Szukaj na tym blogu

28 listopada 2013

Ciężki orzech do zgryzienia

Mała zagadka. Jak myślicie, co to jest?


Otóż są to orzechy macadamia. Jedne z najdroższych na świecie.

Ponieważ większość pracowników magistratu ma jakieś morgi, a co najmniej przydomowe ogródki, więc nierzadko coś tam na nich uprawia. Z ogrodnictwem, sadownictwem i warzywnictwem jest jednak jeden podstawowy problem. Jak coś dojrzewa, to żeby nie wiem jak się starać zawsze jest tego za dużo na raz. Co chwilę więc w naszej magistrackiej kafejce pojawia się wielka skrzynia z cytrynami, avocado, fijoa, grejpfrutami itp. Towarzyszy jej zwykle mała skrzyneczka-skarbonka i napis typu "avocado - 2 for $1" lub "pumpkins free to good home" , itp. Ostatni ktoś przyniósł wielką skrzynię orzechów macadamia "1 scoop (opakowanie po mrożonych lodach) for $1". Ponieważ nigdy wcześniej takich orzechów na świeżo nie jedliśmy,  więc dwa skoopy znalazły się w naszym posiadaniu.

W domu natychmiast dobyliśmy wszystkich możliwych dziadków do orzechów i dawaj do dzieła. A tu nic. Ni dudu. Jak ze stali. No to za mały młotek i w łeb go - jak ze stali. W końcu przyniosłem porządniejszy młotek i klin do łupania drzewa. No i wreszcie coś tam się udało wskórać.

Orzechy na świeżo pyszne. Jak każde orzechy - na świeżo najlepsze. Teraz jednak wiemy dlaczego takie drogie. W fabryce podejrzewam, że otwierają je przy pomocy walca drogowego, no może granatów odłamkowych. Muszą być drogie. Chociażby przez odszkodowania jakie trzeba płacić pracownikom za obtłuczone palce.


 
 

24 listopada 2013

Aktualności

W pracy gonię w piętkę. Inka też. W międzyczasie cichcem nadeszło lato. Już od kilku dni mamy po 25 stopni. Mała rzecz - a cieszy.

Za pięć tygodni dom wypełni się gośćmi. Trzeba więc trochę zacząć myśleć o programie rozrywkowo kulinarnym. Kapusta świeżo zakiszona. Trochę się boję jaka wyjdzie, bo była stosunkowo młoda, a taka ma tendencję gorzknieć. Na razie, po tygodniu smakuje bosko, ale jeszcze trochę musi dojrzeć. Kapustka będzie podstawowym polskim specjałem na Święta. Kapusta z grzybami, uszka itd. Poza tym pogonimy gości do zwykłych nowozelandzkich Świąt, czyli BBQ na plaży lub na balkonie. Tak jest dużo  lepiej i prościej.

Stary stół z jadalni w Zalesiu przeleżał ponad rok na balkonie, bo nie było go gdzie wstawić. Polewany deszczami przetrwał dzielnie więc doszedłem do wniosku, że to jednak porządny mebel, z litego, indonezyjskiego drewna. Został więc przeszlifowany i zapuszczony olejem i teraz będzie robił za stół na naszym patio.



Trochę wyszedł za żółty, ale i tak jest piękny. Poza tym taki ciężki, że nawet przy największym nowozelandzkim wietrze nie do ruszenia. Teraz musimy pomyśleć o jakichś siedzonkach.

Oprócz nowego stołu mamy nowych, bardzo sympatycznych sąsiadów. Chris i Sarah są z Colorado (Baśka jak widać wszyscy Amerykanie są z Colorado). Uciekli z USA, bo chcieli trochę zaznać normalnego życia, możliwości brania urlopów i braku konieczności konsultowania każdego kroku z prawnikami. Oboje są lekarzami, a poza tym, tak jak i my lubią zajęcia w plenerze, podróże, mapy i dobrą muzykę. Zaburzyli nam nasz amerykański stereotyp totalnie. Spędziliśmy już razem kilka spontanicznych wieczorów i trzeba przyznać, że mięliśmy wszyscy z tego sporo uciechy.

Na razie główne zdobycze to naprowadzenie mnie przez Chrisa na Pandora internet radio, którego wcześniej nie znałem, a które jest świetne. Poza tym odkrycie wieczoru - american baked beans. Coś jak nasza fasolka po bretońsku, tylko ze czterdzieści razy lepsze. Pycha. (Baśka będzie się nabijać)


Poza tym kilka małych sukcesów na pokładzie Nardine.

Zaczęliśmy wreszcie żeglować. W poprzedni weekend, po raz pierwszy od przeprowadzenia łódki z Auckland, odczepiliśmy się od boi i popłynęliśmy na ocean. Na noc zatrzymaliśmy się w zatoce koło Whale Island - tam gdzie jest kolonia fok. Było miło, tylko foki w nocy rozrabiały i wykrzykiwały różne takie.  Wróciliśmy do domu następnego dnia.

Nadszedł także wreszcie dawno już zamówiony rękaw do spinakera (snuffer). Jeszcze nie było okazji go użyć.

W zasadzie wszystkie systemy Nardine działają sprawnie z wyjątkiem generatora, który był się wziął i schrzanił gdy trochę pomęczyłem go polerując omszałe przez lata kabestany. Ponieważ nie jest to element niezbędny do żeglowania postanowiłem go na razie, brzydko mówiąc, olać. Jednak dzisiaj, w wolnej chwili, dopadłem drania. No i (odpukać) wydaje się, że zlokalizowałem problem i udało mi się go uruchomić. Mała rzecz i znowu cieszy.

Aha, jeszcze ze zgrozą skonstatowałem, że mimo farby przeciwporostowej przyroda bardzo polubiła dno łódki. W Ohiwa Harbour jest zatrzęsienie wszelakich przegrzebków, ostryg i temu podobnych muszli, planktonu i różnych innych pyszności. One ubóstwiają podczepianie się do dna łodzi. A już szczególnie lubią te łodzie, które się wiele nie ruszają - jak ostatnio Nardine. Czyli trzeba zacząć ostro pływać. A w miedzy czasie przeskrobałem z pontonu dno łódki ile się dało. Następny krok to chyba jednak zakup sprzętu nurkowego, bo inaczej co roku trzeba będzie wyciągać Nardine na suche i malować za ciężkie pieniądze.

A poza tym mieliśmy polskich gości. Martę, Ninę i Tomka z Auckland. Patrz link do bloga młodszej, bratniej duszy. Nagadaliśmy się co niemiara. Tomek nawet wlazł dwa razy do oceanu (17 stopni). Szaleniec.  Nie mogliśmy bardzo zaszaleć, bo Nina ma dopiero 9 miesięcy więc trochę świat się jeszcze kręci naokoło niej. Ale było miło i wesoło. I dostaliśmy w prezencie paczkę Michałków. Rarytas. Kupuje się toto podobno w sklepie prowadzonym przez Rosjan w Auckland.

Poza tym jeszcze sporo innych rzeczy się dzieje, ale o tym oddzielnie.





10 listopada 2013

Wiadoma rzecz stolica....

Mój wierny czytelnik z Trójmiasta, bardzo trafnie pogonił mi kota za zaniedbanie bloga. Wstydzę się okropnie i kajam, ale tyle rzeczy ostatnio zaczęło się dziać, że nie bardzo mogłem znaleźć czas na bloga. Sporo z tych rzeczy to sprawy zawodowe lub prywatne - do bloga się specjalnie nie nadające i nie specjalnie fotogeniczne - ale mimo wszystko jest wśród nich sporo blogowych tematów, tylko trzeba znaleźć czas.

Zacznijmy więc od stolicy, czyli Wellington.

No więc w zeszłym tygodniu udało mi się spędzić trzy dni i dwie noce w stolicy. Pojechaliśmy w kilka osób na konferencję Stowarzyszenia Managerów Samorządowych. Konferencja jak konferencja. W zeszłym roku była lepsza, ale kilka wystąpień było możliwych. Mnie bardziej interesował Wellington, który ostatni raz widziałem w roku 1990, czyli w momencie, gdy przeprowadzaliśmy się z Tuvalu na Wyspy Salomona. Na Tuvalu pracowałem dla Ministerstwa Spraw Zagranicznych Nowej Zelandii i po zakończeniu kontraktu musiałem przyjechać na tzw debriefing.

Wellington od tamtych czasów zmienił się mocno. Pewnie największe zmiany zauważyć można nad brzegiem zatoki, która dawniej była przede wszystkim nabrzeżem portowym i tylko niewielkie odcinki nabrzeży były otwarte dla przechodniów.

W latach dziewięćdziesiątych ruszył olbrzymi program przebudowy brzegów, który trwa do dziś. Rezultat jest taki, że wybrzeże wellingtońskie jest dużo przyjemniejsze niż to w Auckland, gdzie przecież zainwestowano olbrzymie pieniądze związane z organizacją Pucharu Ameryki.

Z Wellingtonem jest tylko jeden problem. Nie dość, że - jak pisałem poprzednio - jest najbardziej na południe wysuniętą stolicą na świecie, to położony tuż przy Cieśninie Cooka, oddzielającej dwie wyspy Nowej Zelandii, jest Wellington jednym z najbardziej wietrznych miejsc w kraju. Faktycznie łeb urywa tu prawie non-stop. No ale podczas mojego ostatniego pobytu nie było tak źle.

Popatrzcie sami co udało mi się obejrzeć urywając się z konferencji na chwilę.

Jednym z dominujących elementów jest olbrzymie muzeum narodowe Te Papa (tam odbywała się nasza konferencja)
Te Papa do niedawna była jedną z najbardziej odwiedzanych atrakcji turystycznych w Nowej Zelandii 
Wzdłuż promenady sporo wszelakich zabytkowych budynków, starych portowych magazynów...
W wielu miejscach pozostawiono, dźwigi czy inne sprzęty portowe
W centralnej części promenady jest stary port wojskowy i na jego długiej ścianie wmurowywane są różnego rodzaju tablice pamiątkowe
W centralnym miejscu, wmurowano jedną z najbardziej okazałych tablic
A oto jej treść
 
O Polonii kiedyś już pisałem i o polskich dzieciach z Pahiatua też. I to by było na tyle z Wellington.