Szukaj na tym blogu

01 października 2013

Poloniki

Niewielu jest rodaków w Nowej Zelandii. Spis powszechny z 2006 roku wykazał około 2000 osób, które podały jako miejsce swego urodzenia Polskę. Na prawie 4,5 miliona mieszkańców to niewielka garstka. Oczywiście dochodzi do tego spora grupa tych, którzy mają starsze lub nowsze polskie korzenie. Na przykład nasze dziewczyny, mimo, że na koniec wychowały się i pokończyły szkoły w Polsce, musiałyby podczas spisu napisać prawdę, czyli, że urodziły się w Nowej Zelandii.

Nikt pewnie nie jest w stanie doliczyć się dziś ilu Nowozelandczyków ma polskie korzenie, musi to być jednak spora liczba. A było to tak.

W drugiej połowie XIX wieku Nowa Zelandia rozpoczęła gwałtowny rozwój, no i brakowało rąk do pracy. Ówczesny premier Julius Vogel zbyt długo nie rządził, ale zapisał się złotymi zgłoskami w historii Nowej Zelandii rozpoczynając całą serię wielkich prac publicznych, budowy linii kolejowych i uruchamiając spory program sponsorowanej imigracji. Sam, co prawda wyznania Mojżeszowego, rozpoczął kampanię sprowadzania do Nowej Zelandii protestanckich emigrantów, jako, że katoliccy Irlandczycy zaczynali pomału dominować. (Śmieszne, jak te religie zawsze dzielą ludzi zamiast jednoczyć). Agenci ruszyli więc do protestanckich Niemiec szukając chętnych. W niejakim porcie Danzig znaleźli ich sporo. Wsadzili na statki i przywieźli. Mówili im, że jadą do New Coś-tam, a wiara na prawdę nie widziała różnicy między New York, New Orlean czy New Zealand. Byle było "New" to już zawsze lepsze niż siedzenie w pruskim czy rosyjskim zaborze. Tak zwani Niemcy wylądowali zatem w Nowej Zelandii. Okazało się, że po niemiecku to raczej nie mówią, protestantami też nie są. Na nazwiska mieli Drozdoński, Drawicki, Doduński itd. Rozesłano ich w kilka miejsc, z reguły bardzo pionierskich. Część z nich osiedliła się w okolicach Dunedin i Christchurch na Południowej Wyspie, ale spora grupa, która wylądowała na zachodnim wybrzeżu Południowej Wyspy, gdzie warunki były tragiczne, wycofała się stamtąd i dołączyła do innej grupy, która osiedliła się w Taranaki, na Północnej Wyspie, w miejscowości Inglewood.

I tak oto Inglewood stało się nowozelandzkim Chicago. Większość polskich rodzin zamieszkała obok siebie przy German Street (bo ciągle uważano ich za Niemców). Dziś ta ulica została przemianowana na James Street. W typowym polskim stylu, przez pierwsze pokolenia trzymali się mocno razem, nie bardzo mieszając się z innymi (no oprócz Irlandczyków, bo to w końcu też słuszni katolicy) i kultywując polskie tradycje, kulturę, język, kiełbasę i bigosik pewnie też. Jak to w tamtych czasach, większość miała po około dziesięcioro dzieci i tak oto polski kontyngent z jednej strony rósł w siłę liczebnie, a z drugiej oczywiście rozpraszał się i anglicyzował. Dopóki, żyli oryginalni przybysze, którzy jeszcze pamiętali Polskę i polskie tradycje to młodzież trochę tych tradycji kultywowała. W czasie pierwszej Wojny Światowej wszyscy mieli przerąbane, bo jako Niemcy musieli meldować się co tydzień na policji, która sprawdzała, czy jako wrogowie czegoś nie knują. Podczas drugiej wojny oryginalni emigranci już wymierali, a następne pokolenia coraz bardziej zatracały poczucie polskości.

W okresie międzywojennym emigracja z Polski wyhamowała nieco i główną jej część stanowili polscy Żydzi uciekający przed nasilającą się w Europie falą antysemityzmu. W 1944 roku to oni pomogli w sprowadzeniu do Nowej Zelandii blisko 800 osobowej grupy polskich sierot ocalałych z sybirackiej tragedii i wyprowadzonych z Rosji przez Persję, przez armię Andersa.  Choć przyznać należy, że główną inicjatorką była żona ówczesnego konsula Polski pani Wodzicka wraz z żoną ówczesnego premiera Peter'a Fraser'a.

Dzieciaki, większość z nich sieroty nie znające nawet swych dat urodzenia, których rodzice i rodzeństwo umarło na Syberii, osiedlono w Pahiatua, gdzie zorganizowano dla nich małą Polskę. Szkołę prowadziły po polsku, polskie siostry zakonne, bo zakładano, że po zakończeniu wojny wszyscy oni wrócą do Polski. Co się porobiło po zakończeniu wojny to wszyscy wiemy. Dzieciaki do Polski nie zostały wysłane. Wręcz przeciwnie, część ich rodzin, czasem nawet rodziców, odnalazła się po wojnie na Zachodzie i dołączyła raczej do nich tutaj. Wtedy również dotarło do Nowej Zelandii kolejnych 700 polskich emigrantów, którym nie śpieszno było wracać do stalinowskiej Polski.

No a potem trzeba było poczekać aż do ery wczesnego Gierka, kiedy to znowu podróże na zachód zaczęły być możliwe. W czasie lat 70-tych pojawiły się pierwsze zwiastuny nowej emigracji a kulminacja nastąpiła oczywiście we wczesnych latach 80-tych, tuż przed i tuż po ogłoszeniu stanu wojennego. Rząd Nowej Zelandii pożyczył wtedy na bilety 270 uciekinierom z Polski, którzy za diabła nie chcieli wracać do raju, znaczy kraju - głównie z Austrii. W tej grupie znaleźliśmy się i my.

No i tak, w telegraficznym skrócie, wyglądała historia polskiego osadnictwa w Nowej Zelandii.

Jest jedna ciekawa historia, która zakorzeniła się wśród Nowozelandczyków. Słyszałem już to  kilka razy, od różnych osób. Dość często mianowicie, można spotkać tutaj nazwisko Zubritzky. W rodzinie tej dość silne jest przekonanie, że wywodzi się ona wprost od króla Jana III Sobieskiego i że Zubritzky to zangielszczony Sobieski. O ile wiem, to największy ekspert od spraw polskiego osadnictwa w Nowej Zelandii, pan Jerzy Pobóg-Jaworowski prześledził genealogię tej rodziny i z Sobieskimi nie ma ona nic wspólnego. No ale fama głosi i trudno iść i powiedzieć famie, że się myli.





3 komentarze:

  1. dzieki Panie Profesorze za nastepna piekna lekcje historii, ktora czytam z zainteresowaniem i ryknieciem smiechem tu i tam

    OdpowiedzUsuń
  2. Dolaczam sie do slow pochwaly pani Basi. Bardzo zaluje, ze za czasow szkolnych nie mialam ani jednego nauczyciela historii, ktory bylby w stanie wzbudzic we mnie najmniejsze zainteresowanie historia. Zawsze byla nudna i naszpikowana datami i wydarzeniami, ktore sie nie chcialy w glowie trzymac. Niema sie czemu dziwic, ze stopnie mialam odpowiednie.

    Czy bedzie ciag dalszy? O nowej emigracji i tych Polonikach, ktorzy teraz sa, gdzie sa i jacy sa?

    Szpilki religijne sa swietne. Uwazajcie tylko, zeby Wasz blog nie wyladowal na indeksie watykanskim ;-)))

    Polonicza z Niemiec. Tak, ktora niedlugo powyzszy garstke Polonikow w NZ.

    OdpowiedzUsuń
  3. Dzieki Tomek.
    Naprawde super .Wielki szacun Tobie i Ince ,bo napewno ,,swoje przeszliscie ".
    Wtedy to musialo byc ciezko...
    Coraz bardziej pragne zobaczyc piekno NZ.
    Pozdrawiam Was serdecznie, wierny czytelnik J.B. z IRL

    OdpowiedzUsuń