniu z dniem dzisiejszym.  Pandemia, Czarnek, Przyłębska, nawet Trójkę udało się sprawnie ukatrupić. Polska znowu, jak za komuny, poza marginesem zachodniego świata, ale też już nawet bez "braci" z Układu Warszawskiego u boku. A przepraszam z jedynym już tylko bratankiem - Wiktorem, bo Trumpa wreszcie chyba udało się wyeliminować. Dobrze, że przynajmniej Łukaszenka wyciąga pomocną dłoń. I czym ja się wtedy martwiłem?

No ale są również i pozytywy aktualnej sytuacji. Przede wszystkim, jak za komuny, rozkwitły nam znowu kabarety i poczucie humoru.  Znowu jest się z czego śmiać, bo nadęci rządzący są wyśmienitym tematem do robienia sobie z nich jaj. Cenzura znowu kwitnie i jak dawniej trzeba się bawić w chowanego. Chłopaki z Mysiej i szefowie komuszych radiokomitetów mogliby się wiele nauczyć od ich dzisiejszych następców. No ale najlepsze jest to, że dzięki cioci Przyłębskiej młodzież wreszcie się ocknęła i dotarło do niej, że jednak trzeba się zainteresować polityką, obnażyć tzw. autorytety i powiedzieć babciom i ciociom, żeby spadały same na mszę jak koniecznie ciągle muszą a młodym d...y nie truły. 

No ale to jeszcze długa droga i kto wie jak to się wszystko skończy, jeśli miłościwie panujący nam Adrian mówi bez zająknięcia o historycznej roli rydzykowego radia i telewizji. 

No i w związku z tym wszystkim doszedłem do megalomańskiego wniosku, że jak Sienkiewicz zacznę znowu pisać -  "dla pokrzepienia serc". Jak śpiewał Wojciech Młynarski "róbmy swoje może to coś da, kto wie". Może wieści z tak daleka kogoś młodego natchną i powstanie w końcu jakaś rozsądna alternatywa dla ciemnogrodu w tej naszej ojczyźnie.  

Na razie podróżowanie po świecie mamy mocno ograniczone więc może parę nowych opowiastek z naszego regionu miłym sercu Wam będzie. A kto wie, za rok za dwa, jak świat trochę znormalnieje dacie radę się w nasze okolice wybrać to i zaskoczeń mniej będzie. Ostatnio poleciał bowiem komentarz od jakiegoś rozczarowanego młodziana, że głodny był tutaj, jedzenia normalnego było mu brak, a jeszcze na dodatek wszędzie pełno Niemców....



A więc do rzeczy. 

Najpierw słów kilka o pandemii w Nowej Zelandii. Mimo tego, że kraj ten niewiele mniejszy jest od Polski co do powierzchni, to jednak jest nas tu tylko ciut mniej niż 5 milionów no i dzieli nas od świata sporo wody. Granice są więc łatwe do kontroli. Żadnych murów budować nie trzeba. Wystarczy zamknąć lotniska i porty i COVID może nas cmoknąć... Takie proste to jednak nie jest, bo i cargo musi płynąć, a "kiwis" to naród mobilny i sporo z nich zostało w świecie, gdy pandemia na wiosnę wybuchła.  Wypadałoby więc wpuścić ich teraz z powrotem do domu.

No ale po kolei. Jak i na całym świecie pierwsze przypadki zaczęły się u nas pojawiać pod koniec lutego, gdy Włochy i Hiszpania były już w czarnej d..... tzn. w poważnych tarapatach. Gdy liczba przypadków zaczęła i u nas lekko rosnąć nasz rząd nie czekał ani chwili tylko zamknął granice i przy kilkudziesięciu przypadkach dziennie wprowadził pełny narodowy lockdown, który trwał bite 10 tygodni. Wszyscy siedzieli w domach, mogli wychodzić na spacer tylko w swojej okolicy, samochodem można było tylko pojechać na zakupy do wyznaczonych supermarketów. Wszystko inne było zamknięte, tylko służby utrzymania ruchu w pracy. Wprowadzono również nieobowiązkowe apki na telefony do śledzenia naszych ruchów. Ten system działa do dziś. W każdym przybytku wywieszony jest jest kod QR, który apką się skanuje. Dzięki temu wiesz gdzie i kiedy byłeś. Jeśli w tym samym miejscu był człowiek, który dostanie COVIDA za parę dni to apka cię o tym poinformuje i poprosi abyś poszedł na test. Od dzisiaj ta apka będzie jeszcze bardziej udoskonalona i będzie nie tylko wprowadzać informacje o twoich ruchach, ale również będzie się poprzez bluetooth wymieniać z innymi naokoło ciebie w czasie rzeczywistym i gdyby się okazało, że jakaś zarażona osoba była trzy dni temu w zasięgu twego Bluetootha, to zostaniesz o tym powiadomiony i poproszony o pójście na test. I wiecie co? W naszym kraju, w którym ufa się rządowi prawie nikt nie protestuje. 

Dzięki lockdownowi, ale również wprowadzeniu szybko całkiem sprawnego śledzenia kontaktów, na początku czerwca nie było już żadnych przypadków zakażeń wśród społeczeństwa. Od tamtego czasu mamy w zasadzie tylko po kilka przypadków dziennie wśród ludzi powracających do domu ze świata. Wszyscy oni są po przylocie zamykani w przymusowej, płatnej kwarantannie, w wyznaczonych hotelach i wypuszczani po dwóch tygodniach jeśli testy mają negatywne. Tak więc od czerwca jesteśmy zupełnie wolni. Wszystko jest otwarte, możemy podróżować po kraju, balować i mieć normalne Święta. Nie mamy co prawda setek tysięcy zagranicznych turystów, którzy normalnie napędzali gospodarkę, ale kiwis też nie mogą nigdzie wyjeżdżać więc zamiast wydawać pieniądze za granicą wypełniają lukę po zagranicznych turystach w kraju. I wszyscy są szczęśliwi. 


No a my? My w międzyczasie rzuciliśmy pracę, sprzedaliśmy schedę w Bay of Plenty, kupiliśmy działkę na północnym czubku Nowej Zelandii i zaczynamy budować nasze kolejne gniazdo. Nasze nowe okolice na ilustracjach.

Ciąg dalszy niebawem....



 



17 grudnia 2017

Ryczące czterdziestki

Drodzy moi. Mimo najlepszych chęci jakoś nie potrafię się zmobilizować do ciągnięcia tego bloga dalej. Wydaje mi się, że aktualna formuła się już wypaliła i moje mentorzenie stało się nudne. Czas na coś nowego i w innym formacie. Planuję, że następny wpis będzie wpisem pożegnalnym, ale kto wie, może zaproponuję coś nowego.

W międzyczasie wielkimi krokami nadchodzą Święta, a zatem wszystkim wiernym czytelnikom życzę wspaniałych Świąt i Sylwestra wg upodobań, a w Nowym Roku samych sukcesów.

Poniżej krótka notatka z niedawnej wyprawy (lotniczej) w ryczące czterdziestki.

Buzi.


01 sierpnia 2017

Dwa cyklony w tydzień

Cyklony, huragany czy tajfuny to jedno i to samo. Takie przerośnięte tornada. Nazwa zależy od oceanu nad jakim się tworzą. Na Pacyfiku to cyklony. Nad Indyjskim to tajfuny, a nad Atlantykiem huragany. Bestie to raczej przewidywalne. Tworzą się podczas lata, kiedy woda w oceanie najcieplejsza. Największy szwung mają w okolicach zwrotników (tak od 10 do 30 stopni od równika) i tam sieją zwykle spustoszenie. Jak wpadną nad ląd, to odcięte od dopływu energi jaką czerpią z cieplutkiej wody w oceanie, dość szybko gasną, choć z reguły zdążą narobić szkód wiatrem i falami na wybrzeżu, a powodziami w głębi lądu. I jeszcze jedna ciekawostka - na północ od równika kręcą się przeciwnie do ruchu wskazówek zegara, a na południe od równika zgodnie ze wskazówkami.

Jak wspominałem w poprzednim wpisie wszyscy rozsądni żeglarze naszym latem albo żeglują sobie wkoło Nowej Zelandii, albo siedzą na kotwicy w w Bay of Islands i piją, ewentualnie jeśli nie zdążą uciec na południe to płyną na północną stronę równika, gdzie cyklonów w tym czasie brak. Na Hawajach, Wyspach Marshalla, Kiribati jest wtedy zupełnie bezpiecznie. Dalej na północ nie warto, bo tam wtedy przecież zima.

Wszystko to działa jak w zegarku i co roku, gdzieś w połowie kwietnia (koniec naszego lata) można przyjąć, że cyklonów już na Południowym Pacyfiku nie będzie, stawiać żagle i płynąć na Fiji, Samoa, Tonga, Vanuatu itd aby pochlapać się w ciepłej wodzie. Byleby nie przekraczać równika na północ, bo tam wtedy  przecież cyklony. Trzeba tylko wrócić do NZ najdalej w połowie października, bo z nadchodzącą wiosną cyklony wracają na tę stronę. No i tak co roku trwa ta gonitwa. Ciekaw jestem ile z tego zrozumieliście.

Ostatnie lato było bardzo spokojne. Prawie żaden cyklon nie utworzył się na Południowym Pacyfiku i gdy już brać żeglarska zaczęła się przymierzać do wyjścia w morze, na początku kwietnia, w zasadzie już prawie po sezonie, cyklony dostały szajby. Chyba ze trzy utworzyły się w bardzo krótkim okresie. Dwa dotarły aż do nas.

Najpierw dotarła do nas Debbie. Utworzyła się gdzieś koło Papuy Nowej Gwinei, najpierw spustoszyła północne Queensland w Australii, a potem przypomniała sobie o nas. Dmuchać już wiele nie mogła, ale wilgoci przyciągnęła sporo. Byliśmy właśnie z naczalstwem na strategicznej naradzie nad Jeziorem Tarawera (no wiecie, trzeba się od czasu do czasu strategicznie naradzić łapiąc ryby z dala od biura i telefonów). W pierwszy dzień (poniedziałek) zaczęło lać niemożebnie - z ryb nici, a rano we wtorek, moja żeglarska apka stwierdziła, że Debbie leci na nas pełną parą. Przerwaliśmy więc narady i w panice pognaliśmy do domu, no bo jakby to wyglądało gdyby całe naczalstwo było nieobecne podczas gdy dystrykt dewastowany jest przez cyklon. Dotarliśmy do Whakatane w samą porę, żeby pod wieczór otworzyć biuro obrony cywilnej tutaj zwane pieszczotliwie EOC czyli Emergency Operations Centre. A tu dopiero wtedy zaczęło poważnie lać. Wylało się na nas 240mm wody w 24 godziny.

EOC w sali narad
Z godziny na godzinę robiło się coraz mniej wesoło. Na ekranach w naszym EOC  mieliśmy podgląd poziomu naszej rzeki, która płynie przez Whakatane. Najwyższy historyczny, poziom zanotowany był 7,8 metra. Koło północy mieliśmy już 8 potem 8,2 potem  8,5 potem 8,6 potem 8,7.

Czy wały wytrzymają?
Włosy stawały nam na głowie, bo calutkie miasto leży na płaskim terenie pomiędzy wałami i pasmem wzgórz. Gdyby wały się przelały lub przerwały byłby spory kłopot. Wały wytrzymały i nad ranem pomalutku woda zaczęła opadać.

Niestety o 8 rano nagle gruchnęła wiadomość, że w niewielkim miasteczku Edgecumbe (nad inną rzeką) wały za chwilę puszczą i trzeba ogłosić ewakuację. Było już jednak za późno. Wały puściły niemal w tej samej minucie. Na szczęście ludzie właśnie wstali i zdołali uciec.  Jakimś cudem obyło się bez ofiar. Gdyby wydarzyło się to w nocy, po ciemku, mielibyśmy prawdziwą tragedię.
Wał broniący Edgecumbe nie wytrzymał i woda z rzeki wylała się do miasta
Miasteczko utonęło w mętnej wodzie
No cóż, kilkaset domów zalanych, miasteczko zdewastowane, trzeba się było wziąć ostro do roboty. Na szczęście za ochronę powodziową i wały odpowiedzialna jest inna organizacja, a nie my, więc mogliśmy się skupić na udzielaniu pomocy raczej, niż zastanawianiu się jak się z tego bałaganu wytłumaczyć. Ogłosiliśmy w dystrykcie stan wyjątkowy, zjechało się z całej NZ mnóstwo różnych fachowców (którzy lepiej by zrobili dając po prostu kasę, a nie mądrząc się) i ruszyła akcja pomocy powodzianom, usuwania bałaganu, oceniania strat, przyjmowania premiera, oganiania sie od dziennikarzy itd. itd. A w reszcie dystryktu też nie było wesoło.

Na drogach, w górach $10 milionów strat





Odciętym wsiom w górach trzeba było dowozić żarcie helikopterami

EOC działało teraz non stop. Zmienialiśmy się z Inką, żeby od czasu do czasu nakarmić w domu kota. Przez pierwszych kilka dni spaliśmy po dwie godziny. Niestety moja pogodowa apka, pokazywała, że dokładnie tydzień po Debbie dotrze do nas kolejny cyklon Cook. Nie chciało się nam wierzyć w takie szczęście, ale z każdym dniem prognoza była coraz bardziej precyzyjna. Debbie to była olbrzymia fala deszczu, a Cook miał dotrzeć jako prawdziwy cyklon, z 7 metrowymi falami, wiaterm do 160km na godzinę, podczas przypływu (czyli zalewając domy nad brzegiem) no i z deszczem. Na kilka godzin przed jego nadejściem ciągle nie było wiadomo którędy przejdzie oko. Przeszło jakieś 80 km od nas na zachód. Na szczęście ani fale nie były tak dewastujące ani deszcz zbyt wielki. I dobrze, bo w przeciągu pół godziny mieliśmy zwalonych setki drzew i lini energetycznych. To oznaczało, że wszystkie nasze pompy i oczyszczalnie i stacje uzdatniania wody stanęły i zaczęło się nerwowe przestawianie generatorów od stacji pomp do stacji, żeby miasta nie utopić za przeproszeniem w gównie i zapewnić jakie takie dostawy wody. Łatwo nie było, ale się udało. Znowu seria nieprzespanych nocy. No a  potem wielka akcja oczyszczania miasta.



Ech, ciężkie jest życie magistrackiego urzędnika.