Szukaj na tym blogu

29 grudnia 2020

Z cyklu Przewodnik po Nowej Zelandii: Jak podróżować po Nowej Zelandii

Nie ma co ukrywać - wycieczka do Nowej Zelandii zawsze była pioruńsko droga, a teraz po pandemii będzie jeszcze droższa. To takie ustalenie na początek abyśmy zdali sobie sprawę, że to nie Bali, Laos czy Wietnam, gdzie dawało się dolecieć w miarę tanio i przeżyć za parę groszy. Na nowe ceny biletów przyjdzie nam chwilę poczekać. Linie lotnicze będą teraz dochodzić do siebie powoli i sądzę, że do cen sprzed pandemii droga daleka.  Natomiast koszty turystycznego życia i zwiedzania Nowej Zelandii porównałbym do Szwecji czy Norwegii. Myślę tu o wszystkich poziomach komfortu - od "backpackersowego" (plecakowego) po pięciogwiazdkowy. Miejcie to więc na uwadze planując podróż na Antypody (w Australii jest podobnie choć chyba nieco taniej) aby później nie było niemiłych zaskoczeń. A więc jest drogo, ale na prawdę warto się szarpnąć. No a jeśli już zdecydujecie się szarpnąć to trzeba zadbać, żeby to szarpnięcie wykorzystać jak najlepiej. No chyba, że ktoś ma środki na to, żeby się szarpać co parę lat, ale to wtedy inna kategoria turysty i pewnie i tak tego bloga czytać nie będzie. 

Jak ograniczenia związane z pandemią się wreszcie skończą, grzecznie się zaszczepicie i wywalicie kupę kasy na bilet lotniczy to starajcie się przyjechać tu na co najmniej 3 tygodnie, a najlepiej na wiele dłużej. No chyba, że interesuje Was tylko niewielki obszar lub specyficzna dziedzina turystyczna i nie chcecie zwiedzać większych połaci kraju. Jeśli nie macie czasu, bo urlop za krótki itp. to podarujcie sobie takie dalekie podróże. Już sam jetlag zabierze z tych dwóch tygodni ze trzy dni, zmiana czasu o 12 godzin, coś tam zobaczycie, ale będziecie skołowani niemożebnie. 

Jeśli jednak, jak większość, chcielibyście zobaczyć jak najwięcej to potrzeba Wam przede wszystkim czasu i transportu. Wbrew pozorom Nowa Zelandia to kraj dość duży (2000 km wzdłuż obu wysp) i przemieszczać się po niej szybko można tylko samolotem. Wszystkie inne środki transportu są sporo wolniejsze niż w innych krajach, bo drogi wąskie i kręte a linie kolejowe słabo rozwinięte. 

Tak więc do wyboru macie zwiedzać Nową Zelandię:

1. Na piechotę i z dobytkiem na plecach. 


Będzie najtaniej, ale 6 miesięczna wiza może nie wystarczyć, aby przespacerować się wzdłuż całego kraju. Jest kilka bardzo spektakularnych tras dla takich śmiałków i znam sporo Nowozelandczyków, którzy postawili sobie za cel je zaliczyć - przynajmniej etapowo. Ogólnie rzecz biorąc jest to zabawa dla ambitnych i bardzo sprawnych tzw. "prawdziwych turystów". 


2. Rowerem z dobytkiem w sakwach. 

Trochę szybciej, ale też wolniutko. Trzeba mieć dobry sprzęt i być bardzo sprawnym rowerzystą, bo Nowa Zelandia to nie Holandia ani Mazowsze - pagórki i strome góry w zasadzie non-stop. Jest tu sporo tras rowerowych, ale głównie nastawionych na krótkie kilkudniowe wyprawy na góralach.  Jazda zwykłymi drogami jest nieco ryzykowna, bo tak jak i w Polsce rowerzyści na drogach są tu traktowani jak intruzi a i drogi nie za szerokie, więc trzeba mieć silne nerwy i trochę szczęścia. No, ale jak rowerzyści dobrze wiedzą, rower daje wiele frajdy, swobody i dzięki niemu zobaczyć można wiele szczegółów, które umykają zmotoryzowanym. Poza tym rower to jest styl podróżowania i jest wielu takich, którzy wolą zobaczyć mniej, ale sobie po prostu pojeździć. Sam kiedyś do takich należałem. 

3. Motocyklem. 

No, to już wyższa szkoła wtajemniczenia. Można wypożyczyć tutaj przyzwoite maszyny i jeśli jest się doświadczonym motocyklistą to frajdy można mieć co niemiara, bo drogi są kręte i widowiskowe. Byle tylko pamiętać, żeby trzymać się lewej strony. Pogoda na motocykl jest znośna głównie latem jednak trzeba się liczyć z tym, że nawet latem będzie trochę mokro, ale co tam deszczyk dla prawdziwego "ridera"?  Słyszałem, że jest tu ktoś, kto organizuje motocyklowe wyprawy dla grup z Polski. Co do noclegów to można od hotelu do hotelu, ale też od campingu do campingu. 

4. Samochodem. 

Jak wyżej tylko bez moknięcia i much w zębach. Niezależność jaką dają indywidualne środki transportu zmotoryzowanego jest nie do pobicia, bo tylko one dają możliwość swobodnego zwiedzania Nowej Zelandii i odwiedzania miejsc poza głównymi turystycznymi szlakami. Wypożyczalni samochodów jest bez liku (jak to na każdej wyspie) i ceny dniówkowe są całkiem znośne w porównaniu z innymi kosztami tej wycieczki. Niedługo napiszę więcej szczegółów o tym typie podróżowania.

5. Kamperem. 

Jak wyżej, tylko, że można trochę zaoszczędzić na jedzeniu gotując samemu czy na noclegach zatrzymując się od czasu do czasu na dziko ("freedom camping") lub za niewielkie pieniądze. Trzeba jednak przyznać, że wynajem wygodnych i nowoczesnych kamperów wcale nie jest taki tani i trzeba rozważyć wiele aspektów zanim się zdecydujecie na wynajem kampera - szczególnie jeżeli jesteście nowicjuszami. Niedługo również więcej na ten temat.

6. Autobusem. 

Wśród publicznych środków transportu to opcja najtańsza. Choć sieć autobusowa jest niezbyt rozbudowana rejsowe autobusy (zwane Intercity) są przyzwoite i kursują regularnie między centrami miast i miasteczek.  Jednak dostać się takim autobusem można tylko do niektórych ciekawych miejsc i szlaków turystycznych. Intercity ma tzwn "Flexipass" który można wykupić na określony czas i region. 


Są jeszcze specjalne objazdowe turystyczne linie autobusowe, które działają tak jak "hop on/hop off" autobusy w wielkich miastach. Można wykupić bilet na całą Nową Zelandię, poszczególne wyspy, na rok lub pół roku i poruszać się takim autobusem do woli. Kiwi Experience to typowa młodzieżowa linia zwana pieszczotliwie "Big green fuck truck" uwielbiana przez tych, których bardziej interesuje imprezowanie niż zwiedzanie. 


Są też inne takie jak "Stray Bus" lub "Magic Bus" wybierane przez spokojniejszych turystów. 

7. Pociągiem. 

No niestety, pociągiem zwiedzać Nowej Zelandii się nie da. Sieć kolejowa jest mizerna, wąskotorowa, w miarę funkcjonuje tylko jako dojazdówka w okolicach dużych miast. Owszem, można się w Nowej Zelandii przejechać po kilku bardzo widowiskowych trasach, ale te przejazdy to po prostu atrakcje turystyczne same w sobie, piękne widoki, eleganckie wagony z panoramicznymi szybami, kelnerzy, dobre jedzonko i jeden pociąg na dzień za spore pieniądze. 

8. Samolotem. 

Sieć lotnicza jest dużo gęstsza niż kolejowa. Nieraz nawet można trafić relatywnie tanie bilety i na pewno jest to najszybszy środek transportu, jednak to tylko od lotniska do lotniska, no a potem i tak trzeba wynająć albo kampera, albo samochód, bo taksówki są drogie jak psy a ubery działają tylko w dużych miastach. 

8. Ze zorganizowaną wycieczką - zwykle autobusem, mini-busem często z etapami lotniczymi. To jest oferta dla tych, którzy nie czują się pewnie bądź to językowo, bądź to kulturowo i wolą ganiać za przewodnikiem z grupką mniej lub więcej udanych współpodróżników. Często opcja ta wychodzi najtaniej w stosunku do przebytych kilometrów, zaliczonych atrakcji i ilości noclegów.  Co kto lubi.

7. Statkiem wycieczkowym. 

To jest takie extremum zorganizowanej wycieczki. Już sam widok tych molochów mnie odstrasza, a jak widzę je wpływające do fiordów Norwegii czy Nowej Zelandii to scyzoryk mi się w kieszeni otwiera. No ale są tacy którzy taką atmosferę pływającego hotelu Gołębiewski uwielbiają więc trzeba tu i wycieczkowce wymienić. Zwiedzić można tylko kilka miejsc, ale uciechy z "all inclusive" na pokładzie jest co nie miara. Zdaje się, że dzięki Covidovi większość wycieczkowców poszła na żyletki więc środowisko trochę odpocznie. 

No i to mniej więcej tyle z podstawowych opcji podróżniczych. W kolejnych odcinkach opowiem dokładniej o tych najbardziej popularnych. 

Tymczasem zbierajcie kasę....

20 grudnia 2020

Krok po kroczku, idą Święta a w tle America's Cup World Series

Niestety nie wiem, jakie jest oficjalne polskie tłumaczenie tego, co w tytule, ale to oficjalna nazwa trzydniowej serii regat, która właśnie wczoraj zakończyła się wygraną ekipy Nowej Zelandii. Hip, hip, hura! Tutaj możecie sobie obejrzeć widła podsumowujące poszczególne dni. 

https://www.americascup.com/en/relive/3_Day-3

Jak wspominałem w poprzednim wpisie, te wprawki są dla wszystkich ekip pierwszą możliwością przetestowania tych prototypowych łódek zanim prawdziwa walka o Puchar zacznie się w styczniu. Na razie jest dobrze. Trzymamy kciuki dalej. 

A tym czasem "krok po kroczku, krok po kroczku, najpiękniejsze w całym roczku, idą Święta, idą Święta". 

W Nowej Zelandii atmosferę Bożonarodzeniową czuć jedynie w sklepach. Domy i ulice też niby obwieszone są światełkami i innymi ozdóbkami, ale jest tu pewien problem. Otóż przeciętny Kiwi chodzi spać dobrze przed 22:00, większość w okolicach 21:00. Ciemno o tej porze roku robi się około 21:30, więc niewielu te światełka ogląda. No ale cóż...światełka muszą być, żeby Św. Mikołaj trafił, gdzie trzeba.

U nas na wsi, w Coopers Beach, nadejście świąt sygnalizują obsypane kwiatami pohutukawy, zwane przez Anglików Christmas trees (z uwagi na fakt, że kwitną zawsze w tym okresie). Są to piękne, nadmorskie, rozłożyste drzewa, których gałęzie często zwisają wzdłuż plaż i nadbrzeżnych skał umacniając brzegi i dając wspaniały cień plażowiczom.  

Inka u stóp rozkwitającej pohutukawy



Tak, że naturalne choinki nad plażami już są, a to jest ważne, bo główne świąteczne aktywności tam właśnie się rozgrywają. Boże Narodzenie to oficjalny początek letnich wakacji, które potrwają do końca stycznia i większość Kiwis pakuje wałówkę i sprzęt turystyczny i udaje się świętować na łono przyrody. Najpierw Boże Narodzenie, potem Nowy Rok. Impreza za imprezą i głównie na plaży. Na szczęście stosunek ilości plaż do liczby ludności jest u nas bardzo korzystny.

Jedna z mocno zatłoczonych plaż w okolicy

 
Na campingu w Hauhora Heads

dla tych co nie lubią piasku

No i tak wyglądają świąteczne stoły. 

Lockdown, nie lockdown polecam zachwycać się polskimi świątecznymi nastrojami, bo tutaj raczej trudno je odtworzyć, w środku lata i w takiej scenerii. Co roku staramy się przynajmniej stworzyć namiastkę przyjęcia wigilijnego. W zasadzie wszystkie składniki (oprócz karpia, którego i tak nigdy nie lubiliśmy) można kupić i wszystko upichcić. Problem w tym, że w tej scenerii, środku lata to wszystko zwykle wychodzi raczej blado i wcale tak świetnie nie smakuje. Lepiej jest razem z innymi jechać na plażę. 







16 grudnia 2020

Wariackie wyścigi wielkich wodolotów

Teraz widać jak to dobrze, że w 2017 wygraliśmy w końcu ten "stary kubek", bo przynajmniej teraz regaty o Puchar Ameryki mogą się w miarę spokojnie odbyć w stosunkowo wolnej od pandemii Nowej Zelandii. Przywilej goszczenia zawodów przypada bowiem aktualnemu mistrzowi. Nam też przypadł trzy lata temu przywilej ustalenia, na jakich łódkach następne zawody będą rozgrywane. Poprzednio, jak może pamiętacie, były to katamarany. Latające jak wodoloty, ale dwukadłubowce. Tym razem wymyśliliśmy, że trzeba wrócić do korzeni, czyli jednokadłubowców, no ale ciągle wodolotów. 

Wariactwo. Te 21 metrowe łódki przy byle wietrze rozpędzają się do 30-40 węzłów a przy normalnej powiedzmy "piątce" będą posuwać ok 60. węzłów. (dla nie-żeglarzy to ok. 115 km/godzinę). Już teraz sędziowskie i trenerskie łódki motorowe mają trudności z dorównywaniem im prędkością. Patrzę na zdjęcia z treningów z niedowierzaniem i zgrozą. Mam nadzieję, że w ferworze prawdziwej walki nic się nikomu nie stanie, bo nie dość, że prędkość olbrzymia (a hamulców tarczowych raczej te łódki nie mają) to jeszcze wymachują one tymi "hydro-szczudłami", a to wyciągając je z wody, a to znowu opuszczając. 

W każdym razie od jutra (17 grudnia) rozpoczynają się pierwsze poważne wyścigi trójki challengerów i naszej nowozelandzkiej łódki w ramach bożonarodzeniowych przedbiegów. Potem w styczniu nastąpi wyłanianie wśród trójki challengerów tej jednej ekipy, która będzie się bić z nami o puchar w marcu. Obgryzamy pazury, bo wszystkie cztery łódki to w zasadzie prototypy, które w ciągu całej tej serii wyścigów będą na bieżąco (często po nocach) udoskonalane. A jak się, która mocniej podniszczy czy przez kolizję, czy wywrotkę to trzeba będzie szybko ją odbudować. 

Będzie co oglądać. 

Oto zwiastun tego, co przed nami.

https://www.youtube.com/watch?v=Oz0TaVH_P3g





14 grudnia 2020

Ku pokrzepieniu serc....

No ale się porobiło! Po długiej przerwie wracam do pisania. Witam starych czytelników, jeśli jeszcze gdzieś tam są, a kto wie, może i kilku nowych się załapie.



Trzy lata temu odstąpiłem od pisania, bo nie chciałem by ten blog stał się moim lamentem na temat tego, co działo się w Polsce - a już tylko takie tematy przychodziły mi wtedy do głowy. Wydawało mi się, że każdy "pacyficzny" temat poruszany przez mnie w obliczu krajowej rzeczywistości był jakiś taki miałki. No i co? Jak się okazuje mocno tragizowałem. To co się wtedy działo to pryszcz w porównaniu z dniem dzisiejszym.  Pandemia, Czarnek, Przyłębska, nawet Trójkę udało się sprawnie ukatrupić. Polska znowu, jak za komuny, poza marginesem zachodniego świata, ale też już nawet bez "braci" z Układu Warszawskiego u boku. A przepraszam z jedynym już tylko bratankiem - Wiktorem, bo Trumpa wreszcie chyba udało się wyeliminować. Dobrze, że przynajmniej Łukaszenka wyciąga pomocną dłoń. I czym ja się wtedy martwiłem?

No ale są również i pozytywy aktualnej sytuacji. Przede wszystkim, jak za komuny, rozkwitły nam znowu kabarety i poczucie humoru.  Znowu jest się z czego śmiać, bo nadęci rządzący są wyśmienitym tematem do robienia sobie z nich jaj. Cenzura znowu kwitnie i jak dawniej trzeba się bawić w chowanego. Chłopaki z Mysiej i szefowie komuszych radiokomitetów mogliby się wiele nauczyć od ich dzisiejszych następców. No ale najlepsze jest to, że dzięki cioci Przyłębskiej młodzież wreszcie się ocknęła i dotarło do niej, że jednak trzeba się zainteresować polityką, obnażyć tzw. autorytety i powiedzieć babciom i ciociom, żeby spadały same na mszę jak koniecznie ciągle muszą a młodym d...y nie truły. 

No ale to jeszcze długa droga i kto wie jak to się wszystko skończy, jeśli miłościwie panujący nam Adrian mówi bez zająknięcia o historycznej roli rydzykowego radia i telewizji. 

No i w związku z tym wszystkim doszedłem do megalomańskiego wniosku, że jak Sienkiewicz zacznę znowu pisać -  "dla pokrzepienia serc". Jak śpiewał Wojciech Młynarski "róbmy swoje może to coś da, kto wie". Może wieści z tak daleka kogoś młodego natchną i powstanie w końcu jakaś rozsądna alternatywa dla ciemnogrodu w tej naszej ojczyźnie.  

Na razie podróżowanie po świecie mamy mocno ograniczone więc może parę nowych opowiastek z naszego regionu miłym sercu Wam będzie. A kto wie, za rok za dwa, jak świat trochę znormalnieje dacie radę się w nasze okolice wybrać to i zaskoczeń mniej będzie. Ostatnio poleciał bowiem komentarz od jakiegoś rozczarowanego młodziana, że głodny był tutaj, jedzenia normalnego było mu brak, a jeszcze na dodatek wszędzie pełno Niemców....



A więc do rzeczy. 

Najpierw słów kilka o pandemii w Nowej Zelandii. Mimo tego, że kraj ten niewiele mniejszy jest od Polski co do powierzchni, to jednak jest nas tu tylko ciut mniej niż 5 milionów no i dzieli nas od świata sporo wody. Granice są więc łatwe do kontroli. Żadnych murów budować nie trzeba. Wystarczy zamknąć lotniska i porty i COVID może nas cmoknąć... Takie proste to jednak nie jest, bo i cargo musi płynąć, a "kiwis" to naród mobilny i sporo z nich zostało w świecie, gdy pandemia na wiosnę wybuchła.  Wypadałoby więc wpuścić ich teraz z powrotem do domu.

No ale po kolei. Jak i na całym świecie pierwsze przypadki zaczęły się u nas pojawiać pod koniec lutego, gdy Włochy i Hiszpania były już w czarnej d..... tzn. w poważnych tarapatach. Gdy liczba przypadków zaczęła i u nas lekko rosnąć nasz rząd nie czekał ani chwili tylko zamknął granice i przy kilkudziesięciu przypadkach dziennie wprowadził pełny narodowy lockdown, który trwał bite 10 tygodni. Wszyscy siedzieli w domach, mogli wychodzić na spacer tylko w swojej okolicy, samochodem można było tylko pojechać na zakupy do wyznaczonych supermarketów. Wszystko inne było zamknięte, tylko służby utrzymania ruchu w pracy. Wprowadzono również nieobowiązkowe apki na telefony do śledzenia naszych ruchów. Ten system działa do dziś. W każdym przybytku wywieszony jest jest kod QR, który apką się skanuje. Dzięki temu wiesz gdzie i kiedy byłeś. Jeśli w tym samym miejscu był człowiek, który dostanie COVIDA za parę dni to apka cię o tym poinformuje i poprosi abyś poszedł na test. Od dzisiaj ta apka będzie jeszcze bardziej udoskonalona i będzie nie tylko wprowadzać informacje o twoich ruchach, ale również będzie się poprzez bluetooth wymieniać z innymi naokoło ciebie w czasie rzeczywistym i gdyby się okazało, że jakaś zarażona osoba była trzy dni temu w zasięgu twego Bluetootha, to zostaniesz o tym powiadomiony i poproszony o pójście na test. I wiecie co? W naszym kraju, w którym ufa się rządowi prawie nikt nie protestuje. 

Dzięki lockdownowi, ale również wprowadzeniu szybko całkiem sprawnego śledzenia kontaktów, na początku czerwca nie było już żadnych przypadków zakażeń wśród społeczeństwa. Od tamtego czasu mamy w zasadzie tylko po kilka przypadków dziennie wśród ludzi powracających do domu ze świata. Wszyscy oni są po przylocie zamykani w przymusowej, płatnej kwarantannie, w wyznaczonych hotelach i wypuszczani po dwóch tygodniach jeśli testy mają negatywne. Tak więc od czerwca jesteśmy zupełnie wolni. Wszystko jest otwarte, możemy podróżować po kraju, balować i mieć normalne Święta. Nie mamy co prawda setek tysięcy zagranicznych turystów, którzy normalnie napędzali gospodarkę, ale kiwis też nie mogą nigdzie wyjeżdżać więc zamiast wydawać pieniądze za granicą wypełniają lukę po zagranicznych turystach w kraju. I wszyscy są szczęśliwi. 


No a my? My w międzyczasie rzuciliśmy pracę, sprzedaliśmy schedę w Bay of Plenty, kupiliśmy działkę na północnym czubku Nowej Zelandii i zaczynamy budować nasze kolejne gniazdo. Nasze nowe okolice na ilustracjach.

Ciąg dalszy niebawem....