Szukaj na tym blogu

18 grudnia 2013

Tuhoe

Kiedyś przedstawiłem to Maoryskie plemię, które mieszka w przepięknej krainie Te Urewera (patrz wpis SH38 Project). Ciągle jestem członkiem grupy roboczej, powołanej do znalezienia metody na przerobienie wąskiej szutrowej drogi zwanej SH38 na coś ciut lepszego, aby  łatwiej i bezpieczniej było do nich dojechać.

Tuhoe to jedno z trzech największych iwi (plemion) zamieszkujących nasz dystrykt. Przy tym najbardziej kontrowersyjne. Zaszyci w większości w swoich pięknych górach trzymają się mocno na uboczu i nie mieszają z innymi. Mają swoje odrębne tradycje, już rozpoznaję ich odmienne piosenki, styl przemówień i zawołań, które są częścią ich obrzędów i uroczystości.

W ostatnim okresie większość Maoryskich iwi przechodziło proces tzwn "settlements under Treaty of Waitangi". Po prostu wreszcie w dzisiejszych czasach przyznano, że litera Treaty of Waitangi była przez wiele lat łamana i rząd NZ zdecydował, że zrekompensuje Maoryskim plemionom różne świństwa jakie ich spotkały od tamtego czasu, a które przecież nie powinny były ich spotkać.

Jako jedni z ostatnich swoją ugodę podpisali Tuhoe. Dostali ok $130 mln odszkodowań plus uzyskali prawa do zarządzania Parkiem Narodowym Te Urewera, który tak na prawdę jest ich domem.

Jak to zwykle przy takich okazjach jest wiele lepkich paluszków, które wyciągają się po tę kasę, ale na szczęście w dzisiejszych czasach większość iwi powołało specjalne organizacje, które są w zasadzie komercyjnymi przedsiębiorstwami.  To one przeprowadzały cały proces negocjacji ugody, a teraz będą zarządzać majątkiem jaki dostaną od rządu. We wszystkich trzech iwi na naszym terenie szefami tych organizacji są dość sprawni i nieźle przygotowani młodzi ludzie, którzy dają nadzieję, że cała ta kasa nie pójdzie na marne.

Spotykam się z nimi regularnie i obserwuję ich zmagania jak próbują pogodzić współczesne, mądre zarządzanie z tradycjami, w  których tak mocno, ciągle tkwią. Jak u wszystkich rozwijających się społeczności paraliżuje ich niemożność przeciwstawienia się starszyźnie plemiennej, walka z małostkowymi sporami wewnętrznymi, prywatą, religijnymi przesądami czy wręcz zabobonami. To jednak temat na wielką oddzielną rozprawę.

Zwiedzanie placu budowy "centrali" Tuhoe
 Tuhoe są bardzo rozproszeni i doszli do chyba słusznego wniosku, że muszą zbudować swoje centrum kulturalno administracyjne. Zdecydowali, że przepuszczą sporo pieniędzy, ale przy budowie tegoż centrum pozostaną wierni swoim "zielonym" wartościom. W rezultacie budują pierwszy totalnie "zielony" obiekt w Nowej Zelandii, który będzie miał zerowy bilans energetyczny i będzie zbudowany prawie wyłącznie z ich lokalnych materiałów. Pomysł kosztowny i jak na Nową Zelandię totalnie nowatorski. Tak więc budynek będzie czerpał wodę z własnej studni, będzie miał swoją własną oczyszczalnię ścieków, będzie miał naturalną wentylację, solarne ogrzewanie wody i wnętrz, będzie pokryty dachem z paneli fotowoltaicznych, które będą w większości produkawły nadwyżkę energii. Większość drewna pochodzi z lokalnych zasobów leśnych. Ma to być pierwszy taki budynek w Nowej Zelandii.

Nowo wybrani radni podziwiają przedsięwzięcie Tuhoe
W międzyczasie w naszym magistrackim muzeum otwarliśmy wystawę pod nazwą Te Urewera Conversations. Wszystkie prace wykonane zostały przez artystów Tuhoe i parę rzeczy jest na prawdę godnych obejrzenia.

ciekawe formy przestrzennych witraży

gitary z maoryskimi zdobieniami


interesująca 3 metrowa instalacja z grubej włóczki

03 grudnia 2013

Projekty, projekty...

Tak więc problem orzechów macadamia okazał się nośny. Sami zagadki baśkowej nie rozgryźliśmy, ale Google search wykazał, że macadamię bardzo lubią papugi Hiacynth Macaw, które faktycznie mają właściwy dziób by zmiażdżyć orzech (wolałbym takiej papugi nie nosić na ramieniu - jestem jeszcze trochę przywiązany do swoich uszu). Dziób ten jest również świetnym narzędziem, by później wydłubać orzecha ze skorupki. To też jest nie lada wyzwaniem, bo część wychodzi bez proszenia, ale spora część jest przyklejona do białej części skorupki i często nie jest łatwo "wydłubywalna". My używamy do tego ostrych narzędzi narażając się na rany, a przydałby się dziób papugi.

http://www.youtube.com/watch?v=muoFcdN6c_s

Dalszy research problemu wykazał, że nie tylko papugi, ale i cały szereg innych zwierzątek ma szczękościsk wystarczający do zmiażdżenia tych orzechów np. krokodyle, hieny czy rekiny (też wolałbym nie nosić na ramieniu) - no ale zmiażdżyć to jedno, a wydłubać i pojeść to drugie i na koniec okazało się, że pies sąsiadów również uwielbia macadamia i chrupie je z apetytem. No i proszę - to wcale nie prawda, że tylko papugi....

Baśka przysłała nawet fotkę typowego dziadka do macadamias w wersji meksykańskiej. Pozwalam sobie ją zamieścić. Copyright Baśka B.



Tak, jak wiele meksykańskich rozwiązań, dziadek ów jest typową konstrukcją industrialną, czyli prosty i mocny jak cep. Coś, co nigdy nie zawiedzie. Czapki z głów. To po prostu musi działać. Jak mówił Marek Perepeczko w jednym z filmów, tytułu którego już nie pamiętam "....ja, to jak wezmę marchewkę i ścisnę to samo suche zostaje".

Baśka zasugerowała, że ja pewnie zaraz sobie taki sprzęt sam skonstruuję, no i pewnie ma racje. Problem tylko taki, że wykonanie tego dziadka zajęło na liście moich pilnych projektów pozycję 187, więc trochę to zajmie. Inka, która tę listę trochę zna, doszła szybko do wniosku, że czekać pokornie nie będzie, poszła do sklepu i wróciła z takim cudem.





Wydajne to to nie jest, ale faktycznie orzechy macadamia łupie.

A za 219 dolców, nieopodal, można zakupić taki oto sprzęt made in New Zealand.



Też na mimośrodzie, jak ten Baśki, tylko pewnie o 214 dolców droższy. No, to już temat orzeszków i dziadków zakończony.

Wracając zaś do listy projektów, to aktualnie na szczycie priorytetów znajdują się projekty przedświąteczne, czyli wszelakie aranżacje na przyjazd większej liczby świątecznych gości. Produkcja i mrożenie pierogów, uszek do barszczu i może nawet i kołdunów (najgorsze to, to cholerne wałkowanie - Baśka,czy w Mexico uporano się z tym problemem przy pomocy jakiejś taniej acz niezawodnej maszyny?).

Poddaliśmy się ostatnio i odpuściliśmy nasze stanowcze zasady, że jak grill to tylko na węgiel drzewny. Nasz weteran Weber, po wielu latach ciężkiej pracy odchodzi do lamusa, a my, z dużym wstydem, poszliśmy za trendem, kupując duży, gazowy grill. . Przy większej ilości gości to jednak jest szybsze i pewniejsze rozwiązanie. Tak więc dwa ostatnie wieczory pracowicie skręcałem tę kupę złomu do kupy. Na pudle było napisane "Product of Australia", ale pod spodem "Made in China". Powiem tak: Chińczyki trzymają się mocno.

Wracając jednak do zagadek i cytując klasyka: "Jasiu, jako mój uczeń jesteś u mnie na nauce. Powiedz mi co to jest, mój chłopcze ?".


"To jest solenoid, Panie Majster."
"Bardzo dobrze moj chlopcze, a do czego jest ten solenoid?"
"Ten solenoid jest do niczego, Panie Majster".
"Tak jest. Bardzo dobrze Jasiu, bardzo dobrze" .

Faktycznie ten solenoid był się wziął i spieprzył i dlatego Nardine generator przestał pracować. Dla Baśki i innych mniej technicznych taki solenoid ma to do siebie, że jak mu podłączyć 12V prądu to ten tłoczek w gumowym, szarym kondomiku, o interesującym kształcie,  skraca się o cały cal. (Ja wiem, że lepiej żeby się wydłużał o trzy cale, no ale ten akurat się skraca). Końcówkę przypina się do dżwigienki gazu i w ten sposób, za naciśnięciem guziczka, można uruchomić generator (bo inny solenoid, w rozruszniku pomaga w pokręceniu silnikiem). Proste prawda? No i właśnie kurier przyniósł przesyłkę, wprost z Szanghaju, z solenoidem, który nie jest do niczego.


 Mówiłem: Chińczyki trzymają się mocno. Ot i porządny, kitajski solenoid. Mała rzecz - a cieszy.

No a poza tym, to totalnie zarośnięty ogródek warzywny, którego dominującym elementem był dwu-metrowej wysokości koper, został wreszcie skopany i nasadzony ziółkami i innymi takimi.




Krzaczki na froncie oblazła mszyca, na którą teraz sobie pryskam. Na Trademe (tutejszym odpowiedniku Allegro) prowadzone są intensywne zakupy sprzętu nurkowego, który, jeśli nie do polowania na langusty, przegrzebki i inne takie, to przynajmniej potrzebny jest do czyszczenia spodu podbrzusza Nardine, o czym już chyba pisałem.

Wyprodukowane zostaly dodatkowe półki do szafy na Nardine oraz wieszaczki na wędki i inne patyki.


Odbyła się również przedświąteczna firmowa impreza, jak zwykle przebierana - tym razem "lata 80-te". Inka robiła za Jo Collins z Dynastii.



Tak jak i ogródek, moja zarośnięta gęba została ogolona (choć nie skopana) z uwagi na to, że jedynym ciuchem, jaki się nadawał był jasny garniturek i robiłem za Don'a Johnsona z Miami Vice. Wszystkie kobiety Ince zazdrościły takiego przystojnego mężczyzny ha, ha. Teraz Inka daje sobie dwa tygodnie czasu na podjęcie decyzji, co do przyszłości mojej gęby. A ja pokornie czekam na decyzję, wybuchając śmiechem kiedy tylko spojrzę w lustro.



I tak oto zbliżamy się pomalutku do Świąt, licząc dni do przyjazdu gości.

28 listopada 2013

Ciężki orzech do zgryzienia

Mała zagadka. Jak myślicie, co to jest?


Otóż są to orzechy macadamia. Jedne z najdroższych na świecie.

Ponieważ większość pracowników magistratu ma jakieś morgi, a co najmniej przydomowe ogródki, więc nierzadko coś tam na nich uprawia. Z ogrodnictwem, sadownictwem i warzywnictwem jest jednak jeden podstawowy problem. Jak coś dojrzewa, to żeby nie wiem jak się starać zawsze jest tego za dużo na raz. Co chwilę więc w naszej magistrackiej kafejce pojawia się wielka skrzynia z cytrynami, avocado, fijoa, grejpfrutami itp. Towarzyszy jej zwykle mała skrzyneczka-skarbonka i napis typu "avocado - 2 for $1" lub "pumpkins free to good home" , itp. Ostatni ktoś przyniósł wielką skrzynię orzechów macadamia "1 scoop (opakowanie po mrożonych lodach) for $1". Ponieważ nigdy wcześniej takich orzechów na świeżo nie jedliśmy,  więc dwa skoopy znalazły się w naszym posiadaniu.

W domu natychmiast dobyliśmy wszystkich możliwych dziadków do orzechów i dawaj do dzieła. A tu nic. Ni dudu. Jak ze stali. No to za mały młotek i w łeb go - jak ze stali. W końcu przyniosłem porządniejszy młotek i klin do łupania drzewa. No i wreszcie coś tam się udało wskórać.

Orzechy na świeżo pyszne. Jak każde orzechy - na świeżo najlepsze. Teraz jednak wiemy dlaczego takie drogie. W fabryce podejrzewam, że otwierają je przy pomocy walca drogowego, no może granatów odłamkowych. Muszą być drogie. Chociażby przez odszkodowania jakie trzeba płacić pracownikom za obtłuczone palce.


 
 

24 listopada 2013

Aktualności

W pracy gonię w piętkę. Inka też. W międzyczasie cichcem nadeszło lato. Już od kilku dni mamy po 25 stopni. Mała rzecz - a cieszy.

Za pięć tygodni dom wypełni się gośćmi. Trzeba więc trochę zacząć myśleć o programie rozrywkowo kulinarnym. Kapusta świeżo zakiszona. Trochę się boję jaka wyjdzie, bo była stosunkowo młoda, a taka ma tendencję gorzknieć. Na razie, po tygodniu smakuje bosko, ale jeszcze trochę musi dojrzeć. Kapustka będzie podstawowym polskim specjałem na Święta. Kapusta z grzybami, uszka itd. Poza tym pogonimy gości do zwykłych nowozelandzkich Świąt, czyli BBQ na plaży lub na balkonie. Tak jest dużo  lepiej i prościej.

Stary stół z jadalni w Zalesiu przeleżał ponad rok na balkonie, bo nie było go gdzie wstawić. Polewany deszczami przetrwał dzielnie więc doszedłem do wniosku, że to jednak porządny mebel, z litego, indonezyjskiego drewna. Został więc przeszlifowany i zapuszczony olejem i teraz będzie robił za stół na naszym patio.



Trochę wyszedł za żółty, ale i tak jest piękny. Poza tym taki ciężki, że nawet przy największym nowozelandzkim wietrze nie do ruszenia. Teraz musimy pomyśleć o jakichś siedzonkach.

Oprócz nowego stołu mamy nowych, bardzo sympatycznych sąsiadów. Chris i Sarah są z Colorado (Baśka jak widać wszyscy Amerykanie są z Colorado). Uciekli z USA, bo chcieli trochę zaznać normalnego życia, możliwości brania urlopów i braku konieczności konsultowania każdego kroku z prawnikami. Oboje są lekarzami, a poza tym, tak jak i my lubią zajęcia w plenerze, podróże, mapy i dobrą muzykę. Zaburzyli nam nasz amerykański stereotyp totalnie. Spędziliśmy już razem kilka spontanicznych wieczorów i trzeba przyznać, że mięliśmy wszyscy z tego sporo uciechy.

Na razie główne zdobycze to naprowadzenie mnie przez Chrisa na Pandora internet radio, którego wcześniej nie znałem, a które jest świetne. Poza tym odkrycie wieczoru - american baked beans. Coś jak nasza fasolka po bretońsku, tylko ze czterdzieści razy lepsze. Pycha. (Baśka będzie się nabijać)


Poza tym kilka małych sukcesów na pokładzie Nardine.

Zaczęliśmy wreszcie żeglować. W poprzedni weekend, po raz pierwszy od przeprowadzenia łódki z Auckland, odczepiliśmy się od boi i popłynęliśmy na ocean. Na noc zatrzymaliśmy się w zatoce koło Whale Island - tam gdzie jest kolonia fok. Było miło, tylko foki w nocy rozrabiały i wykrzykiwały różne takie.  Wróciliśmy do domu następnego dnia.

Nadszedł także wreszcie dawno już zamówiony rękaw do spinakera (snuffer). Jeszcze nie było okazji go użyć.

W zasadzie wszystkie systemy Nardine działają sprawnie z wyjątkiem generatora, który był się wziął i schrzanił gdy trochę pomęczyłem go polerując omszałe przez lata kabestany. Ponieważ nie jest to element niezbędny do żeglowania postanowiłem go na razie, brzydko mówiąc, olać. Jednak dzisiaj, w wolnej chwili, dopadłem drania. No i (odpukać) wydaje się, że zlokalizowałem problem i udało mi się go uruchomić. Mała rzecz i znowu cieszy.

Aha, jeszcze ze zgrozą skonstatowałem, że mimo farby przeciwporostowej przyroda bardzo polubiła dno łódki. W Ohiwa Harbour jest zatrzęsienie wszelakich przegrzebków, ostryg i temu podobnych muszli, planktonu i różnych innych pyszności. One ubóstwiają podczepianie się do dna łodzi. A już szczególnie lubią te łodzie, które się wiele nie ruszają - jak ostatnio Nardine. Czyli trzeba zacząć ostro pływać. A w miedzy czasie przeskrobałem z pontonu dno łódki ile się dało. Następny krok to chyba jednak zakup sprzętu nurkowego, bo inaczej co roku trzeba będzie wyciągać Nardine na suche i malować za ciężkie pieniądze.

A poza tym mieliśmy polskich gości. Martę, Ninę i Tomka z Auckland. Patrz link do bloga młodszej, bratniej duszy. Nagadaliśmy się co niemiara. Tomek nawet wlazł dwa razy do oceanu (17 stopni). Szaleniec.  Nie mogliśmy bardzo zaszaleć, bo Nina ma dopiero 9 miesięcy więc trochę świat się jeszcze kręci naokoło niej. Ale było miło i wesoło. I dostaliśmy w prezencie paczkę Michałków. Rarytas. Kupuje się toto podobno w sklepie prowadzonym przez Rosjan w Auckland.

Poza tym jeszcze sporo innych rzeczy się dzieje, ale o tym oddzielnie.





10 listopada 2013

Wiadoma rzecz stolica....

Mój wierny czytelnik z Trójmiasta, bardzo trafnie pogonił mi kota za zaniedbanie bloga. Wstydzę się okropnie i kajam, ale tyle rzeczy ostatnio zaczęło się dziać, że nie bardzo mogłem znaleźć czas na bloga. Sporo z tych rzeczy to sprawy zawodowe lub prywatne - do bloga się specjalnie nie nadające i nie specjalnie fotogeniczne - ale mimo wszystko jest wśród nich sporo blogowych tematów, tylko trzeba znaleźć czas.

Zacznijmy więc od stolicy, czyli Wellington.

No więc w zeszłym tygodniu udało mi się spędzić trzy dni i dwie noce w stolicy. Pojechaliśmy w kilka osób na konferencję Stowarzyszenia Managerów Samorządowych. Konferencja jak konferencja. W zeszłym roku była lepsza, ale kilka wystąpień było możliwych. Mnie bardziej interesował Wellington, który ostatni raz widziałem w roku 1990, czyli w momencie, gdy przeprowadzaliśmy się z Tuvalu na Wyspy Salomona. Na Tuvalu pracowałem dla Ministerstwa Spraw Zagranicznych Nowej Zelandii i po zakończeniu kontraktu musiałem przyjechać na tzw debriefing.

Wellington od tamtych czasów zmienił się mocno. Pewnie największe zmiany zauważyć można nad brzegiem zatoki, która dawniej była przede wszystkim nabrzeżem portowym i tylko niewielkie odcinki nabrzeży były otwarte dla przechodniów.

W latach dziewięćdziesiątych ruszył olbrzymi program przebudowy brzegów, który trwa do dziś. Rezultat jest taki, że wybrzeże wellingtońskie jest dużo przyjemniejsze niż to w Auckland, gdzie przecież zainwestowano olbrzymie pieniądze związane z organizacją Pucharu Ameryki.

Z Wellingtonem jest tylko jeden problem. Nie dość, że - jak pisałem poprzednio - jest najbardziej na południe wysuniętą stolicą na świecie, to położony tuż przy Cieśninie Cooka, oddzielającej dwie wyspy Nowej Zelandii, jest Wellington jednym z najbardziej wietrznych miejsc w kraju. Faktycznie łeb urywa tu prawie non-stop. No ale podczas mojego ostatniego pobytu nie było tak źle.

Popatrzcie sami co udało mi się obejrzeć urywając się z konferencji na chwilę.

Jednym z dominujących elementów jest olbrzymie muzeum narodowe Te Papa (tam odbywała się nasza konferencja)
Te Papa do niedawna była jedną z najbardziej odwiedzanych atrakcji turystycznych w Nowej Zelandii 
Wzdłuż promenady sporo wszelakich zabytkowych budynków, starych portowych magazynów...
W wielu miejscach pozostawiono, dźwigi czy inne sprzęty portowe
W centralnej części promenady jest stary port wojskowy i na jego długiej ścianie wmurowywane są różnego rodzaju tablice pamiątkowe
W centralnym miejscu, wmurowano jedną z najbardziej okazałych tablic
A oto jej treść
 
O Polonii kiedyś już pisałem i o polskich dzieciach z Pahiatua też. I to by było na tyle z Wellington.
 

09 października 2013

Ciekawostki

Dzisiaj trochę szybkich faktów o Nowej Zelandii.

Najpierw o paniach. Panie mają pierwszeństwo.

  • Nowa Zelandia była pierwszym krajem, który przyznał prawo wyborcze kobietom. Było to w 1893 roku. Trochę wcześniej, bo w 1869 roku,  takie prawo uzyskały panie w stanie Wyoming, no ale to nie był kraj tylko jedno z terytoriów Stanów Zjednoczonych.  Do tego czasu chrześcijanie traktowali swoje panie tak jak dziś robią to ciągle szejkowie w Arabii Saudyjskiej. No cóż Nowa Zelandia faktycznie była w czołówce biorąc pod uwagę, że prawa wyborcze przyznano kobietom we Francji dopiero w 1944 roku, we Włoszech w 1946 roku a w Księstwie Lichtenstein w roku 1984.

  • Rosyjska prima balerina Anna Pavlova odwiedziła Nową Zelandię tylko raz, w 1920 roku. Na jej cześć jeden z nowozelandzkich szefów kuchni sporządził deser, który jest w zasadzie tortem bezowym z dużą ilością owoców i bitej śmietany (upraszczam oczywiście). Tort ten zwany jest pavlova i jest jednym z najpopularniejszych deserów w Nowej Zelandii i Australii.  Ponieważ w roku 1920 turne Pavlovej prowadziło również przez Australię do dziś obydwa narody uważają pavlovą za swój narodowy przysmak. Zupełnie inaczej niż w Polsce gdzie chętnie nasze narodowe potrawy przypisujemy innym nacjom (pierogi ruskie, placki węgierskie czy ryba po grecku).

  • Nowa Zelandia posiada największą ilość pól golfowych na głowę mieszkańca. Ponad 400 pól golfowych przy ludności 4 milionów. Golf jest sportem bardzo popularnym i wcale nie tak elitarnym jak w innych krajach.

  • Auckland leży nad trzema wielkimi zatokami, posiada dwa pasma górskie, 48 stożków wulkanicznych i 50 wysp. Nic dziwnego więc, że Auckland jest światowym rekordzistą w ilości łodzi motorowych i żaglowych na głowę mieszkańca. Prawie każdy ma tutaj coś do pływania. Ogólnie w całej Nowej Zelandii sytuacja jest podobna, bo w całym kraju nie ma miejsca, które byłoby oddalone od morza o więcej niż 128 kilometrów.

  • Wellington jest najdalej na południe położoną stolicą na świecie. A wszyscy myślą, że Nowa Zelandia to prawie tropiki.

  • W Nowej Zelandii łapie się rocznie więcej 2-3 kilogramowych pstrągów tęczowych niż we wszystkich innych częściach świata razem wziętych.

  • Mamy tu też najdłuższą, oficjalnie używaną nazwę geograficzną. Brzmi ona: Taumatawhakatangihangakoauauotamateaturipukakapikimaungahoronukupokaiwenuakitanatahu. Jest to nazwa pewnego wzgórza w Hawkes Bay, a oznacza po prostu: miejsce gdzie Tamatea, człowiek o wielkich kolanach, który zjeżdżał, wspinał się i pożerał góry, zwany Ziemiojadem, grał swej ukochanej na fujarce. Proste. 

  • No dobra zostawię Was z prostym faktem statystycznym. We wszystkich nowożytnych olimpiadach Nowozelandczycy zdobyli największą ilość medali w przeliczeniu na głowę mieszkańca. I Chińczycy nas nigdy nie pobiją. He, he.

No. Inny to by się chwalił....a ja tylko wspomnę.....







01 października 2013

Poloniki

Niewielu jest rodaków w Nowej Zelandii. Spis powszechny z 2006 roku wykazał około 2000 osób, które podały jako miejsce swego urodzenia Polskę. Na prawie 4,5 miliona mieszkańców to niewielka garstka. Oczywiście dochodzi do tego spora grupa tych, którzy mają starsze lub nowsze polskie korzenie. Na przykład nasze dziewczyny, mimo, że na koniec wychowały się i pokończyły szkoły w Polsce, musiałyby podczas spisu napisać prawdę, czyli, że urodziły się w Nowej Zelandii.

Nikt pewnie nie jest w stanie doliczyć się dziś ilu Nowozelandczyków ma polskie korzenie, musi to być jednak spora liczba. A było to tak.

W drugiej połowie XIX wieku Nowa Zelandia rozpoczęła gwałtowny rozwój, no i brakowało rąk do pracy. Ówczesny premier Julius Vogel zbyt długo nie rządził, ale zapisał się złotymi zgłoskami w historii Nowej Zelandii rozpoczynając całą serię wielkich prac publicznych, budowy linii kolejowych i uruchamiając spory program sponsorowanej imigracji. Sam, co prawda wyznania Mojżeszowego, rozpoczął kampanię sprowadzania do Nowej Zelandii protestanckich emigrantów, jako, że katoliccy Irlandczycy zaczynali pomału dominować. (Śmieszne, jak te religie zawsze dzielą ludzi zamiast jednoczyć). Agenci ruszyli więc do protestanckich Niemiec szukając chętnych. W niejakim porcie Danzig znaleźli ich sporo. Wsadzili na statki i przywieźli. Mówili im, że jadą do New Coś-tam, a wiara na prawdę nie widziała różnicy między New York, New Orlean czy New Zealand. Byle było "New" to już zawsze lepsze niż siedzenie w pruskim czy rosyjskim zaborze. Tak zwani Niemcy wylądowali zatem w Nowej Zelandii. Okazało się, że po niemiecku to raczej nie mówią, protestantami też nie są. Na nazwiska mieli Drozdoński, Drawicki, Doduński itd. Rozesłano ich w kilka miejsc, z reguły bardzo pionierskich. Część z nich osiedliła się w okolicach Dunedin i Christchurch na Południowej Wyspie, ale spora grupa, która wylądowała na zachodnim wybrzeżu Południowej Wyspy, gdzie warunki były tragiczne, wycofała się stamtąd i dołączyła do innej grupy, która osiedliła się w Taranaki, na Północnej Wyspie, w miejscowości Inglewood.

I tak oto Inglewood stało się nowozelandzkim Chicago. Większość polskich rodzin zamieszkała obok siebie przy German Street (bo ciągle uważano ich za Niemców). Dziś ta ulica została przemianowana na James Street. W typowym polskim stylu, przez pierwsze pokolenia trzymali się mocno razem, nie bardzo mieszając się z innymi (no oprócz Irlandczyków, bo to w końcu też słuszni katolicy) i kultywując polskie tradycje, kulturę, język, kiełbasę i bigosik pewnie też. Jak to w tamtych czasach, większość miała po około dziesięcioro dzieci i tak oto polski kontyngent z jednej strony rósł w siłę liczebnie, a z drugiej oczywiście rozpraszał się i anglicyzował. Dopóki, żyli oryginalni przybysze, którzy jeszcze pamiętali Polskę i polskie tradycje to młodzież trochę tych tradycji kultywowała. W czasie pierwszej Wojny Światowej wszyscy mieli przerąbane, bo jako Niemcy musieli meldować się co tydzień na policji, która sprawdzała, czy jako wrogowie czegoś nie knują. Podczas drugiej wojny oryginalni emigranci już wymierali, a następne pokolenia coraz bardziej zatracały poczucie polskości.

W okresie międzywojennym emigracja z Polski wyhamowała nieco i główną jej część stanowili polscy Żydzi uciekający przed nasilającą się w Europie falą antysemityzmu. W 1944 roku to oni pomogli w sprowadzeniu do Nowej Zelandii blisko 800 osobowej grupy polskich sierot ocalałych z sybirackiej tragedii i wyprowadzonych z Rosji przez Persję, przez armię Andersa.  Choć przyznać należy, że główną inicjatorką była żona ówczesnego konsula Polski pani Wodzicka wraz z żoną ówczesnego premiera Peter'a Fraser'a.

Dzieciaki, większość z nich sieroty nie znające nawet swych dat urodzenia, których rodzice i rodzeństwo umarło na Syberii, osiedlono w Pahiatua, gdzie zorganizowano dla nich małą Polskę. Szkołę prowadziły po polsku, polskie siostry zakonne, bo zakładano, że po zakończeniu wojny wszyscy oni wrócą do Polski. Co się porobiło po zakończeniu wojny to wszyscy wiemy. Dzieciaki do Polski nie zostały wysłane. Wręcz przeciwnie, część ich rodzin, czasem nawet rodziców, odnalazła się po wojnie na Zachodzie i dołączyła raczej do nich tutaj. Wtedy również dotarło do Nowej Zelandii kolejnych 700 polskich emigrantów, którym nie śpieszno było wracać do stalinowskiej Polski.

No a potem trzeba było poczekać aż do ery wczesnego Gierka, kiedy to znowu podróże na zachód zaczęły być możliwe. W czasie lat 70-tych pojawiły się pierwsze zwiastuny nowej emigracji a kulminacja nastąpiła oczywiście we wczesnych latach 80-tych, tuż przed i tuż po ogłoszeniu stanu wojennego. Rząd Nowej Zelandii pożyczył wtedy na bilety 270 uciekinierom z Polski, którzy za diabła nie chcieli wracać do raju, znaczy kraju - głównie z Austrii. W tej grupie znaleźliśmy się i my.

No i tak, w telegraficznym skrócie, wyglądała historia polskiego osadnictwa w Nowej Zelandii.

Jest jedna ciekawa historia, która zakorzeniła się wśród Nowozelandczyków. Słyszałem już to  kilka razy, od różnych osób. Dość często mianowicie, można spotkać tutaj nazwisko Zubritzky. W rodzinie tej dość silne jest przekonanie, że wywodzi się ona wprost od króla Jana III Sobieskiego i że Zubritzky to zangielszczony Sobieski. O ile wiem, to największy ekspert od spraw polskiego osadnictwa w Nowej Zelandii, pan Jerzy Pobóg-Jaworowski prześledził genealogię tej rodziny i z Sobieskimi nie ma ona nic wspólnego. No ale fama głosi i trudno iść i powiedzieć famie, że się myli.





Wybory

12 października mamy wybory do władz lokalnych. Sposób, w jaki takie wybory są przeprowadzane to kolejna ciekawostka, odzwierciedlająca zupełnie inną mentalność Nowozelandczyków.

Aby móc głosować, jak wszędzie, trzeba być na liście wyborców. Magistrat posiada zawsze bieżącą listę właścicieli nieruchomości. Każdy nowy właściciel, staje się lokalnym podatnikiem magistratu i wraz z pierwszą fakturą za ten podatek dostaje papiery do rejestracji, jako wyborca w wyborach lokalnych jak i parlamentarnych. Do niego należy wybór czy chce głosować tutaj czy na przykład w Auckland czy gdzieś indziej, gdzie tak na prawdę mieszka lub posiada inną nieruchomość. Odsyła się po prostu wypełniony i podpisany (może być nieczytelnie) prosty kwestionariusz, a po paru dniach przychodzi zawiadomienie, że zostało się wprowadzonym na listę wyborców. Centralny komputer kontroluje, byś zarejestrował się tylko w jednym miejscu i jakoś robi to na podstawie danych osobowych i numeru NIP. I o dziwo to się udaje - bez PESEL, imion ojca, matki, świadectwa szczepienia psa i książeczki honorowego krwiodawcy.

Pikantny szczegół: cała korespondencja odbywa sią zwykłą pocztą - żadnych poleconych, żadnych poświadczeń odbioru przesyłki itd.

Na trzy tygodnie przed wyborami każdy znajduje w skrzynce kolejny list z papierami do głosowania dla zarejestrowanego wyborcy. Trzeba je wypełnić i wysłać na podany adres (prywatna firma, która jest zakontraktowana do przeprowadzania wyborów). I tyle.

Wypełnione papiery do głosowanie mają dotrzeć na miejsce do 12:00 w południe w sobotę wyborczą. Wystarczy je wysłać w piątek. Kraj ma  2000km długości, rzadką sieć drogową, jeszcze rzadszą sieć kolejową, ale listy docierają na drugi dzień. Nie ma lokali wyborczych, komisji, sprawdzania tożsamości, pieczętowania lokali i urn. Jeżeli masz pod swoim adresem zarejestrowanych pięciu wyborców (mama, tata i dorosłych dzieci garstka) to w zasadzie możesz samemu wypełnić wszystkie pięć papierów jak chcesz. Jak nie pilnujesz swojego prawa wyborczego to twój problem.

I nikt nie słyszał o tym, żeby ktoś oszukiwał.

Ciekawostka, prawda?

27 września 2013

Tragedia narodowa

Ciężko zebrać się do pisania w tych trudnych dniach. Miało być tak pięknie, a jest tak smutno. No ale cóż - stało się. The old mug pozostanie w rękach Larry'iego Ellisona. Po niesamowitej serii sukcesów Teamu NZ w pierwszych wyścigach regat Team Oracle poprosił o chwilę przerwy, poprawił łódkę, zebrał się w sobie i wygrał wszystkie pozostałe wyścigi. Z biegiem czasu, z każdym następnym przegranym wyścigiem,  początkowa euforia nowozelandczyków, powoli przycichała aż w końcu przerodziła się w zbiorowe obgryzanie paznokci. Przez osiem zagrań mieliśmy piłkę meczową i każdą przegraliśmy. Tragedia. Porażka. Totalny paraliż.

Nie chciało mi się nawet o tym pisać, bo mimo, że regatowcem nie jestem, to jednak i mnie mdli na myśl o tym. Dziś, po dwóch dniach od tej sromotnej porażki doszedłem do wniosku, że jednak jest o czym pisać. O różnicy mentalności i o tym jak nowozelandczycy potrafią radzić sobie z taką klęską.

Otóż wyobraźcie sobie, że od początku złej passy aż do dziś, żaden dziennikarz, polityk ani nikt ze znajomych nie powiedział choćby jednego, złego słowa o naszym zespole. Nikt nie postawił pytania: a kto za to odpowiada? Nikt nikogo o nic nie oskarżył. Wszyscy teraz myślą tylko, jak pocieszyć naszych chłopców, jak ich powitać z powrotem w kraju, by się źle nie czuli. Jedyne refleksje jakie zaczynają się pojawiać w prasie, to tylko na temat, czy uda się zespół utrzymać w kupie, skąd wziąć pieniądze na następny America Cup i czy czasem nie uda się powstrzymać od odejścia Rod'a Daltona, szefa naszego zespołu, który zapowiedział, że już ma dość.

Niewyobrażalne. W europejskich, a już szczególnie polskich standardach to się nie mieści. Jak to? Nikogo nie wywalimy? Nikogo nie ukaramy? Na nikogo nie naślemy kontroli? Będziemy ich klepać po plecach za porażkę? No, w życiu! Każdy szanujący się pismak tarzałby się w tej padlinie do upadłego.

Tutaj - totalna jedność narodowa. Komentarze mówią po prostu, że przegraliśmy z finansową potęgą Larry'iego, który wart jest więcej niż cała Nowa Zelandia, i którego stać na zbudowanie każdej zabawki jaką sobie wymarzy. Mimo wszystko jednak przyznaje się, że to, jak zespołowi Oracle udało się odrobić wszystkie straty i obronić puchar zasługuje na olbrzymie uznanie. I fakt. Czapki z głów.

Mam tylko nadzieję, że za cztery lata to będą znowu Kiwis, którzy przymierzą się do wyrwania Larry'iemu jego kubka. Życie tymczasem powoli wraca do normy.



16 września 2013

Madame Nardine

Co najmniej kilka godzin każdego weekendu spędzam u kochanki. Ineczka jest bardzo wyrozumiała i pozwala mi na te zdrady, choć jak próbowałem spędzać cały weekend z Nardine to jednak głos sprzeciwu zabrzmiał donośnie. Znaleźliśmy więc kompromis i jakoś dzielę swoje siły witalne pomiędzy obie panie. Czasem jest perwersyjnie, Ineczka dołącza i tworzymy ciekawy trójkąt. Podejrzewam, że Ince jest łatwiej, bo Nardine nie wygląda ostatnio zbyt atrakcyjnie. Mam rozbebeszonych tam tyle projektów, że bałagan jest niemiłosierny. O pucowaniu mosiądzu już było, równolegle wymieniane są wszystkie płyny życiowe (czyli oleje i inne takie) i ich filtry. Zeszło mi trochę czasu na znalezieniu wkładów do filtra oleju (silnik to stary Ford z lat siedemdziesiątych - świetny ale teraz już takich nie robią). Pracuję nad uruchomieniem ciepłej wody w prysznicu (już wiem co jest zatkane - jeszcze nie wiem jak to odetkać). Dokładam nową pompę zenzową, bo stary system oparty na ssaniu mi się nie podoba. Musiałem wymienić pływak od automatycznej pompy zenzowej. Wymieniłem również smarownicę do uszczelnienia wału śruby.  Zmieniam światła nawigacyjne, bo stare już totalnie straciły kolory. Dodać muszę stopnie na górną połowę masztu, żeby wreszcie się dostać na jego czubek. Dodaję okucie na czubek bukszprytu, do którego będzie się przyczepiać blok asymetrycznego spinakera.  Poznaję pomału wszystkie bebechy Nardine i  zaczynam rozumieć co Warren (budowniczy Nardine) miał na myśli oryginalnie, a co potem zmienił.

Dzięki temu, że pokazuję się tam co najmniej raz w tygodniu, bractwo ptasie zrozumiało, że żartów jednak nie ma i już się odzwyczaiło od obsrywania Nardine.

Muszę wreszcie zakończyć te wszystkie projekty, bo wiosna już powoli nadchodzi i żeglowanie czas zacząć.

Bring the old mug home, boys!!!!

Niewiele rzeczy cieszy Kiwis bardziej niż zwycięstwa sportowe. Kiedy odbywa się jakieś większe wydarzenie sportowe ulice pustoszeją i życie zamiera. Z reguły chodzi o mecze rugby z różnymi odwiecznymi rywalami (nie ma ich zbyt wielu, bo rugby to dosyć zamknięty klub obejmujący właściwie tylko Wyspy Brytyjskie, Francję, RPA, Australię i Nową Zelandię a w porywach dołączają do nich Japonia i Rumunia - reszta się nie liczy). W sobotę wieczorem All Blacks (ci od sławnej haki), czyli narodowa drużyna Nowej Zelandii gościli u siebie Springboks, czyli narodową drużynę RPA. Krew lała się strumieniami, Francuski sędzia o mało nie pożegnał się z życiem, jatki były straszne, ale All Blacks wygrali. Uff.

W niedzielę rano trochę skacowani Kiwis zasiedli przed telewizorami, bo w San Francisco, pomiędzy Golden Gate a Alcatraz, Team New Zealand miał kontynuować niszczenie Teamu Oracle. Jak do tej pory wynik był 6:-1. Minus po stronie amerykańskiej wziął się z tego, że Oracle przyłapany został na oszukiwaniu w wyścigach kwalifikacyjnych i za karę miał rozpocząć nie od zera a od minus dwóch punktów. W siedmiu wyścigach Kiwis wygrali sześć razy, a Amerykanie raz. Wyglądało na to, że niszczenie trwać będzie nadal, bo katamaran Oracle był jak dotąd wolniejszy i coś im po prostu nie szło. No a poza tym, ich skipperem jest Australijczyk, więc jest dodatkowa frajda z dołożenia im.

Aż tu nagle okazało się, że Amerykanie zebrali łódkę i siebie do kupy i rozpoczął się bardzo dramatyczny wyścig. Start wygrali Kiwis, ale później widać było, że Amerykanie byli wyraźnie szybsi. Próbując ratować sytuację, Kiwis -  ciągle jeszcze na prowadzeniu - zdecydowali się na szybki zwrot przez sztag, by zablokować Oracle. To, co stało się wtedy było na pewno przyczyną paru zawałów w NZ, a wyglądało tak:

http://www.youtube.com/watch?v=xvab4IKr8fM

Zawałów byłoby pewnie jeszcze więcej gdyby nie ten kac po wieczornym dołożeniu Springbokom, który wielu uratował życie, bo po prostu zaspali.

No, a dziś rano, kiedy miały odbywać się dwa kolejne wyścigi to już nikt nie pracował, tylko wszyscy tkwili przed telewizorami. Kiwis przegrali pierwszy wyścig i miny były markotne, ale kolejny wyścig jest już dziś oceniany jako najlepszy wyścig w całej historii Pucharu Ameryki. Jak ktoś ma sporo czasu to można rzucić okiem tutaj (wyścig nr 10):

http://www.youtube.com/watch?v=sN8ykSNoanI

No i na dziś wynik jest 7:1, choć tak na prawdę 7:3 tyle, że Amerykanie mają zabrane 2 punkty karne. Ponieważ wyścigów ma być w sumie 17 więc Kiwis potrzebują już tylko jedno zwycięstwo by przywieźć ten "stary kubek" z powrotem do Nowej Zelandii. Amerykanie, by go zatrzymać musieliby wygrać teraz wszystkie, pozostałe 7 wyścigów. Jeśli tylko Kiwis skutecznie nie przewrócą łódki to wydaje się, że kubek jest nasz.

Jak na właściciela 12 tonowej, betonowej krypy strasznie się tym podniecam, prawda?



    

31 sierpnia 2013

Bigosik

Kilka postów wstecz meldowałem, że kapusta została postawiona na kiszenie i, że będzie bigosik.

Przyznam, ze wstydem, że tamten kamienny garnek kapustki wyszedł tak dobrze, że niestety zeżarliśmy ją na pniu. W zasadzie prosto z gara. I z bigosiku były nici.

Zżerany wstydem i wyrzutami sumienia niedawno postawiłem kolejny garnek na kiszenie. O matko, kapustka wyszła jeszcze lepsza! Jednak tym razem wyżarłem tylko kilka garści. Reszta szybko poszła do gara i widok sprzed paru minut jest jak poniżej.




W kociołkach bigos grzano; w słowach wydać trudno
Bigosu smak przedziwny, kolor i woń cudną;
Słów tylko brzęk usłyszy i rymów porządek,
Ale treści ich miejski nie pojmie żołądek.
Aby cenić litewskie pieśni i potrawy,
Trzeba mieć zdrowie, na wsi żyć, wracać z obławy.
Przecież i bez tych przypraw potrawą nie lada
Jest bigos, bo się z jarzyn dobrych sztucznie składa.
Bierze się doń siekana, kwaszona kapusta,
Która, wedle przysłowia, sama idzie w usta;
Zamknięta w kotle, łonem wilgotnym okrywa
Wyszukanego cząstki najlepsze mięsiwa;
I praży się, aż ogień wszystkie z niej wyciśnie
Soki żywne, aż z brzegów naczynia war pryśnie
I powietrze dokoła zionie aromatem.


Oj zionie, zionie. Już k...wa cała chałupa nam zionie....

Jutro będziemy próbować. Baśka, tylko mi nie wymyślaj.

30 sierpnia 2013

Wielkie pucowanie

Nie wiem, czy wielu moich byłych '"załogantów" pamięta, co mi podarowali na odjezdnym z Warszawy. Prezenty te, sercu bliskie, wpasowały się w nasze otoczenie idealnie. Niektórzy pewnie pamiętają, że nad moim biurkiem, w Warszawie tkwiła mapa atolu Funafuti. Prominentne miejsce w moim obecnym biurze wygląda tak.


Słabo to trochę widać, ale wyjaśniam, że jest to średniowieczna mapa Europy ze strojami narodowymi różnych nacji (między innymi Polaków), podarowana mi przez tzw. Dyrekcję, już po odjeździe kontenera, przez co było trochę zachodu z dostarczeniem jej tutaj, bo nijak do walizki by już nie weszła. Tak jak kiedyś goście w Warszawie, na widok mapy atolu Funafuti pytali, co to za czort, tak teraz wszyscy pytają o tą mapę.

Często wpada mi ostatnio w ręce wspaniały album fotograficzny z naszych kajakowych spływów, wydany przepięknie przez "modelarzy transportowych". Oglądamy go sobie czasem z Inką, rozmyślając czy Wacek już przytył wreszcie czy nie.





W jednej z naszych sypialni znalazł miejsce wspaniały obraz starego Gdańska, od dzielnej ekipy Trójmiejskiej.

W zupełną nostalgię wpadłem jednak dopiero, gdy zdałem sobie sprawę z tego, jak prorocze były pozostałe prezenty i jak świetnie  będą się teraz  komponować z wnętrzem Nardine. Rozpocząłem właśnie projekt odpucowywania mosiężnych lamp i innych elementów wystroju Nardine. Dzwon okrętowy i busola, które przyjechały z Warszawy są właściwie jakby z kompletu. Sami popatrzcie (na razie jeszcze w garażu w trakcie pucowania).

Powinienem w zasadzie utrzymywać, że Nardine została kupiona właśnie pod te prezenty, no ale to już bym trochę przegiął.

Tak czy siak, fajnie będzie mieć na pokładzie pamiątkę z poprzedniego życia.

Hej stara załogo, dzięki raz jeszcze. Ahoj!

 


 


26 sierpnia 2013

Skarb narodowy - Dame Kiri Te Kanawa

Nowozelandczycy nie mają jakiejś ogromnej liczby znamienitych nazwisk czy dzieł artystycznych, znanych w całym świecie. Był oczywiście Sir Edmund Hillary, którego zna każde dziecko na świecie. Był Peter Blake - zdobywca Pucharu Ameryki, którego zna każdy żeglarz na świecie. Jest Peter Jackson - twórca Tolkienowskich filmów, którymi rozsławił piękno Nowej Zelandii. Jest jeszcze Russell Crowe, o którym mało kto wie, że jest Nowozelandczykiem. I to właściwie wszystko. Ale w świecie muzyki jest jeszcze jeden skarb narodowy,  - Dame Kiri Te Kanawa, którą zna cały świat miłośników opery i bel canto.

Kiri w przyszłym roku dobije siedemdziesiątki, ale ciągle wygląda świetnie, a i śpiewa ciągle fenomenalnie.

Bel canto nigdy nie było moją ulubioną dziedziną muzyki. Mimo, że za młodu odebrałem przyzwoitą edukację muzyczną, muzyka ciągle przewijała się przez moje życie i w zasadzie lubię jej każdy nurt to akurat opera nigdy mnie specjalnie nie pociągała. Cały ten cyrk operowy zawsze mnie śmieszył bardziej niż zachwycał i za diabla nie mogę zrozumieć co ludzie widzą w tym w sumie jarmarcznym widowisku. Często mam nieprzeparte wrażenie, że u wielu to raczej snobizm niż prawdziwa miłość. Zauważyłem również przez lata, że jest pewna zależność między brakiem słuchu czy talentów muzycznych i uwielbieniem dla opery. Pewnie jak zwykle jestem wredny.

Dla mnie poszczególne arie czy uwertury są faktycznie wspaniałe, ale wolę ich słuchać podczas normalnego koncertu.  Mam jeszcze jedną słabość - do baletu. To znaczy balet mnie słabi. Jak wielu znajomych wie, bardzo lubię tańczyć, ale balet klasyczny mnie po prostu śmieszy. Naprawdę, jezioro Łabędzie czy Dziadek do orzechów to taka przepiękna muzyka. Genialna. Ale jak widzę panów w gaciach fikających nóżkami to mi to cały odbiór psuje.  No cóż - wiem, że jestem w olbrzymiej mniejszości i polecą na mnie gromy, ale co tam.

Biorąc powyższe pod uwagę  zrozumiecie dlaczego wybrałem akurat te poniższe linki aby przedstawić Kiri. Jak ktoś musi sobie posłuchać Ave Maria w wykonaniu Kiri to zapraszam na youtube. Mnie podobają się te bardziej krwiste rzeczy. Na przykład ta modernistyczna muzyka maoryska:

http://www.youtube.com/watch?v=WV88zD55_zc

czy te próby śpiewania standardów jazzowych, które w sposób oczywisty nie są jej domeną

http://www.youtube.com/watch?v=RxhjmfGAoDk

A na koniec historyczny już kawałek. Na powitanie trzeciego tysiąclecia, które jak wiadomo do Nowej Zelandii zawitało dużo wcześniej niż do Europy czy Stanów, Kiri śpiewa jedną z najpopularniejszych piosenek maoryskich Pokarekare Ana. Jest to nieomalże nieoficjalny hymn Nowej Zelandii. Coś jak Walzing Matilda w Australii.

http://www.youtube.com/watch?v=qPvyZfH8OZM


Madness

Dzisiaj rano Kiwi Fly Emirates Team wygrał  Louis Vuitton Cup z włoską Luna Rosa. Tym samym przez ładnych parę dni, we wrześniu, większość z nas będzie obgryzać paznokcie i spędzać więcej czasu w zakładowej kantynie (gdzie jest telewizor i można śledzić to na żywo) dopingując Kiwis w bezpośrednich wyścigach z Team Oracle, któremu będziemy chcieli wydrzeć America's Cup.

Nie przyćmi to z pewnością narodowej obsesji, którą jest tutaj rugby (przedwczoraj All Blacks znowu dołożyli Wallabies, czyli Australijczykom), ale teraz te wariackie wyścigi szalonych katamaranów z pewnością będą oglądane nie tylko przez żeglarzy.

Muszę powiedzieć, że jako właściciel 12 tonowej, żelbetowej łodzi, oglądam te wyścigi z niejakim obrzydzeniem, bo to już z klasycznym żeglarstwem ma mało wspólnego. Katamarany te są tak wyżyłowane, że jak tylko mocniej powieje to trzeba odwoływać wyścig, żeby się chłopaki nie pozabijali. Nota bene jeden już niestety zginął, podczas treningowych rejsów.  Dzisiaj, w San Francisco, wiało tylko 10-12 węzłów, a chłopaki wykręcili 40 węzłów prędkości (czyli 70 km/h dla nieżeglarzy). To już w zasadzie nie są katamarany tylko wodoloty, które balansują na szczudłach. Strach na to patrzyć. Trzeba jednak przyznac, że dzięki doskonałej jakości transmisji telewizyjnej, kamerom ulokowanym wszędzie, gdzie tylko możliwe, komputerowej grafice, która tłumaczy co się dzieje na torze regatowym, jest to całkiem widowiskowe.

Pewnie, pokazywano to we wszystkich telewizjach na świecie, ale oto jak Kiwis trochę przeszarżowali w jednym z wyścigów. W zasadzie nie musieli się już śpieszyć, bo Luna Rosa miała awarię.

http://www.youtube.com/watch?v=04ZOMuAg2bA

Trzymajcie kciuki za tych szleńców, żeby się nie pozabijali podczas właściwych regat z Oracle. To naprawdę jest madness.

Mudness

Melduję posłusznie, że na starość bardzo poważnie odbiła nam szajba.

Gdy byliśmy piękni i młodzi nigdy takich rzeczy nie robiliśmy, no bo i po co. Teraz, to albo nam się ten nowozelandzki styl życia zaczyna udzielać, albo chcemy sobie coś udowodnić, no albo ta szajba.

W zeszłym tygodniu dołączyliśmy mianowicie do głównie młodzieżowej grupy ok 30 magistrackich urzędników i wzięliśmy udział w wariactwie, które zwie się Tough Guys and Gals Challenge. Jest to jeden z wielu szalonych wyścigów, które organizowane są coraz częściej dla znudzonych normalnymi maratonami, Iron Menami czy zmaganiami na rowerach górskich bądź szosowych. Tutaj chodzi o to, żeby było niekonwencjonalnie.

Sunny Whakas (przypominam, "wh" wymawiamy jako "f")

Seniorzy, jeszcze przed biegiem, uwaga na twarzowe legginsy
Jest to praktycznie bieg przełajowy na 6 lub 12 km (do wyboru, my oczywiście wybraliśmy 6) nafaszerowany wszelkiego rodzaju przeszkodami, głównie wodno-błotnistymi. Biorąc pod uwagę, że jest to środek zimy i temperatury są rzędu 12 stopni, temperatura wody pewnie koło 8 stopni, a podczas naszego biegu dwa razy padał grad to faktycznie jest to zabawa dla tough guys and gals.

Jak taki bieg wygląda można zobaczyć tutaj. Choć ten bieg odbywał się tydzień wcześniej przy świetnej, słonecznej pogodzie. Nasz bieg był bardzo mokry, zimny i błotnisty z deszczem i gradem.

http://www.youtube.com/watch?v=G_hhCazMp3c&feature=youtu.be

Donoszę, że ukończyliśmy bieg dzielnie. Mniej więcej w połowie stawki ogólnej i w 1/3 stawki dziadów powyżej 40 lat. Jak na nasz pierwszy bieg to nieźle. Większość młodzieżowej grupy z magistratu zostawiłem z tyłu i teraz mam szacun jeszcze większy. Ha, ha.

i juz po....
No ale trzeba przyznać, że w głowach nam ta Nowa Zelandia pomieszała.

No dobra jeszcze z ostatniej chwili. Film z naszego biegu jest tutaj:

http://www.youtube.com/watch?v=o_X3MVLqCqU&feature=youtu.be

Mozna porownac o ile bylo mokrzej.

22 sierpnia 2013

Nasze polskie kompleksy

Obiecywałem sobie, że oprócz pierwszego wpisu, nie będę w tym blogu wracał do tematów ojczystych. 

Tak więc dzisiaj miała być dalsza historia odkrywania Nowej Zelandii przez Europejczyków. Jednak przeglądając tak zwane materiały źródłowe obśmiałem się jak mrówka z tej naszej polskiej słabości do chwalenia się lub rozdzierania szat i doszedłem do wniosku, że jednak złamię zasadę.
A było to tak.

Jak już kiedyś wspominałem, ilość polskich imigrantow w Nowej Zelandii jest znikoma. Pierwsze znaczące ilości osadników z terenów Polski zaczęły przybywać tu w XIX wieku. Tak po dwadzieścia, trzydzieści osób. Ponieważ Polska była wtedy pod zaborami, więc przybywali oni bądź jako Niemcy, bądź jako Rosjanie, względnie jako Austriacy. Nazwiska i imiona były wyraźnie polskie, ale papiery wystawiane przez zaborców. Wrócę jeszcze kiedyś do tych spraw, bo to nawet całkiem ciekawe historie o tym, jak powstało kilka  polskich osad w Nowej Zelandii.

Później działo się niewiele, aż do schyłku II wojny światowej, kiedy to przybyło tutaj 800 polskich sierot, które ocalały sybiracką gehennę. Była to najliczniejsza grupa polskiej imigracji w dziejach NZ. Potem była jeszcze ostatnia (nasza) fala ponad 300 uchodźców solidarnościowych, którzy przybyli tu na początku lat 80-tych.

Pewien, bardzo zresztą nobliwy rodak, który był w Nowej Zelandii nawet oficjalnym przedstawicielem londyńskiego rządu i pracował przez wiele lat w tutejszym Ministerstwie Pracy, napisał pracę doktorską na temat polskiej emigracji do NZ. Trzeba przyznać, że odwalił spory kawał roboty, ustalając z benedyktyńską cierpliwością  polskie korzenie wśród tysięcy Europejskich imigrantów. W czasach, kiedy pisał swoją pracę, dostęp do informacji nie był jednak tak szeroki i łatwy jak dzisiaj. We wstępie do swej pracy, uderzając w naszą ulubioną polską nutę "Polacy są wszędzie" i "polski wkład w historię świata często pozostaje niezauważony" czy "inne nacje zawłaszczają sobie naszych Chopinów, Skłodowskie, Koperników itd", nasz wspomniany doktorant, z niekłamaną radością napisał, że dwaj panowie biolodzy, ojciec i syn, którzy znaleźli się w załodze drugiej wyprawy kapitana Cook'a, urodzili się odpowiednio w Tczewie i Mokrym Dworze pod Gdańskiem. Nosili co prawda nazwisko Forster (jako że tata miał szkockie pochodzenie), a na imiona mieli Johann i Georg, ale oficjalnie obywatelstwo mieli polskie, bo urodzili się w Prusach Królewskich, które jeszcze wtedy należały do Polski, a później do Unii Polsko-Litewskiej.

No i proszę, jaki fantastyczny "polonik"! Polacy są wszędzie! Mało tego Johan i Georg odwalili świetną robotę podczas wyprawy Cook'a, znakomicie dokumentując faunę i florę tych zupełnie nieznanych okolic. A i jeszcze, jak prawdziwi Polacy, zostali oszukani przez swych angolskich mecenasów, którzy nie chcieli im pozwolić na zbyt wczesną i samodzielną publikację tych rewelacji (Cook był znowu w podróży). Biedni Forsterzy pojechali więc do Francji i tam sami opublikowali swe prace, olewając towarzyszy angielskich.

Ironia losu polega jednak na tym, że obaj panowie byli, a przede wszystkim czuli się Niemcami. Młodszy Georg, w swej prywatnej korespondencji wręcz z Polaków szydził i uważał ich za, co tu dużo gadać, okropną hołotę. Gdy po jego śmierci opublikowano te listy, były one skwapliwie cytowane przez propagandę III Rzeszy podkreślającą wyższość narodu  niemieckiego. To między innymi na ich podstawie ukuto określenie "Polnische Wurtschaft".

Prawda, jak to jednak trzeba uważać z tym szukaniem poloników za wszelką cenę? Nigdy nie wiadomo na kogo się trafi.

A tak nawiasem mówiąc to róbmy swoje, rodacy, róbmy swoje jak śpiewał Młynarski. Jak będziemy dobrze robić to nas docenią i polubią. Każda próba wymuszania doceniania absolutnie nie przysparza nam przyjaciół, wręcz odwrotnie.

O Kapitanie Cook'u już  niebawem.


13 sierpnia 2013

Maori poznają obcych

Kochani wierni weterani. Wielkie dzięki za wyrozumiałość. Tak, zdradziłem Was. Zdradzam Was w każdej wolnej chwili. Inka czuje się zdradzona również. Nardine oczywiście zawojowała moje serce i wszystko zeszło na drugi plan. Jestem okropny - wiem, ale już powoli wszystko wraca do normy. Upłynie jeszcze dużo czasu zanim moja nowa kochanka  na dobre mi spowszednieje, jednak zaczynam już przecierać oczy i wracam do w miarę normalnego funkcjonowania. Moją główną lekturą są teraz poradniki mechaniczno-elektryczne i powoli opanowuję tajniki wszystkich, odkrywanych w czeluściach Nardine, urządzeń, pomp, siłowników, przekaźników, filtrów, wskaźników itd. Nie chce jednak zanudzać Was intymnymi szczegółami mego pożycia z Nardine, a i dobrze byłoby się nieco odchamić, tak więc dziś będzie ciąg dalszy skróconej historii Nowej Zelandii w mojej interpretacji.

W tym miejscu polecam powrót do wpisu "Średniowiecze w Nowej Zelandii". Było tam o tym jak Maorysi odkryli i zasiedlili naszą śliczną Aotearoa.

http://inkotomki.blogspot.com/2013/02/sredniowiecze-w-nowej-zelandii.html

No więc, jak pamiętacie, Kupe i jego rezolutna małżonka utorowali drogę do Nowej Zelandii całej flotylli polinezyjskich osadników. Siedem wielkich, dwukadłubowych canoe, każde z kilkudziesięcioma osadnikami na pokładzie, przybyło tu w okolicach XIII i XIV wieku. Wszystkie dzisiejsze plemiona Maoryskie są potomkami tych siedmiu załóg.

Polinezyjczykom, których rodzinne wyspy często mają po kilka kilometrów średnicy, Nowa Zelandia jawić się musiała jako bezkresny kontynent. Wydaje się, że głównym powodem ich desperackiego poszukiwania nowego lądu było przeludnienie na ich rodzinnych wyspach, więc jak wylądowali na tej ziemi obiecanej, to uciechom nie było końca. Trochę tu było chłodno w porównaniu z tropikami, ale szybko okazało się, że można łatwo upolować sporo ptactwa, wyrwać mu z kupra sporo piór i puchu i sprawić sobie całkiem ciepłe ubranka. Maorysi szybko rozpierzchli się po obu wyspach, choć oczywiście preferowali cieplejszą i bardziej żyzną Wyspę Północną. Jak przystało rozpoczęli natychmiast ze sobą nawzajem wojować, trochę się nawzajem zjadać, ustalać nowe tabu, zwyczaje i religie. Jednym słowem człowiecza normalka. Zawsze musimy mieć jakichś wrogów i zasady za które warto umierać. Po około trzystu latach, czyli dwanaście pokoleń później byli już świetnie zadomowieni. Z ustnych przekazów pamiętali jeszcze trochę szczegółów swego pochodzenia, ale ogólnie stawali się szybko narodem lądowym, świetnie radzącym sobie z wszelkiego rodzaju uprawami i myślistwem. Z ustnych przekazów swoich przodków wiedzieli, że gdzieś daleko, za wschodnim horyzontem, leży ich stara wyspiarska ojczyzna. Być może żyją tam ich ziomale, którzy wyglądają podobnie jak oni. I to był ich cały świat. Jedynymi ludźmi jakich znali byli oni sami. Wszyscy wyglądali podobnie, mówili w zasadzie tym samym językiem.

Aż tu nagle, w grudniu 1642 roku na zachodnim horyzoncie pojawiło się coś, czego nigdy wcześniej nie widzieli. Dwa olbrzymie statki, z masztami jak najwyższe drzewa, obwieszone wielkimi żaglami. Widok był piorunujący. Kosmici? bogowie? zjawy? - z pewnością jednak OBCY. Maorysi nie bardzo wiedzieli co z tym fantem zrobić więc, jak to mieli w zwyczaju, wskoczyli w swoje największe jakie mieli, dwukadłubowe łódki i popłynęli przeciwnika postraszyć. Nawymyślali mu najpierw słownie od najgorszych. W protokole maoryskim należało odwdzięczyć się równie obelżywie, by nie wyjść na słabeusza, ale potem próbować nawiązać jakiś dialog. Obcy jednak nic z tego nie zrozumieli i siedzieli na swoich statkach raczej cicho. No to Maorysi odegrali im na swoich muszlach hejnał "Do boju". No to obcy też im zagrali na swoich trąbkach, a niech tam. No to teraz należało komuś przylać tylko nie bardzo było jak, bo burty obcych statków były trochę za wysokie. Nastąpiło wyczekiwanie, a tu właśnie zapadał zmierzch. Z jednego statku obcych spuszczona została łódź, aby zawieźć trochę obiadku na drugi statek. No to dobra, wreszcie było komu przylać. Maorysi zwinnie przywalili swoim canoe w łódkę kucharza i ukatrupili trzech marynarzy. No, żesz w mordę! Obcy wypalili z muszkietów, ale chyba nikogo nie trafili. Maorysi nawiali z mięskiem jednego marynarza na wieczorny posiłek, a obcy skonstatowali, że chyba się tu z nikim raczej nie zaprzyjaźnią, wciągnęli żagle na maszty i odpłynęli, z obrzydzeniem kreśląc po drodze pierwszą, europejską mapę zachodniego wybrzeża Nowej Zelandii. Przez kolejne pięć pokoleń (117 lat) Maorysi mieli pozostać w przekonaniu, że są jedynymi ludźmi na świecie. Plemię Ngati Tumatakokiri, które w 1642 roku skonsumowało pierwszego białego człowieka i wygrało pierwszą bitwę z obcymi, samo zostało szybko skonsumowane przez inne plemiona, które jakoś nie chciały słuchać tych wyssanych z palca historyjek. Nie znamy więc ich wersji pierwszej potyczki z obcymi.

I tak oto wyglądało odkrycie Nowej Zelandii przez Europejczyków. Dwa statki, które dotarły tu pierwsze nazywały się Heemskerck i Zeehaen. Ich dowódcą był Abel Janszoon Tasman, zatrudniony przez Holenderskie Towarzystwo Indii Wschodnich, z centralą w Batavii (dziesiejszej Jakarcie). Dostał on od swego szefa dwa okręty, 110 chłopa i polecenie poszukania Terra Australis Incognita - południowego kontynentu, który jak wynikało z wywodów uczonych powinien leżeć gdzieś na południu Pacyfiku, by równoważyć masy lądu, leżące na półkuli północnej. Paru żeglarzy już wcześniej wpadło na północne i zachodnie wybrzeża Australii, ale trzeba to było porządnie zweryfikować. Tasman miał wyraźne instrukcje rozglądania się za szlachetnymi metalami i drogimi kamieniami oraz nieufania żadnym napotkanym dzikusom. Popłynął więc z Jakarty moją wymarzoną trasą na zachód. Ja bym tam się zatrzymał na archipelagu zwanym dzisiaj Chagos (trochę na południe od Malediwów), gdzie jest pięknie i cicho (amerykańską bazę wojskową Diego di Garcia urządzono tam dopiero niedawno), i urządziłbym sobie miłe gniazdko zamiast się narażać. No ale Tasman był chłop słowny (jak rozkaz to rozkaz) i dopłynął aż do Mauritiusa. Tam się kapnął, że Afryka już tuż za horyzontem więc skręcił na południe wierząc, że gdzieś tę cholerną Australis Incognitę znajdzie. Jak wpadł w ryczące czterdziestki to nijak już na południe się nie dało tylko dawaj  ślizgać się po falach z wiatrem na wschód (jak dzisiejsi żeglarscy szaleńcy, co to się ścigają naokoło świata). Po stu dniach od wypłynięcia z Batavii przegnał nasz dzielny Abel tuż poniżej Tasmanii, którą w pośpiechu nazwał Van Diemen's Land, na cześć swojego szefa, gubernatora Batavii. W tych ryczących czterdziestkach nijak się nie dało wyhamować i tak oto Australia musiała jeszcze z tym odkrywaniem poczekać. Po paru dniach znalazł się po drugiej stronie morza, które nosi dziś jego imię i zobaczył przed sobą Alpy. No proszę - jest wreszcie jakiś przyzwoity kontynent. No prawie jak Europa. Udało mu się jakoś wyhamować i popłynął na północ, wzdłuż nieprzyjaznego wybrzeża Południowej Wyspy. Jak dopłynął do jej północnego czubka, to zobaczył wreszcie jakieś oznaki życia w formie dymów z palenisk. Opłynął długą mierzeję, zwaną dziś Farewell Spit i wpłynął do spokojnej zatoki po jej drugiej stronie. Zatoka ta dzisiaj zwie się Golden Bay, bo faktycznie było tam trochę złota, ale Tasman nazwał ją Murderers Bay, bo to właśnie tam Maorysi napadli na jego kucharzy. Mocno rozczarowany popłynął Tasman dalej na północ, świętując po drodze Boże Narodzenie, a na Trzech Króli dopłynął do samego czubka Północnej Wyspy i kilku wysepek wystających z morza na jego przedłużeniu. Nazwał te wyspy więc Wyspami Trzech Króli i odpłynął na północ. I tak oto prawdziwe odkrywanie Nowej Zelandii musiało poczekać parę pokoleń na dzielnego kapitana Cooka. Na prawdę nie wiem dlaczego to właśnie kucharze odegrali pierwsze skrzypce w tym procesie....




29 lipca 2013

Życie na zatoce

Zawsze wydawało mi się, że Nowozelandczycy to naród mocno marynistyczny i taki rejs, jak nasz ostatni z Auckland do Whakatane, na nikim specjalnego wrażenia tutaj nie zrobi. Jak opowiadałem o tym, że zamierzamy sami z Inką przyprowadzić łódkę, to wszyscy wokół okazywali sporo zatroskania i podziwu, czasem oferując dobre porady lub kogoś znajomego, kto mógłby pomóc. Zwalałem to raczej na karb braku zaufania do tego, jak taka para z Polski sobie sama poradzi, szczególnie, że nasze opowieści o żeglowaniu nie były pewnie bardzo wiarygodne. Inka, pod presją tych zapytań, jak również pod presją braku czasu ze względu na "tyły" na jej projekcie już nawet zaczęła sugerować, że może faktycznie powinienem sobie dobrać jakiegoś faceta i popłynąć z nim. No co ja tam będę z obcym facetem się mordował jak mam Ineczkę? Chrzanię - powiedziałem i popłynęliśmy.

Dopiero jednak jak dotarliśmy do domu, to wiele osób po prostu przyznało, że taka wyprawa jaką zrobiliśmy to jednak na porządku dziennym tutaj nie jest. Słów podziwu i szacunku dla nas, jako wytrawnych żeglarzy, było co niemiara i zostaliśmy już teraz wpisani do panteonu "prawdziwych" lokalnych żeglarzy. Niektórzy nawet zaczęli przychodzić do nas po rady i szkolenia. No proszę. A ja zawsze myślałem, że jesteśmy ot tacy amatorzy.

Okazało się, że mimo, iż większość ludzi posiada tu łódki (łódki głównie motorowe, ale jednak) i bywa na morzu często, to rzadko wypływa na nich na dłużej niż 6 godzin i nigdy z dala od lądu. Taki rejs jak nasz, to już lekki wyczyn i czapki poszły z głów. Chodzę teraz dumny jak paw. Nigdy nie myślałem, że marynistycznie zaimponuję Nowozelandczykom.

A Nardine, tym czasem, pomalutku przyzwyczaja się do nowego miejsca. Robię wszystko, żeby nie przyzwyczajały się do niej mewy i kormorany, i staram się bywać na niej jak najczęściej mając w pamięci, że przez ostatnie sześć lat na tej boi stała mała Mary-Ann, która była z pewnością uznawana przez wszystkie okoliczne ptaszyska za ich prywatną oazę.

Już po pierwszej nocy na boi, te skurwiele, znaczy przepiękne ptactwo morskie, obsrały Nardine w conajmniej dwudziestu miejscach. O żłoby cholerne! W niedzielę, czyli następnego dnia po przyjściu z Auckland, jedna taka większa mewa, próbowała ze mną odgrywać Hitchcocka nalatując na mnie jak bombowiec. No żesz kurczę pieczone! Machnąłem w jej kierunku jakimś żelastwem, ale oczywiście bez szans. Mewa zrobiła jeszcze z pięć nawrotów wymyślając mi w jej narzeczu, a ja jej lżyłem po polsku. Potem zrobiła ostatnią kupę do wody i odleciała. Małpa wredna!!!

No to w następną sobotę, zabrałem ze sobą na łódkę pistolet wiatrówkowy. Jak wojna - to wojna. Szans trafienia mam niewiele, ale za to ile frajdy, jak sobie postrzelam do ptasiego łobuza, a nie tylko będę mu wymyślał. Kiedy przybyłem po tygodniu, obsrań było znowu ze dwadzieścia, ale jak na pięć dni to i tak nieźle. Chyba te niemiłe słowa sprzed tygodnia, mimo, że po polsku, trochę jednak poskutkowały. Szorując pokład myślałem sobie, że może jednak powinienem rozpocząć prace na łódce od skonstruowania niewielkiej wieżyczki z gniazdem karabinu maszynowego? Nie, nie przyroda jest piękna, a ptactwo na zatoce faktycznie urocze. Tylko dlaczego muszą srać na Nardine!!!!?

W przerwie rozmyślań o rozkoszach rzezi ptactwa wodnego wziąłem się więc za naprawę skrzyni biegów, co to się zablokowała na biegu wstecznym. Przyniosłem zestaw imperialnych kluczy i dawaj odkręcać górny dekiel. Dopiero przy ostatniej śrubie skonstatowałem jaki jestem niemożliwy lebiega. Dźwigienka zewnętrzna zrobiona jest z grubej blachy, na którą musiałem wcześniej stanąć i ją po prostu przygiąć. Śrubka pod spodem opierała się o krawędź skrzyni i dlatego nie mogłem jej przesunąć. Lekkie odgięcie śrubokrętem i skrzynia działa jak marzenie. Tylko nie wolno na niej stawać, baranie! A mewa lata mi nad głową i się ze mnie nabija. Ukatrupię!!!

A w powrotnej drodze do samochodu trafiłem na bardzo silny odpływ. Pontonem udało mi się wylądować jakieś dwieście metrów od brzegu. Samochodem z przyczepką można było dojechać jakieś trzydzieści metrów od pontonu, a na tych trzydziestu metrach muł był po kolana. Ponton po tym mule ciągnęło się znakomicie i lekko, ale jak wsiadłem do samochodu, z nogami po kolana w mule, to zrobiło się trochę jakby nieestetycznie. Dobrze, że Ineczka została w domu. Śmiałem się z siebie całą drogę do domu myśląc, że i tak miałem szczęście, bo mogłem się w tym mule pośliznąć. Życie jest piękne.

23 lipca 2013

Nardine wreszcie w domu czyli nasz pierwszy rejs

W zasadzie powinienem pisać o trzęsieniach ziemi, bo to temat najbardziej na czasie i wiadomość o trzęsieniu ziemi w Wellington i okolicach obiegła właśnie świat. No faktycznie, nawet na Nowozelandczykach to sobotnie trzęsienie zrobiło lekkie wrażenie, bo to po pierwsze stolica, a poza tym ciągle świeże są wspomnienia dewastacji Christchurch sprzed osiemnastu miesięcy. Tamto trzęsienie miało taką samą siłę jak to sobotnie, tyle, że zlokalizowane było w zasadzie pod samym Christchurch. No więc trochę się mieszkańcy Wellington najedli strachu i wszyscy mają nadzieję, że się już wszystko "wytrzęsło" i gorzej już nie będzie.

A my w dniu trzęsienia byliśmy zupełnie nieświadomi tego co się od kilkunastu godzin działo w okolicach Wellington (była to cała seria wstrząsów trwająca kilkanaście godzin z kulminacją w sobotę o 17:00 lokalnego czasu), bo właśnie kończyliśmy naszą wyprawę po Nardine.

Wiedząc, że szykuje nam się kilka dobrych wyżowych dni i spokojne morze, gwarantujące bezproblemowe wejście do Ohiwa Harbour, w środę po pracy wyruszyliśmy do Auckland. Dotarliśmy do mariny przed północą, załadowaliśmy graty na łódkę, odstawiliśmy samochód na parking i koło pierwszej w nocy poszliśmy spać.

Planowaliśmy wypłynąć o świcie, czyli koło 7 rano, ale w ostatniej chwili wpadł jeszcze pożegnać nas broker Wayne, który nam łódkę sprzedał i w zasadzie cały czas był naszym aniołem stróżem, pomagając znaleźć miejsce w marinie i doglądając łódki podczas naszej nieobecności. Bardzo zacny facet ten Wayne. Pozostanie naszym przyjacielem na zawsze.

Koło ósmej w końcu oddaliśmy Waynowi cumy i ruszyliśmy w drogę. Przed nami było 160 mil i planowaliśmy rozbić to na dwie raty. Pierwszy "rozgrzewkowy" dzień za czubek Półwyspu Coromandel i przenocowanie w jednej z cudownych zatoczek Great Mercury Island. Drugiego dnia planowaliśmy popłynąć do oporu zakładając, że dotrzemy do domu na wczesny poranek w sobotę.

Wypływamy z Half Moon Bay Marina. Tomuś skupiony na głębokościomierzu, bo płytko i jeszcze na dodatek odpływ. W oddali, na horyzoncie, downtown Auckland
 Wiatr zapowiadał się na 10 do 15 węzłów z południa lub południowego zachodu czyli w miarę nieźle. Łódka na silniku po płaskim i bez wiatru robi ok 5,5 węzła, a pod żaglami przy korzystnym półwietrze ok 6,5 węzła. Ponieważ się nam śpieszyło postanowiliśmy nie schodzić poniżej 5 węzłów, czyli jak na samych żaglach się da więcej niż 5 to ok, ale jeśli tylko prędkość spada to włączamy "katarynę".

Inka uwielbia autopilota.
No i pierwszego dnia w zasadzie pojechaliśmy z silnikiem 90 procent czasu,  bo wiatr, choć z właściwego kierunku był po prostu zbyt słaby. Na silniku było po prostu sporo szybciej, a i tak celu, czyli Mercury Islands przed zmierzchem nie osiągnęliśmy. Aktualnie robi się tu ciemno ok 18:00  więc o 17:30, będąc na wysokości Port Charles  zdecydowaliśmy nie ryzykować wchodzenia do zatok na Mercury po ciemku i zatrzymaliśmy się na noc w Port Charles.

Troszkę kiwało, a jak kiwa to w kambuzie urzęduje Tomuś, bo Ineczka może narzygać do żarcia

Tomusiowe lunche są proste i męskie, ale Baśka na pewno doceni Le Rustique, tutaj również dostępny choć drogi jak pies.

Po drodze zaliczyliśmy tylko jedną, małą przygodę gdy okrążając lekko wzburzony - jak zwykle - czubek Coromandla urwaliśmy jedno z dziwnych rozwiązań założonych na Nardine, a mianowicie taką przedłużkę między bomem a górnym zbloczem talii, zrobioną z dość wątłej stalowej linki z dwiema kauszami (widać toto w takiej białej, plastikowej koszulce na pierwszych dwóch zdjęciach). Po co to i na co było zamontowane - nie mam pojęcia. Od razu mi się nie podobało, bo wyglądało zbyt wątło, no ale zaniechałem wymontowania tego badziewia i musiałem górny blok talii przyczepiać do bomu na dwumetrowych falach z luźno latającym bomem. Błąd zaniechania.





Po słodko przespanej nocy wypłynęliśmy z Port Charles koło 7:30.   Wiatr z początku był faktycznie południowy czyli w miarę znośny ale i tak pomagaliśmy sobie cały czas silnikiem. Były momenty, że przekraczał 15 węzłów i robiło się całkiem faliście, ale w sumie jazda komfortowa gdzieś tak do Mayor Island. Potem zapadła w miarę księżycowa noc i wiatr przygasł, ale niestety jego resztki zrobiły się południowo wschodnie i trzeba było zwinąć wszystkie szmaty, bo tylko nas hamowały.











Alderman Islands


Coromandel zostawiamy z tyłu













Około piątej rano rzucaliśmy kotwicę na przeciw Ohope Beach, bo przypływ właśnie minął o czwartej i zdecydowaliśmy wchodzić do Ohiwa na następnym przypływie czyli gdzieś koło 13tej. Mimo, zmienialiśmy się trochę na wachtach to oczywiście byliśmy raczej skonani, więc naiwnie myśleliśmy, że się na kotwicy trochę prześpimy a potem koło dziesiątej wstaniemy, spakujemy graty, żeby być gotowym do zejścia jak już przyczepimy się do boi. Zanim się zorganizowaliśmy zaczęło świtać i koło siódmej już mieliśmy pierwszych gości - Marty (mój szef) z synem właśnie wypływali na ryby i widząc nas natychmiast podpłynęli w odwiedziny. Po chwili pojawili się dwaj inni koledzy. No więc wizyta, oprowadzanie po łódce etc. Poszli. Za moment wraca Marty z pełną skrzynką ryb, które złapał w godzinę i chce je nam wrzucić na pokład, na śniadanie. No tylko nam w tym syfie tych ryb jeszcze trzeba. Pogoniliśmy go. Pojechali z rybami na brzeg. Za chwilę podpływa kolejna para znajomych ( jeden z radnych z Magistratu z żoną). Znowu przyjęcie. Ze spania nici. Poszli. Dzwonią telefony. To znajomi przechadzający się po plaży pozdrawiają i pytają czy to my. Okazuje się, że całe Whakatane czekało na nas.

To już zdjęcia dostarczone przez przyjaciół. Nardine majestatycznie podchodzi do wejścia do Ohiwa Harbour.
W końcu jest koło pierwszej więc ruszamy do wejścia do zatoki. Bardzo wolniutko i ostrożnie, żeby nie usiąść na piachu. W maju na GPSie zaznaczyliśmy sobie całą trasę, ale ten kanał się ciągle przesuwa i nigdy nie można być pewnym swego. Pykamy leciutko silnikem, w zasadzie na jałowych obrotach, a prąd wnosi nas do wejścia z prędkością 6 węzłów. No ale luzik. Przez całą drogę nie mieliśmy mniej niż metr wody pod kilem i to w połowie przypływu. czyli da się wytrzymać. Wpływamy majestatycznie do Ohiwa, na molu jak zwykle tłum wędkarzy i sporo znajomych wrzeszczących powitania. Aż żal, że nie mamy gali flagowej. Cyrk.

Już na boi w Ohiwa
Podejście do boi poszło sprawnie. Ineczka wyciągnęła i utrzymała linę mimo olbrzymiego prądu i faktu, że lina od miesięcy nieużywana obrosła 10 cm warstwą badziewia. I tu nastąpił niemiły finał rejsu a mianowicie przyhamowując przed boją wrzuciłem wsteczny bieg i już niestety nie udało mi się go wyłączyć. Coś się zablokowało w sterowaniu skrzyni biegów. No cóż, całe szczęście, że to już w domu i na boi. Trzeba będzie wziąć się do roboty. Dobrze, że tę robotę uwielbiam.

Nardine to ta ostatnia po prawej

Ale na martwienie się skrzynią biegów znowu nie było czasu, bo właśnie docierał do nas Marty, tym razem z żoną, córką i butelką szampana na powitanie. No i kolejna impreza.

Do domu dotarliśmy po ciemku. Skonani, ale szczęśliwi.

A oto mapka naszego rejsu: