Szukaj na tym blogu

30 grudnia 2012

dla kolejarzy...

Kiedyś przeszliśmy się trochę przez Whakatane. Wyprawa skończyła się przy torze mini-kolejki, co to dyszy i dmucha. Teraz wreszcie wiem już więcej na temat tego przybytku.

Tak jak sądziłem, po jakości torów, rozjazdów, obrotnicy i budynku stacyjnego sprawa jest dużo poważniejsza, niż jakaś tam kolejka co wozi dzieciaki na festynie. Tzn przejechać się faktycznie można, ale tylko co parę tygodni przez parę godzin, a cały przybytek jest przede wszystkim klubem modelarskim, zrzeszającym fanów kolei parowej.

W Nowej Zelandii, tak jak i na świecie, jest sporo ludzi zafascynowanych parowozami. Wielu z nich jeździ po świecie w miejsca, gdzie parowozy ciągle pracują (przede wszystkim Indie i Chiny, ale i polski Wolsztyn jest również bardzo znany). Nie kończy się tylko na oglądaniu i przejażdżkach, ale tworzą się grupy restaurujące stare lokomotywy jak również kluby takie, jak u nas, zrzeszające tych, co majstrują bardzo wierne i pracujące modele.



oryginał tego parowozu pracował kiedyś u nas w Whakatane


żeby nie było złudzeń co do skali, ale lokomotywa waży ponad 200kg



maszynista siedzi na pierwszym wagoniku i prowadzi parowóz przez wycięty dach


oczekiwanie na pasażerów

W lipcu, na naszym torze w Whakatane będzie większy zlot takich modeli, a podczas ostatniej naszej wizyty podziwialiśmy dwie lokomotywki przecudnej urody. Wszystko w nich w zasadzie takie jak w oryginałach. Opalane są specjalnie z Australii sprowadzanym jakimś takim chyba koksem zrobionym z antracytu (panowie opowiadali, że jest świetny i nie kopci tak, jak nowozelandzki). Wszystko mini, ale pracuje dokładnie tak jak oryginał. Fascynujące. A jak powiedziałem, że jestem z Polski to panowie zdjęli czapki z głów, bo wiedzieli o Wolsztynie choć tam jeszcze nie byli, ale większość parowozów, jakie widzieli w Chinach wyprodukowana była w Polsce i w zasadzie już mnie prawie przyjęli do klubu. Muszę poczytać więcej o parowozach, żeby Wam wstydu nie przynieść....

Zabawy ludowe


Przybyszom z Europy Nowa Zelandia  kojarzy się z czymś pomiędzy Stanami i Wielką Brytanią. Nam, kiedy przybyliśmy tu po raz pierwszy, kojarzyła się bardziej ze Stanami z dwóch powodów. Po pierwsze na Wyspach Brytyjskich nigdy przedtem nie byliśmy, a po drugie w latach 60-tych i 70-tych naoglądaliśmy się sporo westernów (a tak nawiasem mówiąc zauważyliście, że dzisiejsze młode pokolenie nie bardzo wie co to są westerny?).

Nowozelandzkie małe miasteczka i niewielkie, dzielnicowe centra handlowe kojarzyły nam się z miasteczkami z westernów. Proste, z reguły przecinające się prostopadle uliczki, zabudowane  parterowymi, no najwyżej piętrowymi budynkami mieszczącymi sklepy, banki, saloony i inne takie. Wzdłuż chodników, nad każdym sklepem daszki - werandy by chronić klientów od słońca i deszczu. Tylko kowboi w kapeluszach było brak.




Simon i Sheila też stwierdzili, że wygląda to wszystko z lekka amerykańsko. No tak, mówiąc to byli tu dopiero trzeci dzień i jeszcze nie poznali zbyt wielu Kiwis, a to właśnie ludzie stanowią o tym, że jest tu bardziej brytyjsko (na Południowej Wyspie bardziej szkocko a na Północnej bardziej angielsko) niż amerykańsko. Zwyczaje i styl życia są dużo bardziej brytyjskie niż amerykańskie. Nowozelandczycy bardzo hardo stawiali się niegdyś Wujkowi Samowi i nawet spowodowali, że wojskowy pakt ANZUS w praktyce przestał działać, bo nie chciano w tym kraju gościć okrętów z napędem atomowym i bronią atomową na pokładzie.

Nowa Zelandia jest członkiem Wspólnoty Brytyjskiej i głową państwa jest tutaj Królowa Brytyjska (tak, tak my również jesteśmy wiernymi poddanymi Her Majesty - nigdy nie przypuszczałem, że kiedyś będę miał nawet swoją królową). Obchodzimy więc hucznie urodziny Królowej, puszczamy sztuczne ognie na Guy Fawkes Day itd. Natomiast amerykański Halloween przeszedł tutaj prawie niezauważalnie. Na wszelki wypadek zakupiłem trochę słodyczy, żeby częstować nimi dzieciaki łażące po domach w celu "Treat or Trick", co już nawet w Polsce się pomału przyjmuje, a tutaj pies z kulawą nogą do drzwi nie zapukał. Cukierki do dziś leżą w szufladzie. Ciekaw jestem, jak będą wyglądały Walentynki.

Tak więc jest raczej brytyjsko, ale jednak Nowa Zelandia stoi farmerami, którzy potęgą są i basta. No a jak farmerzy, to byki i konie, czyli rodeo. Jest kilka miejsc, gdzie takie zabawy są rozgrywane i jednym z nich jest Opotiki, ta mała mieścinka na wschód od nas. Taka impreza odbywa się raz do roku, a na rodeo nigdy nie byliśmy. Przywdzialiśmy zatem odpowiednie stroje, na wszelki wypadek wsadziliśmy na dach rowery (gdyby okazało się, że nas to nie bawi) i dwa dni po Świętach wyruszyliśmy do Opotiki.

No a tam impreza na całego. Cowboys and cowgirls. Byki z tymi, no.... rogami (nie, w zasadzie bez rogów, żeby nikogo nie ranić). Konie piękne, jeźdźcy z lasso i trzeba przyznać jeżdżący po kowbojsku, ale bardzo wprawni. Obejrzeliśmy trzy, czy cztery dyscypliny (ujeżdżanie byka, ujeżdżanie konia bez siodła, ujeżdżanie konia w siodle oraz konny przejazd na czas dziewcząt) i trochę nawet było ciekawie. Komentator przez mikrofon przeplatał reklamy firm sponsorskich z opisywaniem tego co się właśnie komu stało lub nie. Pan DJ przeplatał Johnny'ego Casha'a, Macarenę, Dolly Parton, Gangnam Style i jeszcze parę innych. Publika na trybunach odbywała piknik. Byki udawały skaczące króliki. Konie też. Ale najbardziej podobały nam się Matylda i Daisy, dwie poczciwe krowy, które pośpiesznie wyprowadzano z zagrody by uspokoić byka, który właśnie zrzucił swojego jeźdźca i miast wrócić do bramki to hasał po arenie nie dając się zagonić jeźdźcom. Matylda i Daisy spokojnie wychodziły, robiły sexy oczy i byk grzecznie za nimi wracał do zagrody. Kobieta jednak faktycznie łagodzi obyczaje.....

stan nieważkości....


... i lądowanie miękkie, podsiębierne, zasięrzutne

próbował jechać po damsku?


sztuka polega na tym aby utrzymać się na wierzgającym byku 8 sekund a potem .... byk bierze odwet

złaź..... mówię po dobroci...

no widzisz lebiego, a teraz kopnę cię w tyłek


najpierw naucz się jeździć a potem próbuj dosiadać rumaka... zarżał koń

co oni w tym wszystkim widzą? jestem głodna....

dwa hotdogi i frytki już w drodze

dziewczyny przynajmniej umiały jeździć

dookoła beczki i gazu do następnej

czekaj, chwilę, w którą stronę okrążamy tę beczke?

 
Wytrzymaliśmy do lunchu a potem wyruszyliśmy na wycieczkę rowerową. Opotiki District Council skończył niedawno budowę trasy rowerowej, która tak prawdę mówiąc jest dla prawdziwych "górali" czyli rowerów górskich. Trasa ta nazywa się Motu Trails ( www.themotutrails.co.nz ). My na naszych podrasowanych spacerówkach pewnie byśmy całej trasie rady nie dali, ale zaliczyliśmy pierwsze 9 km tzwn Dune Trail. Na więcej, po rodeo, i tak nie było czasu, ale już wiemy, że niedługo wybierzemy się na całą trasę .

szczerze mówiąc najwygodniej (bo płasko) jest jechać plażą, tyle, że łańcuch tej soli i piachu za bardzo nie kocha 

nawiasem mówiąc te tłumy na plaży, w środku sezonu są wkurzające....


I takie oto ludowe rozrywki zafundowaliśmy sobie tuż przed Sylwestrem.

26 grudnia 2012

A u nas śnieg

 

U nas na Święta mamy śnieg kolorowy. Ulice powoli pokrywają się czerwonymi kwiatami pohutukawy. To jest to drzewo zwane Christmas tree, które zakwita na Święta.
 
Jednak najpiękniejszy śnieg leci z jacarandy. To są drzewa sprowadzone tu z Centralnej Ameryki, które są bajecznie piękne. Oceńcie sami.



















21 grudnia 2012

Pierwsi goście z Europy

Tak więc nagroda dla pierwszych gości z Europy została odebrana przez Simona i Sheilę. Nikomu nie udało się ich wyprzedzić i zgodnie z zapowiedziami zameldowali się u nas w tym tygodniu.





Zrobili nam swoim przyjazdem sporo frajdy i choć jeszcze na sporym jetlagu dojechali do nas zgodnie z planem na trzeci dzień po wylądowaniu w Auckland. Pokazaliśmy im co się dało, na wyprawę morską nie wybraliśmy się, bo akurat zaczynało u nas wiać resztkami cyklonu Evan, co parę dni temu przeleciał się po Samoa i Fidżi. Wykorzystaliśmy więc okazję i pojechaliśmy z nimi nad Jezioro Tarawera i pod wodospad na rzece Tarawera. A poza tym popijaliśmy co się da i gadaliśmy jak najęci. Czekamy na następnych, miłych gości.



No a teraz, za parę dni Święta. Niestety wygląda na to, że będzie lało i nici z wielkich wypraw. Evan po spustoszeniu paru wysp na północy pruje właśnie prawie prosto na nas. Wypełnia się i traci moc, ale parę dni wiatrów i deszczu mamy murowane. Oby tylko nie przesadził, bo nie tylko, że nici z wypraw to jeszcze trzeba będzie wracać do roboty i walczyć z powodzią. Ech ten los inżyniera.

Ale co tam, ptaszki śpiewają, po ogrodzie łażą bażanty, choinka się świeci, muzyczka gra i nawet jak trzeba będzie przywdziać gumiaki i jechać ustawiać koparki to też będzie fajnie. Poranek pierwszego dnia Świąt pewnie spędzimy na Skype (bo to w Europie wtedy akurat Wigilia) a potem musimy zdecydować gdzie idziemy, bo mamy dwa zaproszenia do znajomych. Chciałoby się i do jednych i do drugich, ale raczej się nie da. Może jednak te koparki?

A Wam drodzy czytelnicy życzymy radosnych Świąt a przed Nowym Rokiem mam nadzieję jeszcze coś napiszemy.


13 grudnia 2012

Idą Święta....

...i tak jak wszędzie wszystkim udziela się lekkie podniecenie. Mój komputer się tak podniecił, że padł jak norka (co to w zasadzie znaczy?) i dlatego nastąpiła ostatnio cisza w eterze. Udało mi się uratować zdjęcia i różne, co ważniejsze rzeczy, ale Vista już się nie podniosła, więc zostałem właśnie dumnym właścicielem Windows 8. No zobaczymy jak to cudo długo wytrzyma. Na razie efekt jest taki, że jestem niewyspany, po kilku długich wieczorach walki z komputerem, przepełnionych rzucaniem przez zaciśnięte zęby różnych niewybrednych wyrazów z mocno akcentowanym "rrrrrr".

Tak więc prezent pod choinkę już mam (tzwn ósemka), no a teraz trzeba zacząć myśleć co z tymi Świętami w zasadzie zrobić. Choinkę przywieźliśmy w kontenerze, śliczną, sztuczną i zieloną. Ozdóbek pięć pudeł też jest, więc ten element załatwiony. Z tradycyjnym, wigilijnym żarciem będzie lekka trudność, bo jeszcze stolnicy nie zmajstrowałem, już nie mówiąc, że kapuchy kiszonej oczywiście brak (może w przyszłym roku się zakisi ale tym razem odpuścimy), czyli pierogów nie będzie, samej kapuchy z grzybami też nie. Karpia nie będzie, bo nigdy nie lubiliśmy, ale za to zaczęliśmy już łapać przyzwoite rybki, więc pewnie będzie ryba morska albo będziemy musieli się męczyć z langustami, krewetkami, mulami i innymi przegrzebkami.

Takie rybki nazywają się kahawai i są w smaku makrelowate. Najlepsze podobno wędzone. Organizujemy więc wędzarnię. Nota bene na zdjęciu nasza pierwsza, samodzielna wyprawa na ryby.
 Buraczki w warzywniaku na razie nie nadają się nawet na botwinkę do chłodnika, więc trzeba będzie kupić w sklepie i zakisić na barszczyk (robiliśmy to już wcześniej więc powinno się udać).
W warzywniaku zrobił się tłok, pomidory oszalały, rzodkiewka też, buraczki rosną nieźle i tylko koperek jakiś taki liliput

Ogólnie rzecz biorąc pierwszy warzywniak pęka w szwach, więc rozpocząłem pracę nad kolejnym
Maku raczej też  nie uświadczysz w lokalnych sklepach, więc  jakieś inne słodkości się zorganizuje.  Święta tutaj to jednak przede wszystkim piknik na plaży i grill. Pełnia sezonu na truskawki, czereśnie (szparagi się już niestety kończą) i wszelkie inne jagody. Owoców z dnia na dzień przybywa, bo to odpowiednik przełomu czerwca i lipca w Polsce.

Wzdłuż całego wybrzeża rosną drzewa zwane pohutukawa (Anglicy nazwali je Christmas tree), które mają to do siebie, że pokrywają się czerwonymi kwiatami dokładnie na Święta Bożego Narodzenia. Wygląda to całkiem uroczo i sporo z nich już się czerwieni.


W centrum Whakatane jest skała z łukowym przejściem zwana Pohaturoa Rock. Na jej szczycie czerwieni się pohutukawa.

Tak jak na pierwszym planie, zbocza w oddali zaczynają się już czerwienić a za parę dni będą całkiem wyraźnie czerwone
A oto kwiaty pohutukawy w zbliżeniu
 
Nastrój Świąteczny nasila się i tak jak i gdzie indziej, grudzień staje się jednym wielkim pasmem imprez. W firmach imprezy dla pracowników, bale dobroczynności i wszelakie szaleństwa. Santa Parade jest atrakcją dla dzieciaków (i starszych państwa z Polski) oraz okazją do zaprezentowania się wszelakich orkiestr, chórów i artystów.


Doroczną Santa Parade otwiera zespół szkockich kobziarzy. Strasznie to lubię, chyba kupię sobie kilt i będę się uczył grać. Tylko czy mnie przyjmą do zespołu?
Mikołaje muszą biegać w szortach a renifery przeczekują na Antarktydzie

Prawie każda organizacja i biznes w mieście wystawia swoją grupę w paradzie.
Udzielają się wszystkie grupy wiekowe wykorzystując odpowiednie pojazdy
Quady to tutaj po prostu zwykłe, farmerskie pojazdy, wykorzystywane powszechnie do pracy a nie do szaleństw
Sporo tu również świetnie odrestaurowanych gratów
A przed paradą i po w różnych miejscach w mieście produkują się wszelakie grupy artystyczne
Niektórzy całkiem nieźli, niektórzy raczej w kategorii "nie umiem, ale bardzo lubię",  wszystko razem stwarza jednak nastrój na prawdę sympatyczny

No i tak, powoli, zbliżamy się do naszej pierwszej Wigilii z powrotem na Antypodach. Ptaki śpiewają przecudnie, ale najlepsze jest to, że dziś, 13 grudnia, nikt ze złością nie biega po ulicach wykłócając się po raz kolejny o to kto 31 lat temu miał rację i kto powinien gnić w kazamatach.

She'll be right mate. Let's have a beer.








28 listopada 2012

Hobbit i Rotoma



Dziś Wellington wygląda jak Cannes podczas festiwalu filmowego. Czerwone dywany, tłumy, kamery i flesze. Dziś wielki dzień dla Nowej Zelandii - światowa premiera Hobbit'a. Telewizja transmituje ten festyn od rana. Reportaże z planu, wywiady z różnymi członkami ekipy, pokazy kostiumów i rekwizytów. Znani prezenterzy ucharakteryzowani jako elfy i inne takie. Właśnie zakończyliśmy oglądanie sprawozdania w telewizji z przemówieniem premiera i ogólnym obściskiwaniem się przez ekipę. Gala na całego, ale tak po Kiwisku, na luzie, bez Amerykańskiej pompy.

Nie chcę ryzykować łamania praw autorskich więc załączę tylko link do strony lokalnej gazety, który pewnie przez chwilę będzie działał.

http://www.stuff.co.nz/dominion-post/culture/8010962/The-Hobbit-premiere-red-carpet-draws-1000s

Tolkienowska  trylogia (na razie) na prawdę zwróciła na Nową Zelandię uwagę całego świata . Podobno co czwarty turysta pojawiający się tutaj twierdzi, że jednym z głównych powodów zdecydowania się na wakacje w NZ były poprzednie trzy produkcje Petera Jacksona. Pewnie są trochę rozczarowani brakiem tych wszystkich wież i zamczysk Mordoru, ale jednak krajobrazy pojawiające się w filmach faktycznie są do znalezienia.

Juz od pewnego czasu wybieramy się zwiedzić Hobbiton - makietę miasteczka Hobbitów zbudowaną w przepięknej okolicy po drodze do Auckland. Poprzednie podejście (w powrotnej drodze z konferencji w Auckland) nie udało się, bo akurat lało. Za kilka dni jedziemy znów do Auckland, to może tym razem się uda, choć pewnie po dzisiejszej premierze będą tam tłumy.

W międzyczasie rozpoczęliśmy penetrowanie okolicznych jezior. Na pierwszy rzut poszło jezioro Okataina. Tam dokonaliśmy pierwszego wodowania naszej łódki, bo rampa jest tam w zacisznym miejscu, a dzień akurat był mocno wietrzny. Wszystko udało się znakomicie. Obmacaliśmy całą linię brzegową, sprawdziliśmy łódkę i przećwiczyliśmy proces wodowania i wyciągania. Poszło sprawnie.

Skipper wprawną ręką prowadzi wzdłuż wybrzeży Rotoma
W poprzedni weekend wybraliśmy się więc na jezioro Rotoma. Znowu trochę wiało, ale już tym razem pewni siebie zwodowaliśmy łajbę i przejrzeliśmy wszystkie kąty i plaże. Znaleźliśmy parę urokliwych miejsc. Rzuciliśy kotwicę i zrobiliśmy sobie wspaniały piknik, ale ogólnie i Okataina i Rotoma to przede wszystkim jeziora na ryby. Pstrągi osiągają tu po kilka kilogramów a węgorze są jak węże boa. No ale my na razie bez licencji na połów (trzeba ją wreszcie wykupić) więc skończyło się na oglądaniu i podziwianiu kormoranów, które lokalnie nazywają się shags.

w szerokokątnym obiektywie nasza łódka wygląda jak jakiś krążownik. Tak na prawdę jest całkiem malutka

Krążownik nie krążownik, kormoran nas ignoruje...

...a koledzy pilnują z góry
A Inka ma dach nad głową więc jej kormorany nie straszne.