Szukaj na tym blogu

27 lutego 2013

Jazz w suchym parku

To już dwa miesiące bez deszczu. Cieplutko i sucho. Zaczynam mieć problemy z utrzymaniem pracy wodociągów. Wodę czerpiemy z rzeki, prawie dziesięć kilometrów od ujścia do morza, ale poziom rzeki spadł już do tego stopnia, że podczas przypływu słona woda dochodzi aż do ujęcia. No i trzeba wyłączać pompy, żeby nie zassały słonej wody. A jak pompy nie pracują to wiara w mieście jakby na złość jeszcze bardziej ogródki podlewa i się chłodzi. Więc jak jest odpływ to pompujemy szybko do zbiorników, na górce, ale z każdym dniem czasu na pompowanie mamy coraz mniej, bo po paru godzinach nowy przypływ ze słoną wodą przychodzi. No i tak się ganiamy z przypływami i mieszkańcami.

Aż się w końcu wkurzyłem i zapowiedziałem w radio, że to nieładnie podlewać ogródki jak my tu nie nadążamy. I w ogóle koniec z myciem samochodów i kąpaniem się godzinami pod prysznicem, o wannie już nie wspomnę. I jeszcze kazałem po sikaniu wody nie spuszczać tylko po grubym. Kino. A wszystko to polskim akcentem, przed każdymi wiadomościami i reklamą lokalnego warzywniaka. Bosko. A pomidorki sam bym podlał, no ale muszę dawać dobry przykład.

No ale ciepełko ma swoje zalety również. Dzięki murowanej pogodzie udał nam się doroczny koncert pod hasłem Jazz w Parku. Złazi się towarzystwo na piknik do ogrodów różanych (koło kolejki co dyszy i dmucha), rozkłada się między krzakami, a na scenie,  pod drzewem chłopaki chałturzą. Okazało się, że mimo nazwy jazzu tym razem nie było, ale czterech chłopaków zagrało świetne R&B, zahaczając trochę o rock'n'rolla z jednej strony i  niezłego bluesa z drugiej. Wszystko utrzymane trochę w konwencji Blues Brothers. Ogólnie skończyło się na niezłych tańcach na trawie, no i nie muszę chyba wspominać, kto wodził rej.


Chłopaki wymiatali nieźle, solista śpiewał nieźle, ale najlepiej dawał na harmonijce...
 









Na widowni grupa wiekowa 0-14 i 30-120 - brak młodzieży.




Starsi państwo znów młodzi
chłopaki też nie najmłodsze

25 lutego 2013

Nie będzie nam tu Francuz czy Jankes pluł...

My Nowozelandczycy :-) jesteśmy ambitni i niezależni. Ostatnio byłem na zebraniu INGENIUM  - to jest organizacja zrzeszająca inżynierów pracujących w samorządach. Trzeba przyznać, że ich spotkania są najbardziej rzeczowe i ciekawe. Żadnego bicia piany, ciekawe historie z życia, fajne forum wymiany doświadczeń. Na ostatnim spotkaniu zarząd zaczął lansować ideę przyłączenia się do bliźniaczej organizacji w Australii. Ponieważ kraje te są w sumie mocno podobne i problemy również te same więc z wielu względów takie połączenie ma olbrzymi sens. Koledzy Kiwisi w zasadzie myślą, że i owszem, ale żeby przyłączać się do Australijczyków?!! O zgrozo! Australijczycy już nawet zaproponowali, że z nazwy usuną słowo Australia i wstawią Australasia, żeby nas nie drażnić, no ale jednak to utrata niezależności! Matko!

My Nowozelandczycy nikomu kłaniać się nie będziemy. W latach siedemdziesiątych osiedli tutaj na emeryturze wszyscy zagorzali hipisi i zaszczepili idee pokoju i rozbrojenia. Mimo, że Nowa Zelandia była członkiem wojskowego paktu ANZUS (jak sama nazwa wskazuje członkami była Australia, NZ i US) to stwierdziła, że nie chce mieć nic wspólnego z bronią jądrową i grzecznie poprosiła Wujka Sama by nie przysyłał tutaj okrętów z bronią jądrową na pokładzie. Wujek Sam odpowiedział, że nie będzie się tłumaczył co się znajduje na którym okręcie więc NZ powiedziała, żeby się zabierał wobec tego z tym całym żelastwem i nie pokazywał więcej. I to był koniec paktu ANZUS. Nie będzie nam tu nikt mieszał....

No ale najbardziej to się podłożyli Francuzi. Długo potem jak Rosjanie i Amerykanie zakończyli swoje próby nuklearne, Francuzi odpalali ładunki atomowe na Atolu Mururoa we Francuskiej Polinezji. Prosił ich cały świat, żeby sobie już dali spokój a oni swoje. Wyraźnie im te zabawki nie chciały działać, czy coś. No wiecie, to tak jak z francuskimi samochodami - zawsze coś zepsute. No więc twardo testowali. Cały świat na nich warczał, ale jak zwykle konkretne akcje przeprowadzał Greenpeace, wpływając na wody zakazane i przeszkadzając w próbach jak tylko można było. Polewali ich Francuzi z armatek wodnych, robili wstręty, a towarzystwo z Greenpeace swoje. No więc Francuzi zakombinowali po swojemu. W lipcu 1985 roku, kiedy flagowy statek Greenpeace'u, Rainbow Warrior, stał w porcie, w Auckland przygotowując się do kolejnej wyprawy na Mururoa, w biały dzień, przy dostępnym dla wszystkich nabrzeżu, dwójka francuskich komandosów wysadziła statek w powietrze. W największym mieście oficjalnie zaprzyjaźnionego kraju. No bezczelność!

Przegieli mocno, a jeszcze na dodatek dali się frajerzy złapać. Posadzili ich więc Kiwisi do ciupy za terroryzm, co nie podobało się oczywiście Francji. Parę lat trwały negocjacje, aż w końcu dwójka komandosów miała odsiedzieć resztę wyroku w Nowej Kaledonii. Podpisano umowę i para poleciała. Jak tylko doleciała do Nowej Kaledonii to Francuzi umowę podarli i wrzucili do morza, a komandosi polecieli do Paryża, gdzie od Prezydenta dostali po medalu za bohaterstwo i po niezłym odszkodowaniu za poniesione krzywdy.

Oj nie lubimy my tu Francuzów, oj nie....

Po wyciągnięciu wraku Rainbow Warrior na powierzchnię, został on załatany i odholowany na północ do Matauri Bay. Tam został zatopiony i jest dziś atrakcją dla nurków i morskiej flory i fauny

Tam, niedaleko tej wyspy w oddali, spoczywa Rainbow Warrior a jego śruba wmontowana została w pamiątkowy monument.


17 lutego 2013

Friedrich Stowasser

Bywając w Wiedniu pewnie wpadliście na jego szalone architektoniczne pomysły. Bajecznie kolorowe i zdobione fasady, z wplecionymi gazonami i kaskadami roślinności. Taki austriacki odpowiednik Gaudiego. Zaraz, zaraz - on się nazywał Hundertwasser. No niby tak, ale urodził się jako Stowasser. Jestem ciekaw, dlaczego te "sto" zamienił na "hundert".

No więc Friedrich, jak każdy poważny artysta miał potężnego hopla. Jako zwolennik monarchii konstytucyjnej zmienił nie tylko nazwisko, ale również i imiona. Nazywał się oficjalnie Friedensreich Regentag Dunkelbunt Hundertwasser. No niezła mieszanka. Nie lubił Unii Europejskiej, wspierał Dalai Lamę, a na koniec został zielonym aktywistą. I wcale nie rzucał słów na wiatr, w szczycie swej kariery wyjeżdżając ze zgniłej, w jego rozumieniu, Europy do Nowej Zelandii, by zamieszkać tak jak chciał - w buszu, bez prądu i osiągnieć cywilizacyjnych.

Osiadł niedaleko miejscowości Kawakawa, na północy Nowej Zelandii. W swoim ukryciu ciągle nieco tworzył, ale przede wszystkim oddawał się miłej emeryturze. Kawakawa - dość zapyziałe miasteczko - dostała od niego w podarunku wspaniały budynek użyteczności publicznej - miejskie toalety. No i tak jak w Wiedniu, sporo turystów odwiedza dziś Kawakawę z jednego tylko powodu, by obejrzeć, a i z reguły skorzystać, z "Hundertwasser public toilets". Szczerze mówiąc oprócz nich, nic tam godnego uwagi nie ma, a w drodze na północ każdy turysta jednak się zatrzymuje, trochę za potrzebą, a trochę dla ducha. I tak oto dzięki Friedrichowi Stowasserowi Kawakawa znalazła się na mapie świata i interes się kręci.


Kawakawa - miejsce pielgrzymek turystów

Po drugiej stronie ulicy też trochę hudrertwasserszczyzny...

kibelek na pokaz, w nocy zamykamy, ale 300m za kładką jest inna sławojka, zawsze otwarta

trzeba przyznać, że umiejętne nagromadzenie i połączenie form kiczu daje efekt w zasadzie do zaakceptowania

taki witraż z butelek jest od środka nawet ciekawy

w kabinie nie jest może przytulnie, ale gazetkę przeczytać się da

a zrobienie tego zdjęcia wymagało dużego refleksu, bo prawie non stop faceci od tego nie odstępują

11 lutego 2013

Połowy żarłaczy olbrzymów

Nie będę Was zanudzać historyjkami wędkarskimi, bo to w końcu żadna rewelacja. Znowu jakieś dwa smutne 2kg kahawai udało nam się złapać w sobotę. Jeden już skonsumowany. Filety z drugiego będą na kolejne dwa obiadki. W tym samym dniu koleżanka wędkarka wyciągnęła 90kg marlina więc nie bardzo jest się czym chwalić.

Natomiast warte wzmianki są mrożące krew w żyłach połowy rekinów. Prawdziwych żarłaczy, które atakowały nasze haczyki z prawdziwym zacięciem. Wyciągnęliśmy w sobotę trzy takie olbrzymy. To jest dopiero trofeum!



a rekiny, w oceanie, mają zębów, pełen pysk....



Były bardzo sympatyczne i słodkie więc wypuściliśmy je z powrotem. Teraz będziecie się bali nas odwiedzać.

West end of Ohope Beach z lewej, a na pierwszym planie plaża Otarawairere - podobno z nudystami, ale ani na piechotę, ani z łódki Inka nie przyuważyła żadnego, a ja żadnej....

06 lutego 2013

Średniowiecze w Nowej Zelandii

Wygląda na to, że ludzie dotarli do Nowej Zelandii dopiero 800 lat temu. Jak dotychczas archeolodzy nie natrafili tu na żadne wcześniejsze znalezisko związane z życiem człowieka. Pod tym względem twarde dowody współgrają z ustnym przekazem Maorysów, z którego wynika, że przodkowie poszczególnych plemion dotarli do Nowej Zelandii właśnie w tym czasie. Tak dla uzmysłowienia mówimy tu o okresie, kiedy Dżinghis Chan opanowywał właśnie większość Azji i zapuszczał się do Europy, obcinając głowę Henrykowi Pobożnemu pod Legnicą. To okres domniemanych podróży Marco Polo z Wenecji aż do Chin,  schyłku wypraw krzyżowych organizowanych przez europejskich fanatyków religijnych i sprowadzenia resztek tych fanatyków, czyli Krzyżaków, do Polski. W tym czasie Europejczykom wydawało się (jak zwykle), że żyją w pępku świata, a tymczasem równie potężne cywilizacje istniały w Azji oraz Środkowej i Południowej Ameryce, tyle że koledzy fanatycy nie bardzo o nich wiedzieli, albo wręcz woleli nie wiedzieć. Im mniej wiesz tym lepiej śpisz...

No a Nowa Zelandia właśnie doświadczała pierwszych kontaktów ze ssakami, czyli ludźmi i przywiezionymi przez nich psami i szczurami. Przed przybyciem pierwszych Maorysów jedynymi ssakami lądowymi były tu nietoperze. Oprócz nich Nowa Zelandia znała tylko ssaki morskie, czyli delfiny, wieloryby, foki itp.

Kiedy pojawiła się więc tutaj ta pierwsza, "ssacza horda" rozpoczęła się olbrzymia rzeź - przede wszystkim ptaków, które dotychczas żyły sobie tutaj jak u Bozi za piecem, od czasu do czasu tylko polując na siebie wzajemnie. Jednym z najbardziej znanych gatunków, który szybko wykończyli ludzie były  moa. Były to ptaszyska dochodzące do 3,6 metra wysokości i ważące do 250 kg, czyli niezły rosołek można było z takiego kurczaka ugotować. A moa, mimo swej potęgi, były zupełnie bezbronne. Nie miały nawet takich resztkowych skrzydeł jakie mają strusie, czy pingwiny. Mogły tylko biegać, kopać i dziobać. Maorysom wystarczyło niecałe 300 lat, żeby je wszystkie skonsumować. Mimo, że tak jak z yeti, do dziś pojawiają się jakieś rewelacje o przetrwaniu moa gdzieś w buszu Południowej Wyspy, wygląda na to, że od 500 lat moa wśród nas niestety nie ma. Nie ma też dziesiątek innych ptasich i gadzich gatunków, które zaskoczyła ta ludzka horda z ich ulubieńcami. Cześć ich pamięci.

No a jak to właściwie było z tym lądowaniem Polinezyjczyków na wyspach Nowej Zelandii? No tak mniej więcej jak z tymi myszami co zjadły Popiela. Czyli nikt tak na prawdę nie wie i raczej trudno to wszystko  ustalić. Jedna baba drugiej babie przez ponad 20 pokoleń Maoryskich opowiadała różne historie. Nikt nic nie zapisywał aż do momentu przyjazdu kapitana Cooka i pierwszych osadników, których opisów też do najbardziej obiektywnych i naukowych zaliczyć nie można. W każdym plemieniu historia jest trochę podobna a trochę nie. Bez pół litra nie razbieriosz.

Towarzysze angielscy poskładali więc trochę tych ludowych opowieści do kupy i stworzyli przemiłą historyjkę, jak to sympatyczny i dzielny Polinezyjski żeglarz o imieniu Kupe, ok 950 roku naszej ery, wpadł przypadkiem na Nową Zelandię. Podobało mu się tu bardzo (pewnie, tak jak ja, nie lubił tłoku), ale frajer wziął i popłynął z powrotem do domu, gdzieś na wyspach Polinezji i się wygadał. Obśmiali go ziomale strasznie, że się niby za dużo napił itd, ale po cichu wiara jednak wsiadła w łódki i nuż szukać drogi do raju. Przez następne 100 lat kilku załogom udało się i we wszystkich knajpach Polinezji zrobiło się głośno o tym, że ten Kupe to nie bujał, i że ten wielki (jak dla Polinezyjczyków) ląd, na którym mięsko  samo się wbija na dzidę, na prawdę istnieje. Może więc warto by się tam wybrać.

Trochę tego towarzystwa się tu przedostało i założyli pierwsze osiedla. Ci pierwsi mieszkańcy zostali nazwani Moriori. Jak Moriori trochę się podtuczyli i zaczęli czuć się jak u siebie, dwóch innych dzielnych żeglarzy, Toi i Whatonga, wpadło tu ze swoimi krajanami i zapoczątkowali pierwsze osady ludzi, których nazywamy dziś Maori. Rozgadali swym ziomalom jeszcze więcej i w końcu z wyspy zwanej Polinezja wyruszyła pewnego dnia armada siedmiu wielkich canoe, które dotarły tu w 1350 roku. Na każdym canoe było kilkadziesiąt osób no i zaczął się robić tłok. No to Moriori postanowili pogonić tę hałastrę, ale Maori dali im łupnia. Część Moriori się poddała i uległa wdziękom nowych koleżanek Polinezyjek, które były owszem, owszem. Reszta wzięła nogi za pas i zwiała na wschód zasiedlając wyspy Chatham - znane głównie z tego, że leżą równiutko w środku strumienia ryczących czterdziestek, gdzie gwiździ i łeb urywa non stop. Sprawia to, że wyspy te są równie urokliwe jak Falklandy - zero drzew, wychłostane wiatrem wzgórza i trzeba chodzić większość czasu na czworakach, żeby wiatr cię nie porwał.

Co  jeszcze w tej angielskiej historyjce o dzielnych Polinezyjskich żeglarzach ważne, to opowieść, jak to  po wielu dniach bujania się na falach Pacyfiku, gdy wszyscy już mieli serdecznie dość, któregoś ranka żona Kupe kończąc makijaż wrzasnęła He ao!, He ao! (Chmura!, Chmura!) wskazując za siebie, na to co zobaczyła w odbiciu w lusterku (ale zmyślam). A tam faktycznie długa biała chmura, niechybnie unosząca się nad jakimś przyzwoitym lądem. No to chłopaki rzucili się do wioseł i dawaj, przerobili canoe na motorówkę. Im byli bliżej tym głośniej wrzeszczeli Aotea!, Aotea! (Biała chmura! Biała chmura!) - bo ciemne chmury to na deszcz, a białe to na ląd. No i dopadli w końcu do lądu, który nazwali Aotearoa czyli Długa Biała Chmura (no bo faktycznie kawałek jej było).

Historyjka jest totalnym wymysłem, nie ma żadnych dowodów by cokolwiek w niej było prawdziwe, ale jest miła i przez wiele lat, a właściwie i do dzisiaj jest jakby oficjalnym mitem o odkryciu Nowej Zelandii. Taki odpowiednik opowiastki o Lechu, Czechu i Rusie. Za dokładne, żeby było prawdziwe, ale miło się składa do kupe ...do kupy.

No dobra, na razie przerwa w tych wykładach historycznych. Idę do roboty.

Sorry, brak w mych zbiorach fotek z tego okresu. Wybaczcie.

04 lutego 2013

Coromandel

Coromandel to miejsce, które wspominamy zawsze z wielką nostalgią. W 1981 roku, po trzech miesiącach pobytu w Nowej Zelandii pojechaliśmy tam na pierwsze wakacje w nowym świecie. Pojechaliśmy na rowerach i z namiotem - kupionych na raty, bo tylko na to nas było wtedy stać. Jednak były to wakacje, które pamiętamy do dzisiaj.

plaże Coromandla - Boże Narodzenie 1981

Tomuś na Judahu skale (Coromandel) - wiele lat temu

Coromandel to górzysty półwysep na wschód od Auckland - ulubione miejsce wakacyjne dla wielu Kiwis. Piękne plaże i zatoki otoczone skałami, wysepki, raj dla wodniaków, wędkarzy, nurków i zwykłych plażowiczów.

Kiedy byliśmy tam na rowerach, większość głównych dróg była jeszcze szutrowa, a nasze rowery wcale nie były górskie. Trochę było przepychanek z samochodami ciągnącymi łodzie i przyczepy, ale jakoś przejechaliśmy te kilkaset kilometrów.

Dziś wszystkie drogi są już asfaltowe i szersze (nie żeby jakieś autostrady, nie). Plaże i przyroda wygląda tak samo a miejscowości nadmorskie są bardzo spokojne.

Jest tutaj również Hot Water Beach czyli plaża, gdzie podczas odpływu kopie się dołki w piasku, z których wypływa cieplutka woda. I wszyscy mają uciechę.


łopaty można wypożyczyć za 5 dolców w sklepie przy plaży....



 


zamiast w zimnym i ciemnym kościele śluby bierze się w takiej scenerii .... te skały w tle nazywają się Cathedral Cove, żeby nie było, że tak zupełnie na rżysku

02 lutego 2013

Groch z kapustą

Dziś będzie trochę o wszystkim. Po pierwsze donoszę, że w konkursie na Blog Roku zadziałaliście znakomicie i dzięki Waszym głosom niniejsze wypociny uplasowały się gdzieś w okolicach 90 miejsca, co jak na stawkę 555 blogów zgłoszonych w tej kategorii uważam za wielki sukces. Dzięki wszystkim, którzy zagłosowali. Czuję się naprawdę wyróżniony. Blogerem roku i tak nie mogłem zostać, bo musiałbym jechać do Polski na galę wręczania nagród, a do tego zupełnie się nie nadaję.

Wracając na ziemię to donoszę, że warzywniak dalej szaleje. Pierwszy PYSZNY pomidor został zeżarty bez fotografowania, ale drugi się już czerwieni i został uwieczniony poniżej. Papryczki, co to miały po 4 mm teraz są już w zasadzie pełnowymiarowe. Czekam jednak na to, co z nich dalej będzie, bo  jak je kupowałem to w opisie stało, że rodzą owoce zielone do czerwonych, no więc czekam, czy się która zaczerwieni.
pomidorki są mlachu, mlachu

pochowane w krzakach ale pomalutku dojrzewają

papryczki z 4mm doszły do 10cm

stary koperek kwitnie Ineczce pod nosem

nowy koperek jeszcze nie tak wysoki ale już całkiem solidny

a ogórki wsadzone dopiero dwa tygodnie temu już się czają do skoku
Kolejny plon rzodkiewki został zeżarty. Koperek jest już wielkości Ineczki. Są więc plany by dorabiać kolejne metry kwadratowe tarasu ogrodniczego. Muszę sobie tylko kupić taki wietnamski stożek na łeb, nosidełka, przykrótkie spodenki i pomalutku całą tę skarpę przerobimy na malownicze tarasy. Może nawet ryżowe.

Od rolnictwa do kultury. W zeszłym tygodniu, w naszej magistrackiej galerii/muzeum odbył się uroczysty wernisaż dzieł wielu nowozelandzkich artystów, którzy zgłosili swoje prace w dorocznym konkursie. Było miło i ciekawie, ale największą furorę zrobił główny juror konkursu, były kustosz Narodowej Galerii w Auckland, pan 91 letni, taki trochę zasuszony staruszek, który mimo, że głosem już trochę słabym palnął tak błyskotliwą mowę, bez kartki i z takimi ciekawymi pointami, że niejeden w sile wieku mógłby się uczyć.




A poza tym to ciągnie się teraz całe pasmo różnych imprez w ramach tzwn Arts Festivalu. Rzeźbiarze, których poprzednio pokazywaliśmy pokończyli swoje dzieła. Występują różnego rodzaju przyjezdni i lokalni artyści. Jak na tak niewielkie miasteczko dzieje się na tyle dużo, że nie na wszystko nadążamy pójść. Podarowaliśmy sobie na przykład występ podobno zupełnie przyzwoitych śpiewaków operowych (ja za bel canto nie przepadam) a dziś nie poszliśmy na plenerowe przedstawienie Shakespeare'a, bo mam kupę roboty firmowej, w której dzielnie pomaga mi Ineczka.

z dwóch nimf jednak nic nie wyszło, pozostała jedna syrena która robi jako ława