Szukaj na tym blogu

30 czerwca 2012

Jakby się tu urządzić….


Po kilku dniach dochodzenia do siebie po podróży i wszystkich atrakcjach jakie zgotowali nam tubylcy czas zacząć myśleć poważnie o tym, jak tu się urządzić.
Ogólnie rzecz biorąc jesteśmy pod presją szarego kontenera, który po raz ostatni widzieliśmy przed bramą w Zalesiu, a który aktualnie może bujać się już na jakimś statku prującym fale Bałtyku, Morza Północnego, no bo do Biskajów to chyba jeszcze nie dotarł. Umówiłem się z firmą przewozową, że po tej stronie ich robota skończy się na rozpakowaniu zawartości kontenera we wskazanym przeze mnie miejscu. Nie chciałem, żeby rozpakowywali poszczególne paczki, bo nie byłem pewien czy będzie do czego. A teraz główkujemy, jak doprowadzić do tego, żeby było do czego.
Z tego tarasu.....
Opcje są w zasadzie dwie. Zanim dopłynie kontener musimy kupić jakąś chałupę lub wynająć nieumeblowaną. Druga opcja jest rozsądniejsza, bo dałaby nam więcej czasu na wybór czegoś do kupienia, ale oznacza również przewożenie 411 paczek raz jeszcze a to jest baaaardzo dużo paczek. (Tak, tak poprzednio kłamałem i oszukiwałem. Paczek jest tylko 411 a nie jak się przechwalałem 413. Sprawdzałem listę przewozową).
.....taki widok
Oglądamy więc wszystko w naszym zasięgu cenowym, co jest aktualnie w okolicy do kupienia. W zasadzie to już wiemy, że interesują nas trzy obszary: Ohope czyli ten „Helowaty” cypel, na którym aktualnie mieszkamy, Hillcrest czyli taka dzielnica na górce, nad miastem oraz Coastlands, inna nadmorska dzielnica po drugiej stronie rzeki. Jest jeszcze inne miejsce. Nazywa się Otarawairere i leży na górce na zachodnim krańcu Ohope Beach. Miejsce przecudne i bardzo ekskluzywne. Chałupy tak na oko co najmniej po milionie dolarów. Poza zasięgiem niestety. Ale jest tam do kupienia działka. Nieźle położona, też droga, ale może jakoś dalibyśmy radę? Dusza łka, bo można by coś fajnego na niej stworzyć tylko kasy brak…. Myślimy.
A jakby tak tutaj zbudować coś miłego?
Każdy kolejny, obejrzany dom robi nam w głowach coraz większy mętlik. Wszystkie nasze wcześniejsze przemyślenia biorą w łeb. Oryginalnie myśleliśmy o czymś relatywnie małym, na wsi, żeby sobie coś rozbudować, pouprawiać, pohodować itd. Realia okazują się takie, że fajne rzeczy są stosunkowo daleko i relatywnie dziko położone. Dochodzimy do wniosku, że to jednak zbyt wielka pionierka, i że jeśli chcemy pożeglować to musimy jednak zamieszkać stosunkowo tradycyjnie, w domu, który można łatwo zamknąć na parę tygodni czy miesięcy. Czyli, żadnych ogonów, żadnej trawy do koszenia, ogródek łatwy w obsłudze i miejsce raczej cywilizowane, a nie gdzieś parę kilometrów w buszu. Tak mówi rozsądek a dusza mówi swoje…. No i bądź tu mądry.
a może lepiej tutaj?
W poniedziałek Inka idzie na spotkanie do banku pogadać na temat tego na jakie wsparcie finansowe możemy liczyć. Teoretycznie powinni nam dać przyzwoitą pożyczkę pod hipotekę, ale my przecież nie mamy żadnej aktualnej historii kredytowej w Nowej Zelandii, więc trzeba sprawdzić na co tak naprawdę możemy liczyć. No i ten PESEL. Już nam nikt przecież nie da kredytu na 20 lat. Eh....

29 czerwca 2012

Żarty się skończyły


Tak, blog trochę musiał poczekać, bo żarty się skończyły. W drugim tygodniu zaczęło się dziać. Po pierwsze od ponad pół roku moje stanowisko głównego szefa od infrastruktury było nieobsadzone albo podtrzymywane przy życiu przez różnych PO a Marty, nasz CEO, od zeszłego roku zaczął wdrażać rewolucyjne zmiany w magistracie, który był trochę skostniały i zapyziały jak na Nową Zelandię. Trochę zmian wprowadził, ale z wieloma czekał na mnie, bo chciał, żebym to ja ocenił jego pomysły i dalej jego dzieło kontynuował. To oczywiście spowodowało, że wszyscy moi podwładni, jak i reszta załogi nie mogła się już doczekać, kiedy ten wielki szef wreszcie się pojawi i zacznie rządzić.

No to jak się już pojawił – to niech rządzi i to szybko. bo wyczekaliśmy się na niego długo.

Poza tym czekało na mnie ładnych kilka „zabagnionych” projektów, które poprzednia ekipa wyprowadziła na manowce i teraz trzeba je szybko odkręcać, poprawiać, przerabiać, a wszystko tak, żeby magistrat i rada za dużo wstydu się nie najadła.

Na to jeszcze nakłada się fakt, że wszyscy naokoło nadają nowozelandzkim slangiem i skrótami myślowymi i muszę się bardzo mocno wytężać, żeby pojąć o czym właściwie jest mowa, i kto to jest Fred, i dlaczego Jane ma na pieńku z Molly itd. Oj jak miło teraz wspomnieć szkocki akcent Simona i international English wszystkich Europejczyków. A jeszcze na to nakłada się cały system finansowania i zarządzania samorządami, który oczywiście muszę szybko poznać.

W rezultacie, w zasadzie calutki dzień mam spotkanie za spotkaniem. Czasem wiem z kim i o czym będzie (ale i tak nie mam czasu, żeby się do niego przygotować) a czasem wydaje mi się, że wiem, ale okazuje się, że jest zupełnie o czymś innym niż myślałem. Sztuka improwizacji to wielka umiejętność…

No a wieczorami, zamiast pisać bloga to próbuję przygotować się do następnego dnia spotkań, z których co drugie jest znowu niespodzianką. Jak to dobrze, że jednak mam ciągle taryfę ulgową i że nie muszę się martwić kończącym się właśnie dzisiaj rokiem finansowym, za który odpowiedzialni byli inni.

No ale są i bardziej relaksujące chwile, takie jak otwarcie muzeum i nowej biblioteki czy wizyty u lokalnych biznesmenów. Na zdjęciu Marty, Julian i ja pijemy wodę ze studni artezyjskiej zaopatrującej w wodę lokalną rozlewnię wód mineralnych. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że jako VIP na wszystkich imprezach wartych fotografowania muszę niestety siedzieć w pierwszym rzędzie i robić za celebrytę zamiast robić zdjęcia. 

Impreza za imprezą....


Koniec pierwszego, miodowego tygodnia, podczas którego jeszcze nikt ode mnie zbyt wiele nie wymagał, uwieńczony został imprezą organizowaną przez magistracki social club (do którego naturalnie zostałem natychmiast zapisany). Impreza odbyła się w tzw. Memorial Hall czyli lokalnym Domu Kultury połączonym z lokalnym Ośrodkiem Sportu i Rekreacji.

Przybyło około 80 osób by bawić się w tak popularną tutaj grę Mystery Murder Party czyli na pół przedstawienie, w którym uczestnicy mają wyznaczone role, na pół zgadywanka dla mniej wtajemniczonych, kto i dlaczego popełnił udawane morderstwo.

Ponieważ doproszeni byliśmy w ostatniej chwili jakoś niezbyt do nas dotarło, że w zasadzie będzie to „fancy dress party” bo rzecz dzieje się w latach dwudziestych. Byliśmy jednymi z niewielu, którzy przyszli bez przebrań (ale pewnie i dobrze, że nie pokojarzyliśmy, bo nie mając przecież nic stosownego w naszych walizkach pewnie byśmy zrezygnowali).

Towarzystwo jak widać prezentowało się nieźle a my robiliśmy za gang motocyklowy z innej epoki. No i oczywiście zrobiliśmy lekkie zamieszanie na parkiecie. Dziadki od rock’n’rolla ;-)

19 czerwca 2012

Pierwszy dzień w pracy

W poniedziałek rano wyjechałem z domu o 7:52. Późno, bo właśnie skonstatowałem, że wzdłuż ulicy stoją wszędzie kubły na śmieci. No więc szybko z powrotem do domu, dopakowanie naszego kubła i po chwili nasz też stał, razem z innymi.

Przekonany, że jednak w pierwszym dniu się spóźnię dotarłem do biura równiutko na 8:00. Życie może być piękne, jeśli nie spędza się jego lwiej części w korku, na Puławskiej.
 Mój gabinet, który widziałem już wcześniej w piątek, teraz wyglądał tak.
Polska flaga na tablicy, podłoga zasłana biało-czerwonymi balonami, na stoliczku kartka powitalna, podpisana przez najbliższych współpracowników, kosz owoców i butelka niezłego wina. W zasadzie to aż mi głupio już o tym pisać. Surrealizm.
No a potem briefingi, spotkania, ukłony, briefingi, spotkania itd. Z rozmów pomału zaczyna wyłaniać się obraz organizacji, która od paru miesięcy jest poddawana poważnym zmianom systemowym i kulturowym. Jak to zwykle w takich przypadkach, czuć wśród ludzi niepewność i obawy. Wszyscy patrzą na mnie z nadzieją, że mój przyjazd oznacza wreszcie początek stabilizacji. No ale czy ten koleś z Polski czasem jeszcze większych zmian nie zrobi?  A ja na razie nie wiem, czy zrobię. Muszę wszystkich poznać, zobaczyć co robią, jak wyglądają ich metody pracy, systemy itd. Z biegu to mogę najwyżej coś podpisać (jak zwykle bez czytania :-) ) ale na razie nie bardzo jest co.  
W jakichś kilku minutach pomiędzy spotkaniami próbuję się zapoznać z systemem IT. Hmm… czapki z głów. Office 2010 plus nieźle wyglądający intranet, system archiwizacji i system finansowy. Znajduję oczywiście luki, ale wynikają głównie z ostatnich zmian strukturalnych, które jeszcze nie zostały wprowadzone. Pierwsze godziny trudne, bo sporo tego, ale szybko odkrywam, że w zasadzie to wcale nie muszę się w to wszystko wgryzać. U mego boku co chwilę pojawia się Charis – moja Personal Assistant, która jest uosobieniem tego czym PA być powinna. Wyprzedza moje myśli o co najmniej pięć minut, ma wszystko dla mnie zorganizowane, podane, odebrane, załatwione, prowadzi mój kalendarz, ustawia spotkania, drukuje, kopiuje – i jeszcze na dodatek jest przemiła i atrakcyjna. Ja zawsze byłem Zosia-Samosia i nie potrafię się do tego od razu przyzwyczaić. Ale coś czuję, że się szybko przyzwyczaję....





17 czerwca 2012

Ohope Beach


Ohope Beach to letniskowa miejscowość położona po drugiej stronie górki, na wschód od Whakatane. Ciągnie się wąskim paskiem wzdłuż wybrzeża a potem przechodzi płynnie na piaskową mierzeję, coś w stylu Helu. Różnica polega tylko na tym, że zamiast wielkiej Zatoki Puckiej, od strony lądu rozpościera się płyciutki (jak Zatoka Pucka) Ohiwa Harbour, który oczywiście wskutek ruchów pływowych, co pół dnia a to się wypełnia, a to odsłania swoje muliste dno. Nasz dom jest usytuowany jeszcze na tym odcinku przed mierzeją. Mimo, że nie stoi w pierwszym szeregu od strony plaży to dzięki temu, że zbudowany został na lekkim wzniesieniu, u podnóża stromej skarpy, mamy z górnych pięter niezły widok na ocean.

Większość domów naokoło to typowe domy wakacyjne. Ich właściciele lub ich znajomi wpadają tu w weekendy lub w czasie wakacji. Większość domów jest teraz raczej pusta oprócz takich jak nasz, których właściciele decydują się na wynajęcie ich w czasie zimy. Rzadko można znaleźć tu dom do wynajęcia na dłuższy termin, bo przecież latem właściciele chcą mieć swój dom dla siebie.
A nam taki dom na parę miesięcy właśnie pasował, bo jest w pełni wyposażony i przylatując z czterema walizkami, nie musieliśmy kupować garnków, talerzy, sztućców czy czegokolwiek, bo wszystko w domu jest. Dosłownie tak, jakby ktoś wczoraj jeszcze w nim mieszkał. Sól w solniczkach, szafy pełne pościeli i ręczników, warsztat w garażu pełen narzędzi, rowery, kajaki, grille, wszystko, czego dusza zapragnie w kuchni. O, przepraszam, nie znaleźliśmy wyciskarki do czosnku. Duże niedopatrzenie J.
Dom zbudowany pewnie z kilkanaście lat temu jest w tak zwanym stylu nowoczesnym. 




Sporo tu takich. Problem z tymi starszymi domami jest jednak taki, że są bardzo zimne. Olbrzymie połacie okien z pojedynczych szyb osadzone w aluminiowych profilach. Przy dwóch-trzech stopniach w nocy, wszystkie kalorie zasuwają na zewnątrz jak szalone. Aby przetrwać trzeba grzać, a do tego służy klima ustawiona na grzanie. Nazywa się to szumnie „heat pump inverter”, ale oczywiście z naszą pompą ciepła, znaną z Europy nie ma nic wspólnego. Rachunki za prąd będą spore. Dobrze, że prąd tańszy.











Za dwa miesiące, gdy dotrze nasz piękny, szary kontener trzeba się będzie stąd wynosić do jakiegoś innego domu, nieumeblowanego i z wielkim garażem, bo gdzie my te wszystkie graty wsadzimy? No ale wtedy przyjedzie nasza wyciskarka od czosnku. (Jak my ją znajdziemy wśród tych 413 pudeł w kontenerze to już inna sprawa).


14 czerwca 2012

Formalności w stylu Kiwi...



Wchodzimy do banku i z lekka zmieszani prosimy panią za ladą, żeby nam uaktywniła konto, które mieliśmy przeszło dwadzieścia lat temu.
„How can I help you my Dear? Oh, you have come back to New Zealand! How lovely! Let me see. No worries. All done”. W parę minut.
Uaktywnić karty kredytowe? “No problem, Dear. New cards will be at you address in three days. Lovely to see you. Give us a call when you need something else”. Pani prawie zapomniała sprawdzić nasze paszporty. Robiła wszystko na gębę, aż jej sam wetknąłem paszporty pod nos, bo mi jakoś głupio było.
Od kilku dni, jeszcze z Polski przeglądałem Trademe – tutejszy odpowiednik Allegro - w poszukiwaniu samochodu dla Inki. (Nasz dom jest około 6 km od miasta a tutaj jest jak w Ameryce - bez samochodu nie da się funkcjonować). Namierzyłem coś. Wsiedliśmy w mój samochód, pojechaliśmy do dealera w Rotorua. Dał nam samochód na jazdę próbną. Sprawdziliśmy - jest OK. Daliśmy mu czek, podpisaliśmy trzy kartki papieru i wyjechaliśmy. Takie to proste. Żadnego przerejestrowywania, płacenia podatków, urzędów itp. Żadnego dowodu rejestracyjnego, karty pojazdu. Wszystkie te sprawy ewidencyjne są w urzędowych komputerach i gdy przyjeżdża się po nowy Warrant of Fitness (przegląd techniczny) są weryfikowane z tablicami, które każdy pojazd ma od urodzenia do śmierci (zamiast karty pojazdu). Tu też samochody czasem kradną (choć wywieźć za granicę się raczej ich nie da) właściciele się legalnie zmieniają, a system działa. Bez tysięcy dokumentów do noszenia, trzymania w domu, zmieniania w razie zmiany adresu.


Pożegnania i w drogę....




Wszystko wydarzyło się bardzo szybko. Po pierwszej próbie szukania zajęcia w NZ dostałem od razu ofertę nie do odrzucenia. W trzy miesiące trzeba było się zwinąć z Polski. Sprzedać nieruchomości, samochody, zorganizować firmę przeprowadzkową. Straty finansowe były olbrzymie, bo to chyba najgorszy możliwy czas na sprzedaże czegokolwiek w Polsce, ale cóż, trzeba przełknąć łzy i pogodzić się z myślą, że za dom w Zalesiu będziemy mogli tylko kupić inny dom w NZ, a wymarzonego jachtu już nie.  Nie ma co, tylko trzeba Inkę zagonić do roboty.
Mimo tego, o czym pisałem poprzednio, rozstanie z kapitalnym zespołem w firmie było trudne i sentymentalne.  Do ostatniej chwili nie zdawaliśmy sobie sprawy, jak mocno byliśmy do nich przywiązani. Na koniec robiliśmy dobrą minę do złej gry, ale cóż, decyzja podjęta i trzeba to jakoś przeżyć.
Rozstanie z przyjaciółmi było jeszcze trudniejsze. Ładnych parę lat wspólnych imprez, eskapad, spływów, Sylwestrów i niezliczonych wyjść do teatru. Możemy liczyć tylko na to, że Grupa Teatralna w całości lub partiami będzie odwiedzać nas w NZ. Będziemy mieli dla nich wiele atrakcji - teatralnych również.
Najtrudniejsze chwile to pożegnanie z Nicole i Samanthą. „Co to za rodzice, którzy opuszczają dzieci?” – chlipała Inka. „Jak my im to możemy robić?”. Ze ściśniętym gardłem udawałem twardziela i pocieszałem, że przecież tylko przenosimy dom rodzinny do NZ i baza dla nich teraz będzie tam. Jednak i mnie nie było łatwo, gdy Samantha rozpłakała się wchodząc do pustego domu, z którego właśnie wszystko zostało wyniesione do kontenera.
Trudne to były chwile. Również i te, gdy już w ostatniej chwili dzwonili przyjaciele by jeszcze raz usłyszeć nasze głosy. Cholera, przecież nie umieramy. NZ to niby koniec świata, ale świat jest już mały. Pocieszaliśmy siebie i ich jak mogliśmy, ale miny mieliśmy niewyraźne.
Po szaleńczych, ostatnich dwóch tygodniach formalnego zamykania naszego życia w Polsce, wymeldowywania, załatwiania nowych dowodów, paszportów, rozdawania i rozwożenia dobytku po różnych domach, pakowania kontenera i bagażu lotniczego tak, żeby nie złapać się w jakąś pułapkę dotarliśmy na lotnisko tylko z jedną małą wpadką: Inki pasek od spodni pojechał jednak w kontenerze - do sierpnia go nie zobaczy (we Frankfurcie kupiliśmy inny).
Lot odbył się bez przygód i upłynął na próbach snu przetykanych rozmowami i rozmyślaniami o tym jak to teraz będzie. Po tych kilku miesiącach powtarzania wszystkim jacy to jesteśmy twardziele i jak nie uważając na nic realizujemy wariacki plan, w ciągu ostatnich kilku dni przed odlotem i w czasie lotu wcale tacy hardzi już nie byliśmy. Co chwile zapadało milczenie i zamyślenie a potem jakieś głupawe stwierdzenie typu „co by nie było, to na pewno będzie lepiej”. Mieliśmy solidnego pietra i kaca moralnego.
Humory tak naprawdę zaczęły się nam poprawiać w Szanghaju, po wejściu na pokład samolotu Air New Zealand, gdy zaczęło być słychać ten charakterystyczny „kiwi accent”, a na pokładzie zaczęła panować typowa, luźna atmosfera. Zamiast drętwego pokazu zapinania i odpinania pasów przez stewardesy puszczono film, przedstawiający wszystkie zasady bezpieczeństwa na pokładzie w postaci pełnego gagów, zwariowanego teledysku.

http://www.youtube.com/watch?v=wgpYtJMQQjc

Zaczęliśmy się rozchmurzać. To jest kraj, który pamiętamy i do którego chcemy wrócić. Żadnych "disclaimerów", kart proszących taksówkarzy o zapięcie pasów i przypominania, że kubek z kawą jest gorący. Normalni ludzie, cieszący się życiem, potrafiący nawet o poważnych tematach mówić z przymrużeniem oka.
W Auckland odebrał nas Marty, mój nowy szef. W dżinsach i rozchełstanej koszuli wycałował Inkę i mnie, choć w naturze widział nas po raz pierwszy.
Wpychamy walizy do samochodu i w drogę. Na miejsce mamy ponad 300km. Po drodze wszyscy gadamy jak najęci. Marty opowiada o sobie, rodzinie, dzieciach, trochę o realiach życia w Whakatane, nieco o sytuacji w magistracie i dużo o łodziach i łapaniu ryb.  My rewanżujemy się opowieściami o naszym życiu. Zdaje się, że przypadliśmy już sobie do gustu.
Podjeżdżamy pod dom, który wynajęła nam Natasha, szefowa magistrackiego HR. Dom śliczny, lodówka zapełniona, w garażu nowiutki samochód służbowy, na stole laptop z mobilnym internetem, żebyśmy mogli od razu zacząć funkcjonować. Na tarasie komitet powitalny – piątka moich przyszłych najbliższych pracowników. Piski, wrzaski, całusy, mimo że widzimy się pierwszy raz w życiu. Taka właśnie jest Nowa Zelandia. Jesteśmy już rozpromienieni choć ledwie żywi po 32 godzinach podróży.
Po chwili zostawili nas w spokoju zapowiadając tylko, że w piątek, jeszcze przed oficjalnym rozpoczęciem pracy, mamy stawić się w magistracie na Powhiri (oficjalne powitanie mnie przez lokalną społeczność Maoryską, przemówienia, tańce, śpiewy i pocieranie się nosami). A w sobotę Marty z żoną robią party na naszą cześć u siebie w domu. Ot, tak to tu wygląda. Nic się przez te lata nie zmieniło.

12 czerwca 2012

Wstęp obrazoburczy....


Przecież ja nie jestem z pokolenia, które bloguje. Po co ja się w to pakuję? Pamiętnika nigdy nie pisałem, choć miałem kilka prób, jak większość. Najpierw w okresie pierwszych uniesień miłosnych, w podstawówce. Potem podczas kolejnych uniesień miłosnych, w liceum, a potem to już na Pacyfiku, bo było tak pięknie. Za każdym razem kończyło się na trzech wpisach. Szanse na sukces mam zatem niewielkie.... 

No więc po co? Nagła potrzeba ekshibicjonizmu? Potrzeba zaistnienia w sieci? Przekonanie, że nasze życie jest dla kogoś interesujące? Szajba mi na starość odbiła?  

Ta szajba to chyba najbliżej prawdy, ale tak na prawdę to obiecałem sporemu gronu przyjaciół, że będziemy relacjonować jak ta kolejna migracja się potoczy. Dawniej pisało się listy, kartki, nagrywało kasety, wysyłało zdjęcia pod kilkanaście adresów a teraz proszę - zajmujemy pozycję mentorską przed komputerem i lecimy. Papier, a w zasadzie to komputer wszystko zniesie. Gorzej z czytelnikami. Wkurzą się i napiszą co o tym myślą.  

No dobra, zaryzykuję.... 

Po raz drugi w życiu wyjeżdżamy z Polski. I po raz drugi do Nowej Zelandii. Za pierwszym razem była to ucieczka z kraju, bilet w jedną stronę, nieprzeparta chęć zobaczenia świata, który znaliśmy tylko z książek. W dobie Breżniewa wydawało się, że nigdy w życiu na podróże nie będzie nas stać, już nie mówiąc o tym, czy te podróże z naszego kraju szczęśliwości w ogóle będą możliwe. Solidarność właśnie testowała cierpliwość władz reżimu i wyglądało na to, że zaraz wszystko źle się skończy. Wyjechaliśmy w czerwcu 1981, jak się później okazało, na sześć miesięcy przed ogłoszeniem stanu wojennego. Wydarzenia 13 grudnia 1981 roku oglądaliśmy już pracując jako młodzi inżynierowie w Auckland. Uff.... udało się. Najgorsza była tylkota niepewność co do losu najbliższych. A później te emigranckie sny o powrocie do Polski i niemożności wyjazdu…Wszyscy emigranci z tego okresu je znają. 

Dlaczego wtedy wybraliśmy Nową Zelandię? Bo była najdalej od politycznego piekła Wschodniej Europy, bo była politycznie niezaangażowana, bo nie miała żadnych swoich problemów politycznych, ale przede wszystkim dlatego, że była uosobieniem piękna i raju na Pacyfiku. Po przyjeździe okazało się, że miała jeszcze jedną ważną zaletę: nie było tu ani Green Pointu ani Jackowa, a w związku z tym żadnych uprzedzeń co do naszej nacji, której przedstawiciele w różnych gettach na świecie od lat ciężko pracowali na tworzenie niepochlebnych opinii, „Polish  jokes” i wszelkich innych uprzedzeń.  

Opuszczaliśmy Polskę po dwóch latach pracy na największym i najbardziej prestiżowym placu budowy w Polsce. Podczas studiów uważaliśmy, że mimo systemu politycznego, który wydawał się w ówczesnych realiach nie do ruszenia, wspólną, uczciwą pracą można jednak jakoś ten kraj budować i ulepszać. Pierwsze miesiące na budowie Huty Katowice szybko rozwiały te młodzieńcze mrzonki. System był tak absurdalny, że aby w nim przetrwać najprzyzwoitsi ludzie musieli szybko stawać się cynicznymi cwaniakami, kombinatorami, ordynarnymi i bezczelnymi manipulatorami. Tak naprawdę zdaliśmy sobie sprawę z tego dopiero po kilku tygodniach w Nowej Zelandii, gdy okazało się, że stosunki w pracy mogą być oparte na respekcie, współpracy, przyjaźni i wzajemnym szacunku. Nikt nikogo nie musiał tytułować, ale też nikt nie śmiałby na nikogo krzyczeć. Jakiekolwiek ordynarne odniesienie się do kogokolwiek byłoby nie do przyjęcia. Nikt nie musiał kombinować by przeżyć.  

W jakimże kontraście pozostawało to do budowy Huty Katowice, gdzie towarzysz wiceminister przyjeżdżał na miesięczne narady z szefami wszystkich dziewięćdziesięciu największych wtedy polskich firm i nieomalże od progu wrzeszczał: „wy mi się tu k…wa weźcie wreszcie do roboty. Ja nie chcę słyszeć o waszych pier….lonych problemach….” itd.itd. Jako młody stażysta pracowałem przez chwilę w dziale Głównego Dyspozytora Budowy Huty Katowice. Bywałem na tych naradach. Atmosfera gnojenia się nawzajem udzielała się wszystkim. Dziewięćdziesięciu szefów wracało do swoich firm zapewne z podobnymi słowami.  

W obliczu ciągłych braków materiałów, transportu, korupcji i złodziejstwa przetrwanie na placu budowy było podobnym wyzwaniem. Żeby przeżyć trzeba było kombinować - przekupić z własnej kieszeni kierowcę dźwigu, żeby łaskawie przyjechał, wypisać dodatkowe bezety (karty pracy) robotnikom, żeby łaskawie zechcieli coś zrobić, załatwić u znajomego magazyniera kotwy, bo nigdzie nie było. 

Wszyscy musieli kombinować. Tak nawiasem mówiąc zwróciliście uwagę, że polski zwrot kombinować nie ma odpowiednika w angielskim? Kombinowanie to taka nasza polska specjalność. Chcielibyśmy by oznaczała ona naszą zaradność, spryt, inteligencję. Często, jako nacja chwalimy się zdolnością do kombinowania mówiąc zobacz jacy ci Angole, Niemcy czy inni to ciemni frajerzy. Polak to potrafi. Zawsze coś wykombinuje. Problem w tym, że kombinowanie często oznacza również oszukiwanie, naciąganie, wymuszanie czy wręcz czystą kradzież. Cienka jest linia pomiędzy sprytem, i zaradnością a oszustwem i kradzieżą. Często lawirujemy pomiędzy nimi, ale w naszej ocenie przecież tylko kombinujemy. I dlaczego inne nacje zamiast to docenić, to nas za to nie lubią? Ciemni frajerzy?

Po czternastu latach, w zasadzie przypadkiem, wylądowaliśmy z powrotem w Polsce. Przyjechaliśmy jako zagraniczni eksperci przygotowywać Polskę do wejścia do Unii. Baliśmy się, że znowu zaznamy tego piekła, które pamiętaliśmy z Huty Katowice. Ale nie – w tym czasie, w narodzie była wola zmiany. Gdy prowadziłem szkolenia z zarządzania projektami wydawało się, że mimo lekkiego sceptycyzmu słuchacze rozumieli, że każdy projekt to zbiorowy wysiłek zamawiającego i wykonawcy, że tylko poprzez współpracę można osiągnąć wspólny cel i że przecież obu stronom zależy na realizacji projektu. Za kilka lat miałem się przekonać, że to co widziałem na budowie Huty Katowice to niestety nie była tylko wina systemu.... 

Niby tylko wpadliśmy do Polski na chwilę, ale pierwszy, dwuletni kontrakt przeszedł płynnie w kolejny i jeszcze jeden, i nim się obejrzeliśmy był rok 2004. Polska stała się członkiem UE, a wtedy, jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, szybko zaczęło wracać stare. Projekty, wcześniej realizowane według reguł Komisji Europejskiej, po angielsku, zaczęły być realizowane po polsku. Tzn  nie tylko w polskiej wersji językowej, ale w polskim stylu, czyli „jeśli zwiąże nas kontrakt to jesteśmy od pierwszego dnia śmiertelnymi wrogami”. Ileż to razy słyszałem słowa mniej lub bardziej zawoalowanych pogróżek podczas uroczystości podpisywania kolejnych kontraktów. Proszę Państwa, nie ma mowy o współpracy, macie to k..wa zrobić, a jak nie to szukamy winnych niepowodzeń.  

Tak, to druga, po kombinowaniu słodka narodowa obsesja – znajdowanie i przykładne karanie winnych. Wiadomo przecież, że wszyscy kombinują, więc jak coś nie idzie nie martwmy się naprawianiem i szukaniem rozwiązań – znajdźmy frajera, który słabiej kombinował i rzućmy go gawiedzi na pożarcie.  Zauważyliście, że jak coś w Polsce nie wychodzi to dziennikarze, politycy, a i cały naród czeka na głowy? Kto poleci? Kto zostanie wyciągnięty przez trzyliterowe organizacje o 6 rano w kajdankach z domu? Kogo wsadzimy na rok, dwa, trzy? Kogoś należy ukarać, bo jak go nie ukarzesz to znaczy, że jesteś słaby i ciebie trzeba ukarać. Żeby tylko gawiedź i polityczni oponenci mieli frajdę. Nie ma mowy o nauce na błędach. Nie ma mowy o podejmowaniu decyzji dla dobra projektu. Najważniejsze jest ochronić się przed dymisją czy aresztowaniem. Każdy urzędnik pracuje jak saper – może pomylić się tylko raz. Każdy wykonawca traktowany jest od pierwszego dnia jak zbrodniarz i złodziej. Całe ryzyko wykonania jest spychane na niego, a żeby nie miał żadnych złudzeń to wpisuje mu się niebotyczne kary umowne w przekonaniu, że im więcej będzie miał kul u nogi tym lepiej i taniej wykona robotę. Nie potrafię pojąć tej logiki.  

I nie chcę już dalej na ten temat pisać. Siedzę akurat w samolocie do Auckland, obejrzałem chyba najbardziej luzacki i dowcipny filmik na temat bezpieczeństwa na pokładzie samolotów Air New Zealand i wydaje mi się, że nie muszę już więcej tłumaczyć, dlaczego chcę wrócić do kraju, gdzie humor, respekt, współpraca, uprzejmość i wzajemna pomoc są dla ludzi najważniejsze.  

Hmm… respekt. Ciekaw jestem, dlaczego właśnie takie hasło FIFA wybrała dla właśnie rozpoczynającego się EURO 2012? 

No a przecież jest też drugie oblicze Polski, to prywatne, rodzinne, krajobrazowe, kulturalne. Zdeterminowani by zmienić nasze życie zawodowe ze ściśniętym gardłem i łzami w oczach żegnaliśmy się z tą drugą, prywatną Polską, pocieszając się tylko tym, że dzięki internetowi, nie będziemy już tak odcięci od niej, jak to było w latach osiemdziesiątych. No i przecież teraz będziemy mogli w Polsce bywać a nie tylko - jak wtedy - czekać na ocenzurowane listy. Czujemy lekkiego pietra w tym samolocie, bo rozpoczynamy przed sześćdziesiątką nowe życie, ale jesteśmy przekonani, że znów tylko od nas zależy jak ono się potoczy, i że z pewnością realizacja tego nowego projektu odmłodzi nas o ładnych parę lat.