Szukaj na tym blogu

18 grudnia 2013

Tuhoe

Kiedyś przedstawiłem to Maoryskie plemię, które mieszka w przepięknej krainie Te Urewera (patrz wpis SH38 Project). Ciągle jestem członkiem grupy roboczej, powołanej do znalezienia metody na przerobienie wąskiej szutrowej drogi zwanej SH38 na coś ciut lepszego, aby  łatwiej i bezpieczniej było do nich dojechać.

Tuhoe to jedno z trzech największych iwi (plemion) zamieszkujących nasz dystrykt. Przy tym najbardziej kontrowersyjne. Zaszyci w większości w swoich pięknych górach trzymają się mocno na uboczu i nie mieszają z innymi. Mają swoje odrębne tradycje, już rozpoznaję ich odmienne piosenki, styl przemówień i zawołań, które są częścią ich obrzędów i uroczystości.

W ostatnim okresie większość Maoryskich iwi przechodziło proces tzwn "settlements under Treaty of Waitangi". Po prostu wreszcie w dzisiejszych czasach przyznano, że litera Treaty of Waitangi była przez wiele lat łamana i rząd NZ zdecydował, że zrekompensuje Maoryskim plemionom różne świństwa jakie ich spotkały od tamtego czasu, a które przecież nie powinny były ich spotkać.

Jako jedni z ostatnich swoją ugodę podpisali Tuhoe. Dostali ok $130 mln odszkodowań plus uzyskali prawa do zarządzania Parkiem Narodowym Te Urewera, który tak na prawdę jest ich domem.

Jak to zwykle przy takich okazjach jest wiele lepkich paluszków, które wyciągają się po tę kasę, ale na szczęście w dzisiejszych czasach większość iwi powołało specjalne organizacje, które są w zasadzie komercyjnymi przedsiębiorstwami.  To one przeprowadzały cały proces negocjacji ugody, a teraz będą zarządzać majątkiem jaki dostaną od rządu. We wszystkich trzech iwi na naszym terenie szefami tych organizacji są dość sprawni i nieźle przygotowani młodzi ludzie, którzy dają nadzieję, że cała ta kasa nie pójdzie na marne.

Spotykam się z nimi regularnie i obserwuję ich zmagania jak próbują pogodzić współczesne, mądre zarządzanie z tradycjami, w  których tak mocno, ciągle tkwią. Jak u wszystkich rozwijających się społeczności paraliżuje ich niemożność przeciwstawienia się starszyźnie plemiennej, walka z małostkowymi sporami wewnętrznymi, prywatą, religijnymi przesądami czy wręcz zabobonami. To jednak temat na wielką oddzielną rozprawę.

Zwiedzanie placu budowy "centrali" Tuhoe
 Tuhoe są bardzo rozproszeni i doszli do chyba słusznego wniosku, że muszą zbudować swoje centrum kulturalno administracyjne. Zdecydowali, że przepuszczą sporo pieniędzy, ale przy budowie tegoż centrum pozostaną wierni swoim "zielonym" wartościom. W rezultacie budują pierwszy totalnie "zielony" obiekt w Nowej Zelandii, który będzie miał zerowy bilans energetyczny i będzie zbudowany prawie wyłącznie z ich lokalnych materiałów. Pomysł kosztowny i jak na Nową Zelandię totalnie nowatorski. Tak więc budynek będzie czerpał wodę z własnej studni, będzie miał swoją własną oczyszczalnię ścieków, będzie miał naturalną wentylację, solarne ogrzewanie wody i wnętrz, będzie pokryty dachem z paneli fotowoltaicznych, które będą w większości produkawły nadwyżkę energii. Większość drewna pochodzi z lokalnych zasobów leśnych. Ma to być pierwszy taki budynek w Nowej Zelandii.

Nowo wybrani radni podziwiają przedsięwzięcie Tuhoe
W międzyczasie w naszym magistrackim muzeum otwarliśmy wystawę pod nazwą Te Urewera Conversations. Wszystkie prace wykonane zostały przez artystów Tuhoe i parę rzeczy jest na prawdę godnych obejrzenia.

ciekawe formy przestrzennych witraży

gitary z maoryskimi zdobieniami


interesująca 3 metrowa instalacja z grubej włóczki

03 grudnia 2013

Projekty, projekty...

Tak więc problem orzechów macadamia okazał się nośny. Sami zagadki baśkowej nie rozgryźliśmy, ale Google search wykazał, że macadamię bardzo lubią papugi Hiacynth Macaw, które faktycznie mają właściwy dziób by zmiażdżyć orzech (wolałbym takiej papugi nie nosić na ramieniu - jestem jeszcze trochę przywiązany do swoich uszu). Dziób ten jest również świetnym narzędziem, by później wydłubać orzecha ze skorupki. To też jest nie lada wyzwaniem, bo część wychodzi bez proszenia, ale spora część jest przyklejona do białej części skorupki i często nie jest łatwo "wydłubywalna". My używamy do tego ostrych narzędzi narażając się na rany, a przydałby się dziób papugi.

http://www.youtube.com/watch?v=muoFcdN6c_s

Dalszy research problemu wykazał, że nie tylko papugi, ale i cały szereg innych zwierzątek ma szczękościsk wystarczający do zmiażdżenia tych orzechów np. krokodyle, hieny czy rekiny (też wolałbym nie nosić na ramieniu) - no ale zmiażdżyć to jedno, a wydłubać i pojeść to drugie i na koniec okazało się, że pies sąsiadów również uwielbia macadamia i chrupie je z apetytem. No i proszę - to wcale nie prawda, że tylko papugi....

Baśka przysłała nawet fotkę typowego dziadka do macadamias w wersji meksykańskiej. Pozwalam sobie ją zamieścić. Copyright Baśka B.



Tak, jak wiele meksykańskich rozwiązań, dziadek ów jest typową konstrukcją industrialną, czyli prosty i mocny jak cep. Coś, co nigdy nie zawiedzie. Czapki z głów. To po prostu musi działać. Jak mówił Marek Perepeczko w jednym z filmów, tytułu którego już nie pamiętam "....ja, to jak wezmę marchewkę i ścisnę to samo suche zostaje".

Baśka zasugerowała, że ja pewnie zaraz sobie taki sprzęt sam skonstruuję, no i pewnie ma racje. Problem tylko taki, że wykonanie tego dziadka zajęło na liście moich pilnych projektów pozycję 187, więc trochę to zajmie. Inka, która tę listę trochę zna, doszła szybko do wniosku, że czekać pokornie nie będzie, poszła do sklepu i wróciła z takim cudem.





Wydajne to to nie jest, ale faktycznie orzechy macadamia łupie.

A za 219 dolców, nieopodal, można zakupić taki oto sprzęt made in New Zealand.



Też na mimośrodzie, jak ten Baśki, tylko pewnie o 214 dolców droższy. No, to już temat orzeszków i dziadków zakończony.

Wracając zaś do listy projektów, to aktualnie na szczycie priorytetów znajdują się projekty przedświąteczne, czyli wszelakie aranżacje na przyjazd większej liczby świątecznych gości. Produkcja i mrożenie pierogów, uszek do barszczu i może nawet i kołdunów (najgorsze to, to cholerne wałkowanie - Baśka,czy w Mexico uporano się z tym problemem przy pomocy jakiejś taniej acz niezawodnej maszyny?).

Poddaliśmy się ostatnio i odpuściliśmy nasze stanowcze zasady, że jak grill to tylko na węgiel drzewny. Nasz weteran Weber, po wielu latach ciężkiej pracy odchodzi do lamusa, a my, z dużym wstydem, poszliśmy za trendem, kupując duży, gazowy grill. . Przy większej ilości gości to jednak jest szybsze i pewniejsze rozwiązanie. Tak więc dwa ostatnie wieczory pracowicie skręcałem tę kupę złomu do kupy. Na pudle było napisane "Product of Australia", ale pod spodem "Made in China". Powiem tak: Chińczyki trzymają się mocno.

Wracając jednak do zagadek i cytując klasyka: "Jasiu, jako mój uczeń jesteś u mnie na nauce. Powiedz mi co to jest, mój chłopcze ?".


"To jest solenoid, Panie Majster."
"Bardzo dobrze moj chlopcze, a do czego jest ten solenoid?"
"Ten solenoid jest do niczego, Panie Majster".
"Tak jest. Bardzo dobrze Jasiu, bardzo dobrze" .

Faktycznie ten solenoid był się wziął i spieprzył i dlatego Nardine generator przestał pracować. Dla Baśki i innych mniej technicznych taki solenoid ma to do siebie, że jak mu podłączyć 12V prądu to ten tłoczek w gumowym, szarym kondomiku, o interesującym kształcie,  skraca się o cały cal. (Ja wiem, że lepiej żeby się wydłużał o trzy cale, no ale ten akurat się skraca). Końcówkę przypina się do dżwigienki gazu i w ten sposób, za naciśnięciem guziczka, można uruchomić generator (bo inny solenoid, w rozruszniku pomaga w pokręceniu silnikiem). Proste prawda? No i właśnie kurier przyniósł przesyłkę, wprost z Szanghaju, z solenoidem, który nie jest do niczego.


 Mówiłem: Chińczyki trzymają się mocno. Ot i porządny, kitajski solenoid. Mała rzecz - a cieszy.

No a poza tym, to totalnie zarośnięty ogródek warzywny, którego dominującym elementem był dwu-metrowej wysokości koper, został wreszcie skopany i nasadzony ziółkami i innymi takimi.




Krzaczki na froncie oblazła mszyca, na którą teraz sobie pryskam. Na Trademe (tutejszym odpowiedniku Allegro) prowadzone są intensywne zakupy sprzętu nurkowego, który, jeśli nie do polowania na langusty, przegrzebki i inne takie, to przynajmniej potrzebny jest do czyszczenia spodu podbrzusza Nardine, o czym już chyba pisałem.

Wyprodukowane zostaly dodatkowe półki do szafy na Nardine oraz wieszaczki na wędki i inne patyki.


Odbyła się również przedświąteczna firmowa impreza, jak zwykle przebierana - tym razem "lata 80-te". Inka robiła za Jo Collins z Dynastii.



Tak jak i ogródek, moja zarośnięta gęba została ogolona (choć nie skopana) z uwagi na to, że jedynym ciuchem, jaki się nadawał był jasny garniturek i robiłem za Don'a Johnsona z Miami Vice. Wszystkie kobiety Ince zazdrościły takiego przystojnego mężczyzny ha, ha. Teraz Inka daje sobie dwa tygodnie czasu na podjęcie decyzji, co do przyszłości mojej gęby. A ja pokornie czekam na decyzję, wybuchając śmiechem kiedy tylko spojrzę w lustro.



I tak oto zbliżamy się pomalutku do Świąt, licząc dni do przyjazdu gości.