Szukaj na tym blogu

29 grudnia 2014

Bez polskich czcionek.....czyli jak zrobic komus laske na Pacyfiku

Tak, trzeba byc odwaznym, by pisac bloga bez polskich czcionek. Laska panska na pstrym koniu jezdzi i niektorzy moga sie pare razy zdziwic. No ale coz, jestesmy na wakacjach, z dala od cywilizacji, mam ze soba tylko firmowy laptop, na ktorym polskich czcionek brak. Pisanie na tablecie to jednak tylko dla mlodych. Wiec musicie sie na razie pomeczyc. Jak wrocimy, to moze w ramach laski przerobie to na polski.

Nasza aktualna pozycja 36st 38.2817S 175st 47.494E . W praktyce wyglada to tak. Nasza Nardine trzecia z lewej.

 Miejsce nazywa sie Momona Bay i miesci sie na poludniowej stronie Great Mercury Island. Ambitni sobie znajda w Google, a mniej ambitni zadowola sie wspolrzednymi ;-)

Tak wiec jak widac wreszcie plywamy. Wybieralismy sie w ten trzytygodniowy rejs prawie jak na w rejs dookola swiata.  W nawale aktywnosci przedswiatecznych wszystko szlo pod gorke. A to jeszcze triathlon, a to imprezy, a to wariackie zakupy, pomysly jak wybrac i zabezpieczyc zarcie na te trzy tygodnie, bo szanse moga byc, ze z zakupami bedzie krucho. W koncu w przedwigilijna niedziele dotarlismy do mariny w Tauranga, gdzie zostawilismy Nardine po malowaniu. Zapakowalismy to wszystko na lodke i w poniedzialek rano ruszylismy na polnoc. Zeglowanie bylo spokojne, ale to nie byl nasz dzien. Najpierw Ineczka odebrala alarmujaca wiadomosc, z ktorej wynikalo, ze sprawy na jej projekcie sie nagle bardzo pokomplikowaly. Po chwili, jej jedyna para okularow rozlozyla sie na dwie czesci, ktorych nawet ja - wspierany przez prawie wszystkie mozliwe narzedzia, jakie musze miec na pokladzie naszej weteranki Nardine - nie mialem szans naprawic. Po nocy spedzonej w pieknej Opo Bay na Mayor Island zdecywalismy sie wracac do cywilizacji by zamowic nowe okulary i do domu, by odszukac stare. Bez mozliwosci czytania, Ineczka moglaby zaczac  byc agresywna w czasie tych trzech tygodni. We wtorek wrocilismy wiec do Taurangi, zamowilismy nowe okulary, obrocilismy samochodem do domu, przywiezlismy stare, ale najwazniejsze to ustalilismy (dzieki powrotowi w zasieg telefonii komorkowej), ze sprawy na Inki projekcie wcale nie byly takie zle. Moglismy wakacje zaczynac od nowa. Srodowy przelot na Mayor Island juz nie byl taki przyjemny - duzo fal, malo wiatru a kurs na wiatr.  Zeglarzom nie musze tlumaczyc, a pozostalym powiem, ze jest takie stare zeglarskie powiedzenie - gentelmeni nie plywaja pod wiatr- i ma ono bardzo wiele sensu.  No ale pod koniec dnia wszystko sie uspokoilo i nawet udalo nam sie w miare spokjnie skonsumowac Wigilijna kolacje. Od tego czasu zeglujemy sobie bardzo komfortowo. Wczorajsza noc spedzilismy w marinie w Whitianga, aby nabrac wody i zaznac troche rozkoszy restauracyjnych. Sesja odchamiania nawet mi sie podobala. No a teraz mamy popoludniowa sieste jak powyzej.  Za dwa dni Sylwester, ktory planujemy spedzic na Great Barrier Island. Ponizej kilka obrazkow z rejsu.


Wieczor na Slipper Island
Ineczka sprawdza kurs

Rybka na obiad






11 grudnia 2014

Przekręty

Zapytał Janusz w komentarzu jak to jest z korupcją, jako że w rankingu percepcji braku zachowań korupcyjnych Nowa Zelandia zajmuje drugie miejsce na świecie - zdaje się, że za Finlandią.

Powiem tak, w życiu codziennym tematu korupcji w zasadzie brak. Nigdy nie słyszałem tu o jakiejkolwiek próbie dawania albo brania łapówki przez kogokolwiek. Czasem się zastanawiałem, czy to tylko taka anglosaska świętobliwość, a tak naprawdę, gdzieś tam ktoś kogoś przekupuje. Jak narazie jednak nic takiego nie znalazłem, w żadnej dziedzinie życia. W rozmowach towarzyskich temat się wogóle nie pojawia.

Mój dział w magistracie organizuje największe przetargi na roboty i usługi i nie zdarzyła się najmniejsza próba "załatwiania" spraw. Zasady przetargowe są bardzo luźne. Ustawy o zamówieniach publicznych nie ma. Są tylko zalecenia rządowe, co do przeprowadzania przetargów. A o ustawianiu przetargów nie słyszałem.

Nawet firmy farmaceutyczne czy medyczne chyba nikogo do Kenii na safari stąd nie wożą. Natomiast często zdarza się, że firmy zapraszają kontrahentów na małe imprezy, czy mecze rugby. Takie rzeczy w wielkim świecie są uważane za przekupstwo - tutaj to spotkania towarzyskie i do niczego nikogo nie zobowiązują, choć oczywiście fajnie jest dostać bilet na mecz za frico.

Młodzi, krewcy kierowcy, przyłapani na jakimkolwiek wykroczeniu drogowym prędzej wdadzą się w bójkę z policją niż pomyślą o "załatwieniu sprawy". Każda próba skończyłaby się i tak aresztem więc już lepiej dać glinie w mordę - przynajmniej sobie można ulżyć.

W szpitalach też nikt nigdy nie słyszał o przynoszeniu kwiatów czy koniaku. No chyba, że pacjentowi.

Tak więc percepcji korupcji faktycznie nie ma i nie dziwie się temu rankingowi. Czy jednak korupcji w świecie wielkiego biznesu na prawdę brak to nie wiem. Nie bywam. Czuwaj.

10 grudnia 2014

Krok po kroku, krok po kroczku najpiękniejsze w całym roczku idą Święta, idą Święta.....żeglarskie

Tak myślałem jak tu zatytułować ten wpis i nagle skonstatowałem, że to już pewnie nowy "Karp" wypuszczony więc próbuję właśnie go odsłuchać. Trójki posłuchać się da z łatwością jednak wideo z Karpiem ładuje się wieki całe. No cóż, pewnie inni też chcą pooglądać.

A u nas crescendo przedświąteczne już w pełni. Na antypodach jest jeszcze gorzej niż w Polsce, bo to oprócz Świąt, czyli przygotowań, prezentów, Christmas parties to jeszcze na dodatek jest teraz koniec roku szkolnego dzieciaków i przygotowania to wakacji letnich, których Święta są tylko miłym początkiem. Czyli ogólne szaleństwo.

W tym roku, po raz pierwszy, spędzimy Święta bez gości. Wreszcie mamy nadzieję pożeglować jak ludzie. Narzuciliśmy sobie w ostatnich miesiącach jednak tak wiele ekstra zajęć, że teraz ścigamy się z czasem, żeby zdążyć przygotować Nardine do rejsu. A biedna Nardine zaniedbana została okrutnie i wymaga lots of TLC, czyli tender loving care.

A tu jeszcze wierni czytelnicy bombardują nas zażaleniami, że nic się nie odzywamy. I jak się tu tłumaczyć? No, ale po kolei. Tak więc na 8 grudnia miałem zamówione w Tauranga wyciąganie Nardine do malowania przeciwporostowego. Zdecydowaliśmy, że nie będziemy ryzykować płynięcia w ostatniej chwili, bo to i pogoda się może załamać, albo, co gorzej, fala oceaniczna zamknie wyjście z Ohiwa. Ponieważ pogoda i fala wyglądały dobrze dwa tygodnie wcześniej, więc zdecydowaliśmy płynąć w sobotę, 22 listopada. Logistyka nieco skomplikowana, bo rano, w sobotę trzeba było jeszcze Inki samochód odstawić do Tauranga, żeby mieć czym wrócić. Potem z powrotem do Whakatane (100 km), wyjście z Ohiwa wieczorem, na przypływie, 14 godzin żeglowania przez noc i na rano powinniśmy być w marinie, w Tauranga.

Tydzień wcześniej, zużyłem dwie pełne butle na nurkowanie i obskrobanie dna łódki, żeby wogóle dało się jakoś płynąć. Sobota po południu, wszystko prawie gotowe, zapuszczamy silnik, a tu wody w wydechu brak. Dla niewtajemniczonych oznacza to, że silnik nie ma chłodzenia i za parę minut się zagotuje. No cóż - z płynięcia na razie nici, trzeba brać się za narzędzia i sprawdzać co jest grane. Szybka przymiarka do dostania się do pompy wody wykazała brak na stanie odpowiednio długiego śrubokręta. Wieczór zapada, sklepy już zamknięte. Wracamy do domu na noc. Rano po śrubokręt do tutejszej Castoramy zwanej Bannings Warehouse (jeszcze lepszy wybór badziewia dla facetów niż Castorama - uwielbiam). Trzy nowiutkie śrubokręty w garści (j jeszcze trochę bardzo potrzebnych rzeczy - uwielbiam Bannings) i jadziem na łódkę. Na spokojnie okazało się, że do zdjęcia pompy trzeba raczej klucz a nie śrubokręt (ale mam piękne trzy nowe i tak). Myk, myk i pompa w ręku. Piękna, czerwona, w pełni sprawna. Czyli nie pompa. No to dawaj sprawdzać rury.  Oczywiście zapchane solą. Trzeba było częściej włączać silnik przez zimę baranie. Koło południa, w niedzielę, wszystko złożone do kupy, odpał i...woda pompuje pięknie! No to szybka decyzja i płyniemy. Pożeglowaliśmy pół drogi bardzo pięknie, ale koło pierwszej w nocy wiatr zdechł. Czyli kataryna znowu do roboty. Doturlaliśmy się do Tauranga na 8 rano. Weszliśmy do mariny, odzipneliśmy nieco i na popołudnie byliśmy w domu.

Ostatni weekend był jeszcze bardziej skomplikowany. W niedzielę wraz z blisko 150 osobami z naszego magistratu braliśmy udział w Triathlonie (pływanie, rower i bieg). Wszystko po to by zdobyć 25 tys nagrody dla najlepszego zespołu, które mamy zamiar przeznaczyć na pomoc dzieciakom jednej z naszych koleżanek, która wzięła i umarła na raka na początku roku. Tak więc impreza grupowa. Oto część naszego zespołu.



Ineczka wykosiła wszystkich podczas sprintu rowerowego.


Po imprezie, wszyscy wrócili do domu, a ja poszedłem spać na łódce, w marinie, bo nazajutrz 12 ton betonu trzeba było wyciągnąć z wody.


Mimo mojego skrobania sprzed trzech tygodni było jeszcze sporo badziewia do zmycia.


No a potem Nardine została postawiona na klockach....


i przystąpiliśmy do napraw przed malowaniem właściwym


 Wszystko co podejrzane zostało odszlifowane do czystego betonu i pomalowane podkładem


A na to dopiero pójdzie farba przeciwporostowa, żeby to badziewie czepiało sie dna mniej chętnie.

18 listopada 2014

Laureaci

Magistraccy urzędnicy nigdzie na świecie nie są popularni. Wszystkie lokalne problemy, dziurawe drogi, ciemne ulice, nieodebrane śmieci, niesmaczna woda, brudne sracze, za wysokie podatki - to wszystko ich wina, tych darmozjadów, co to siedzą w biurach, piłują pazury, popijają kawkę i robią wszystko, by interesanta odprawić z kwitkiem. Podobnie z samorządowcami czyli radnymi. Nie ma innego wyjścia, trzeba kogoś wybrać, ale nawet do tych, na których zagłosowaliśmy tak do końca zaufania nie mamy. W Polsce w związku z tym, nawet w małych pipidówach głosuje się wg klucza partyjnego, bo przynajmniej w ten sposób można bufetowej czy jakiemuś pisiorowi życie uprzykrzyć. (Gdy to piszę w Polsce trwa jeszcze podliczanie głosów, bo się system zkiepścił. Zdaje się, że kupiony został w przetargu publicznym za najniższą cenę. Hi,hi.)

Tutaj, w NZ, w samorządach nawet dużych miast upartyjnienia w zasadzie brak. Poszczególni radni mają jakieś koneksje partyjne, ale rzadko głosują wg klucza partyjnego zachowując się raczej jak niezależni. Ponieważ wybory są co trzy lata więc radni z reguły starają się jak mogą i są na prawdę rzecznikami mieszkańców. Ale mimo to wszystko co złe to ich wina i wina ich słono płatnych magistrackich urzędników.

Taki jest stereotyp i czasem jest w tym trochę prawdy, choć z reguły punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. W wielu miejscach na świecie (tak, tak w Polsce też) znałem wielu rządowych i samorządowych urzędników, którzy wypruwali sobie żyły i starali się jak mogli, a jednak ogólna opinia o ich organizacjach była zawsze krytyczna.

No i w tym kontekście pora się pochwalić. Nie wiem czy wspominałem już tu na blogu, że jednym z głównych powodów, dla których Marty (mój szef) ściągnął mnie tutaj była potrzeba totalnej zmiany kultury organizacji naszego magistratu. Trzy lata temu nasz magistrat był typowym, opresyjnym urzędem, którego celem było trzymanie za mordę obywateli, ściąganie z nich podatków, odprawianie z kwitkiem gdy tylko było można i zdzieranie z nich dodatkowych opłat za co się tylko da. Trwała zaciekła wojna wszystkich ze wszystkimi, magistratu z obywatelami i mediami, dyrekcji magistratu z radnymi, urzędników między sobą. Jatka. (Koloryzuję oczywiście, ale faktycznie podobno wesoło nie było). Po poprzednich wyborach radni wreszcie poszli po rozum do głowy, wywalili poprzednią szefową magistratu i przyjęli Marty'iego. On dokooptował Juliana (od spraw społecznych i mnie od infrastruktury). Do tego jeszcze doszedł nowy szef od HR Henry i w zasadzie bez żadnych większych dalszych zmian udało nam się obrócić organizację o 180 stopni. Dziś nikt już z nikim nie walczy. Radni i urzędnicy działają jak w zgranym zespole. Media piszą o nas już w zasadzie tylko w samych superlatywach. Podatki rosną tylko o inflację. Miasto pięknieje. Sielanka. (Znowu oczywiście koloryzuję, ale wszyscy naokoło mi mówią, że tak fajnie w mieście już dawno nie było).

No i właśnie w zeszłym tygodniu, ku zaskoczeniu wszystkich, nasze wysiłki zostały docenione. Co dwa lata lokalna firma energetyczna Horizon (oczywiście największa kasa) przyznaje nagrody dla najlepszych biznesów w różnych dziedzinach (najbardziej innowacyjny, najlepiej się rozwijający, najbardziej zielony itd.). No i w tym roku, w konkurencji "excellence in service delivery" pierwszą nagrodę sędziowie przyznali naszemu magistratowi. Najbardziej zatkało nas, bo to chyba jedna z pierwszych takich nagród w dziejach Nowej Zelandii. No i teraz chodzimy dumni jak pawie. Znowu koloryzuję. Poniżej zdjęcie  z gali rozdania nagród. W grupie Mayor i radni magistratu przemieszani z nami - magistrackimi urzędasami.

12 listopada 2014

Marni piloci

Kiedyś pisałem, że w zamierzchłych czasach, w Nowej Zelandii w zasadzie nie było ssaków lądowych - parę nietoperzy i tyle. Natomiast zawsze było tu zatrzęsienie ssaków morskich czyli wszelakich fok, morsów, delfinów i oczywiście wielorybów. Jednym z pierwszych wielkich przemysłów, które rozwinęły się tu po przybyciu Europejczyków było wielorybnictwo.

Kochana ludzkość natłukła tych biednych wielorybów setki tysięcy, aż wreszcie  puknęła się w czoło, zdając sobie sprawę, że za chwilę je wszystkie wytrzebi. W 1986 wprowadzono światowy zakaz połowu wielorybów, z którym nota bene ciągle nie mogą  pogodzić się Japończycy, Norwegowie i Islandczycy. Populacja wielu gatunków pomału się odbudowuje i jedną z wielu atrakcji Nowej Zelandii są wyprawy na oglądanie wielorybów. Prawie zawsze się to udaje.

Niektóre gatunki wielorybów jednak mają coś nie tak pod kopułą i znane są z tego, że wysztrandowują na plażach - przeważnie zbiorowo. Jest na ten temat wiele teorii naukowych, naukawych i zupełnie głupich. Tak na prawdę to nikt do końca nie rozumie dlaczego te zupełnie inteligentne zwierzaki robią takie głupoty. Ponieważ jednak wszyscy kochamy wieloryby - tak jak wszyscy boimy się rekinów - więc w Nowej Zelandii, gdzie wypadki sztrandowania wielorybów są bardzo częste (no bo i wielorybów dużo i plaż też niemało) mamy taki ruch obywatelski, który nazywa się Project Jonah (oczywiście od Jonasza co to wg Biblii wytrzymał trzy dni w brzuchu wieloryba - jest tem jeszcze parę innych śmiesznych kawałków, ale to na inną okazję). Otóż Project Jonah zrzesza wolontariuszy, którzy są zawsze gotowi i dobrze wyszkoleni do ratowania wysztrandowanych wielorybów. Sztrandowanie dużych grup wielorybów jest tu traktowane na równi z obroną cywilną i sam brałem już udział w szkoleniu na ten temat.

No i właśnie w zeszłym tygodniu, ku rozpaczy wielu miłośników wielorybów, wielkie ich stado  (pilot whales) wpłynęło, nie wiadomo po co, do naszego Ohiwa Harbour (tam, gdzie trzymamy Nardine). Jest to bardzo płytki zalew, który w 80 procentach odkrywa dno podczas odpływu. Jedna z teorii mówi, że wpłynęły za chorym, młodym, który stracił orientację. Oczywiście podczas odpływu wysztrandowały na płyciznach i została natychmiast zorganizowana olbrzymia akcja ratunkowa. Zamknięte drogi, dojazd tylko dla wolontariuszy i fachowców, zaprowiantowanie, namioty, dostawy, pompy, polewaczki. Większość stada udało się utrzymać przy życiu do przypływu i wyprowadzić z zatoki, ale niestety kilkanaście zdechło, albo trzeba je było dobić. Ogólnie wydawało się, że akcja raczej udana, bo większość ocalała. Jednak następnego dnia wieloryby wróciły i wysztrandowały na plaży kilka kilometrów od wejścia do zatoki. Tym razem wysztrandowały tak skutecznie, że kolejnej trzydziestki nie udało się już uratować. W sumie poległo ponad czterdzieści pięknych wielorybów. Niby normalne i zdarza się często, a jednak szkoda tych sympatycznych zwierzaków.

Ostatnie próby podtrzymywania życia
Niestety już nic się nie da zrobić
...w oczekiwaniu na koparkę

11 listopada 2014

Frajdy i frustracje

Pora się odezwać. Miesiąc z górą tu nie zaglądałem, bo nawarstwiło się sporo. Niestety nie potrafię twittować, twicić, ćwierkać czy fejsbukować. Musicie być cierpliwi, albo iść sobie.

Październik był jak polski kwiecień co przeplata trochę.... frustracji i trochę frajdy. Frustracje były głównie związane z elektronicznymi gadżetami, które odmówiły współpracy kiedy akurat były potrzebne.  Frustracje te jednak przyćmione zostały frajdą związaną z powrotem do działania w teatrze. Zajęło to w zasadzie wszystkie wolne chwile, ale satysfakcja oczywiście ogromna.


W zwariowanej komedii niedawno napisanej, przez nowozelandzkiego autora (nasze  było drugim światowym wystawieniem tego wiekopomnego dzieła) Inka odegrała rolę okrutnej, włoskiej, płatnej zabójczyni zwanej Rosa Boticello.




Wykazała się Ineczka mistrzowską wręcz wprawą w używaniu broni krótkiej, poruszaniu się po scenie nieomal po omacku oraz przekonywującym umieraniu na skutek przypadkowego wyłączenia jej pacemakera przez wykrywacz podsłuchów. Jak widzicie rola skomplikowana i kluczowa dla powodzenia spektaklu. Dostała owacje na stojąco i ręka ją jeszcze ciągle boli od noszenia bukietów kwiatów od wielbicieli i składania autografów.

A ja cichutko, w reżyserce, walczyłem na konsolecie od świateł, robiąc co w mojej mocy, aby cokolwiek można było zobaczyć przez tę woalkę.






Pożegnalne ujęcie całego zespołu po ostatnim spektaklu

No i tak właśnie rozpoczęła się nasza droga do sławy.

A tymczasem milowymi krokami nadchodzą Święta i letnie wakacje. Przez teatr nie udało nam się na razie nigdzie pourlopować, więc nie ma zmiłuj, trzeba się nastawiać na urlop razem z całą Nową Zelandią. Na szczęście nie musimy mieszać się z tłumem tylko mamy nadzieję wreszcie pożeglować jak ludzie. No ale do tego trzeba przygotować łódkę, która przez tę zimę obrosła wodorostami i została okrutnie obsrana przez kormorany (niestety nie udało mi się im nóg z tyłka powyrywać). Tak więc w najbliższy weekend trzeba wdziać znów piankę, wrzucić butlę na plecy i obskrobać dno łódki. Za dwa tygodnie mam zamówione wyciąganie i malowanie przeciwporostowe łódki w Tauranga, ale z taką brodą pod brzuchem płynęlibyśmy tam tydzień. Na dodatek jeszcze w ten sam weekend co malowanie bierzemy udział w triatlonie więc będzie trochę urwania jaj. Miejmy nadzieję, że wszystko jakoś się uda skoordynować. No a potem trzeba wrócić do domu i poczynić dalsze przygotowania do trzytygodniowego rejsu świątecznego. W międzyczasie Christmas parties, Thanksgivngs (mamy amerykańskich sąsiadów) i inne szaleństwa.

A miało być tak spokojnie.

Miłego Święta Niepodległości życzę.

08 października 2014

Celebryci

No cóż, była to tylko kwestia czasu, ale przecież musiało to w końcu nastąpić.  Zwykłe chodzenie do teatru nie wystarczyło. Trzeba było wreszcie się w to włączyć. Szczególnie po profesjonalnej produkcji "Cats" poczuliśmy miękkość w dołkach i przystaliśmy do trupy teatralnej. Trupa nazywa się Whakatane Theatre Incorporated i jest całkiem prężną organizacją.

www.theatrewhakatane.org.nz

Kiedyś, w latach 90tych, w Honiarze bawiliśmy się w teatr amatorski pełną parą. Inka z zacięciem śpiewała i czasem nawet tańczyła, a ja starałem się dowodzić muzyką, dźwiękiem i światłami. Robiłem to w zasadzie w pojedynkę, bo w reżyserce i tak nie było miejsca na drugą osobę. Teatrzyk był malutki, a członkowie trupy zmieniali się ciągle, bo tak jak i my wpadali na Wyspy Salomona na dwu-trzy letnie kontrakty. O dziwo jednak teatr działał nieprzerwanie od lat 50tych i o ile wiem działa tam nadal.

W porównaniu z moimi 16 światłami, dimmerem, dwoma kolumnami, mixerem, wzmacniaczem i trzema mikrofonami jakie miałem do dyspozycji w Honiarze sprzęt Whakatane Theatre to nieprzebrane bogactwo. Jest się czym bawić, a jak wiecie ja jestem gadget man. Na razie jednak jestem tylko czeladnikiem - choć z pewnym zaskoczeniem już zauważono, że starszy pan troche się na rzeczy zna.

Tak więc w najbliższej produkcji pod tytułem "My Inlaws are Outlaws" będę młodszym pomocnikiem od świateł (w sobotę je właśnie poustawialiśmy, ale jeszcze parę żeli musimy podoczepiać). Ineczka natomiast rozpocznie swą drogę do sławy i wszelakiego uwielbienia grając kluczową rolę płatnej zabójczyni, której niestety nie udaje się nikogo zabić i sama umiera na zawał w drugiej minucie od wejścia.

Niestety musicie się śpieszyć, bo premiera 30 października, a zamknięcie 8 listopada. Bilety można jednak kupić przez internet - lotnicze też - więc proszę nie zwlekać z decyzją.




Jeśli jednak nie dacie rady dotrzeć to możecie zacząć przesyłać powoli zdjęcia, książki czy plakaty, na których będziemy składać autografy i odsyłać. Kiedyś będą warte miliony.

29 września 2014

A życie toczy się dalej...

Wybory się odbyły. Aktualnie rządząca partia prawicowa (National Party) pozostała u władzy jeszcze silniejsza. Główna, socjalizująca partia pracy (Labour Party) poniosła największą porażkę w dziejach, mimo, że atakowała bezpardonowo (tzn jak na polskie standardy bardzo po przyjacielsku). Do parlamentu załapało się jeszcze kilka pomniejszych partii, które będą dodawać kolorytu, ale najważniejszy wniosek płynący z odbytych właśnie wyborów jest taki, że Nowozelandczycy są bardzo pragmatyczni i mądrzy. Podczas wyborów interesuje ich właściwie tylko gospodarka i jak im będzie się żyło. Wszyscy oszołomi, z Kim Dotcomem na czele, do parlamentu się na koniec nie dostali.

Image result for John Key
Premier John Key
A swoją drogą, w kampanii wyborczej totalnie nieobecne były ulubione przez Polaków tematy kościoła, Ojca Dyrektora, religii, aborcjii, światopoglądów, autorytetów, ideologii, wiary, historii i jeszcze innych paru takich ważkich zagadnień, które są najchętniej dyskutowanymi tematami w Sejmie i podczas kampanii wyborczych. Tutaj, nikt nie traciłby na takie sprawy energii. Partia prawicowa ma prawicowe poglądy, ale tylko gospodarcze. Światopogląd jest sprawą prywatną i nikt by się nie odważył o nim publicznie dyskutować. Jeśli już, to możemy się posprzeczać o środowisko, ale żeby ciągle wykrzykiwać nad grobami słusznych i słuszniejszych bohaterów? Nikt nie traciłby na to czasu. Życie jest za krótkie i zbyt ważne, żeby ciągle dyskutować o przeszłości, albo o tym jak to nie da się żyć bez autorytetów. Tutaj, w to miejsce, raz w tygodniu, na koniec głównego wydania telewizyjnych wiadomości, pokazuje się reportaż przedstawiający tzwn "good sorts" czyli ludzi, którzy swoją postawą, zachowaniem, pomocą sąsiedzką pomagają innym. To są autorytety, które się tu ceni. A jest takich ludzi w społeczeństwie bez liku. Jak to możliwe? Bez niedzielnych kazań i nowozelandzkiego papieża? Jak ci ludzie wiedzą jak żyć, jak kochać, co jest dobre a co złe? Nieprawdopodobne.


12 września 2014

Wybory

A u nas w Nowej Zelandii za tydzień wybory. Wybory do Parlamentu.  Poważna sprawa. Wybieramy posłów na całe trzy lata. Trwa podniecenie przedwyborcze i większość komentatorów politycznych uważa, że ta kampania wyborcza jest jedną z najciekawszysch, najdramatyczniejszych i najbrutalniejszych w dziejach.

Kampania na dobre wystartowała gdzieś w pierwszej połowie sierpnia, czyli na sześć tygodni przed datą wyborów. Nastapiły w niej aż dwa dramatyczne wydarzenia. Po pierwsze pewien gość wydał książkę, pod tytułem "Dirty Politics", w której, o zgrozo, opisał jak to polityczni spin doktorzy aktualnie rządzącej partii kłamią i manipulują mediami. I jeszcze jak jacyś niegodziwcy włamali się do komputerów głównej opozycji i przekazali znalezione tam materiały blogerom popierającym partię u władzy. Okropne!

Drugi dramatyczny moment nastąpił, gdy znienawidzona przez opozycję, aktualna pani Minister Sprawiedliwości, po wielu głupich wpadkach, wreszcie podała się do dymisji. Szczerze mówiąc ulżyło to aktualnemu Premierowi, i raczej poprawiło sondaże partii rządzącej, bo dama owa już od dłuższego czasu przysparzała mu kłopotów.  A to źle rozliczając poselskie diety, a to towarzysząc mężowi - dyrektorowi firmy handlującej z Chinami w jakimś bankiecie tamże (co uznane zostało za konflikt interesów). Na koniec ktoś włamał się do komputera blogera popierającego partię rządzącą i wykradł maile, z których wynikało, że nasza dzielna pani Minister, kablowała na szefa od służb specjalnych chcąc go podstępnie wygryźć. Okropne!

Jak to dobrze, że nowozelandzcy politycy, dzięki barierze językowej nie mogą pojechać nad Wisłę i pobrać lekcji jak naprawdę można poprowadzić kampanię wyborczą i politykę. Kocham Nową Zelandię.

A propos wyborów to dzień wyborczy jest 20 września, ale już od dwóch tygodni można głosować. U nas, w hallu magistratu, jest lokal wyborczy i każdy może przyjść, powiedzieć jak się nazywa i gdzie mieszka (nie, nie trzeba pokazywać żadnego dowodu), zostanie odnaleziony na liście, odhaczony, dostanie kartkę do skreślania i może sobie ją wrzucić do urny. Urny na noc chowamy za kontuarem a rano wracają do hallu. Kocham Nową Zelandię.

Pożytek z wyborów był taki, że jak szukaliśmy siebie na liście wyborczej to okazało się, że w naszym obwodzie wyborczym (aż po Gisborne) żyje jeszcze trójka innych Krawczyków! No proszę.

31 sierpnia 2014

Czy da się żyć bez komputera?

No cóż - pewnie się da, ale co to za życie. Prawda Baśko? W tym naszym uwielbieniu do ogrodów, natury, żeglowania i innych takich okazuje się, że komputer jest ciągle niezbędny. Zniewala nas, często wkurza, ale życie bez niego nagle traci blask. To w zasadzie połowa naszego życia. W pracy cały czas przy nim, w domu w zasadzie już się bez niego nie można obejść - jak bez prądu. Niesamowite, jak się od nich uzależniliśmy.

Ostatni miesiąc był więc dla mnie trudny. Trzeba było się przez kilka tygodni zadowolić smyrofonem i padem. A one tak się mają do pełnowymiarowego komputra, jak rower do samochodu. Niby też da się przemieścić z A do B, ale ani prędkość nie ta, ani wygoda. Ponieważ ja cierpiałem to i moi wierni czytelnicy też musieli pocierpieć. Wybaczcie, ale pisanie bloga na padzie czy smyrofonie to jak picie espresso z kartonowego kubka. Dobre dla twitterowców i fejsbukowców.

Już jakiś czas temu pojawił sie więc następca mojego wiernego, starego, Vobisowego składaka. Mam teraz i trochę "speeda" i trochę "RAMu". Powoli większość oprogramowania się wgrała i jest się wreszcie czym bawić.

Dla wprawki zrobiłem szybki filmik z zeszłorocznej wyprawy na Tarawerę (patrz wpis Tarawera). Nic takiego. Pstrąg się, żaden nie złapał. Fajne natomiast były oposy, które pozowały w świetle latarki.




Gadget man

Wszyscy, którzy mnie dobrze znają wiedzą, że zawsze miałem słabość do gadgetów. Zabawki dla chłopców. Toys for boys. Call it what you please.

Wyjeżdżając dwa lata temu z Polski obiecywałem sobie, że już wreszcie wydorośleję i będę bardziej pragmatycznie podchodził do życia. Żadnych drogich zabawek. Więcej powrotu do natury.

No cóż, nie wiem czy to słabość charakteru, czy efekt właśnie nadchodzącej 60-tki (powiązany z poczuciem, że to już bliżej niż dalej) w każdym razie nie wytrzymałem. Nie wytrzymałem, przemyślałem (dlatego mnie tu od miesiąca nie było) i doszedłem do wniosku, że co k...wa sobie będe żałował. Jak życ to żyć na pełny gwizdek. I tak właśnie wracam do moich ulubionych rozrywek.

Jednym z moich nigdy nie spełnionych marzeń było latanie. Już chyba nieco na to za późno, ale ponieważ zawsze lubiłem również filmowanie więc doszedłem do wniosku, że warto te dwie rzeczy połączyć.

Wczoraj poszedłem z Ineczką na Kohi Point lookout uczyć się latać i filmować. Efekt pierwszych lotów poniżej.










27 lipca 2014

Sezon na pomarańcze

Środek zimy to u nas sezon na cytrusy. Trochę tak jak późną jesienią jest w Polsce sezon na jabłka. Wreszcie spadły nieco ceny i można z wielkich skrzyń kupować to badziewie kilogramami.


Bardzo lubimy swieżo wyciskany soczek z grejpfrutów i pomarańczy. No więc do dzieła. Tyle, że tyle na raz się wypić nie da więc trzeba mrozić (jak kazała Baśka).


Troszkę się tego nazbierało.


Cała kuchnia się lepi. Pulpy, która zostaje po wyciskaniu obiadłem się tyle, że już pewnie na sok nie będę mógł patrzeć.


Produkt gotowy do zamrażarki.

Pyszności.

PS Baśka, w jakich pojemnikach mrozisz?

21 lipca 2014

Wschodnie wybrzeże

Jedną z zasadniczych różnic pomiędzy krajem wyspiarskim, a Polską jest to, że nie można tutaj używać zwrotu " jedziemy na Wybrzeże" albo "nad morze". Tutaj trzeba jeszcze to trochę doprecyzować, bo wybrzeże jest wszędzie i we wszystkich możliwych kierunkach, a nie tak jak w Polsce - na północy.

Pokazywałem Wam już kiedyś południe Hawke's Bay, na wschodzie Północnej Wyspy. Dwój-miasto Napier i Hastings. Art deco i winiarnie.

Pora wyruszyć z Dwój-miasta na północ. Z Napier do Gisborne jest 214 km. Połowa długości polskiego wybrzeża. Podobnie jak nad Bałtykiem - głównie białe, piaszczyste plaże. Z rzadka  przerywane skalnymi występami.


Po drodze żywej duszy, jedna maleńka miejscowość letniskowa zwana Mahia. Schowana wzatoce, za małym półwyspem. Dzięki temu ma trochę słabsze zafalowanie oceaniczne, ale i tak wszystkie te plaże są świetne do surfingu.

Mahia, leży na samej, prawej krawędzi tego zdjęcia. Ten maleńki biały pasek nad plażą to właśnie zabudowania Mahia Beach - wszystkiego 40 letniskowych domków i pole campingowe
Wzdłuż State Highway 2 napotykamy inżynieryjne atrakcje. Linia kolejowa jak z westernu. Niestety od kilku lat nieużywana, acz niezwykle malownicza.




Jak widać budowana w podobnym okresie jak wieża Eiffla, z filigranowych, kratownicowych belek. Zobaczyć parowóz, ciągnący kilka wagonów po czymś takim - byłoby fajne zdjęcie. Może powinienem się przeprosić z Photoshopem?



Po 214 km różnych miłych widoczków docieramy do Gisborne.

Jak każde szanujące się nowozelandzkie miasto, Gisborne ma swój "landmark" w postaci wieży zegarowej. 
Miasto leży nad Zatoką Biedy (Poverty Bay) i szczyci się tym, że to właśnie tutaj doszło do odkrycia Nowej Zelandii przez Kapitana Cooka.


W pażdzierniku 1769 roku, jako pierwszy dostrzegł ląd "Young Nick" czy raczej "Nick Young" - młody załogant na statku "Endeavour" dowodzonym przez Cooka. Pomnik młodego Nick'a, upamiętniający ten moment, góruje nad miejską plażą w Gisborne. Nieopodal, uwieczniony został sam szef ekspedycji, która jako pierwsza wylądowała w Nowej Zelandii i nawiązała kontakt z Maorysami.


Biedny Cook, po wszystkich swoich odkryciach i podróżach niestety nie doczekał ich owoców, ponieważ podczas swej trzeciej wyprawy, mimo sporego już doświadczenia w kontaktach z ludami Pacyfiku, zginął w stosunkowo głupiej potyczce na Hawajach. Cześć jego pamięci.





18 lipca 2014

Fejsbukowe wrażenia

Przycichłem ostatnio na blogu. Powodów jest kilka. Po pierwsze to ten cholerny komputer. Oddał ducha. No i wiecie jak to jest. Twardy dysk padł, ale udało mi się jeszcze uratować jego obraz. No to może po prostu kupić nowy twardy i wgrać obraz? Dobra. Trademe czyli takie tutejsze Allegro i kurier nowego twardziela przynosi nazajutrz. Wszystkie kombinacje, aby przywrócić system nieudane. Po kilku dniach prób wszelakich tricków poddałem się. Komputer był porządny i szybki, ale w końcu już pięcio letni. Co się będę ze starą pierdołą użerał. Zamówiłem nowy. Z Ameryki. Za kilka dni powinien dojść. Wtedy się zacznie wgrywanie wszystkiego od nowa. O matko jak ja to lubię. Kto wymyślił te pieprzone komputry? ;-)

Drugi powód to, jak pamiętacie, moja przygoda z FB. To znaczy, żadnej przygody jakoś do tej pory nie widać. Siedzę sobie przyczajony, zapraszam wszystkich, którzy chcą się ze mną zaznajomić i obserwuję na czym ten FB polega. I co widzę? No niewiele. Jak na razie na 23 znajomych kilkoro z aktywnych za punkt honoru uważa podzielić się ze światem jakimś odkrywczym filmikiem, zdjęciem czy dowcipem wynalezionym gdzieś w sieci. Kilkoro innych zamieszcza od czasu do czasu jakieś swoje fotki, z reguły z niezrozumiałym dla ogółu komentarzem - najprawdopodobniej nacelowanym na tzwn in-crowd. Sporo można się dzięki temu dowiedzieć o charakterach moich znajomych. Komu i czemu dają lajki. Jakich mają znajomych. Kim są ich idole. Bardzo to pouczające. Najwięcej materiałów przychodzi jednak od wszystkich artystów muzycznych, których niepatrznie odhaczyłem na profilu. Tak więc Mick podsyła pozdrowienia, Rodrigo Y Gabriela też, Pink Floydy się chwalą, że już niedługo wypuszczą album. No bosko. Ich fejsbukowi manadżerowie robią świetną robotę.

A ja? No cóż, jakoś nie mam ochoty zasypywać wszystkich moimi pozdrowieniami. Manadżera nie mam. Jeśli ktoś jest tym zainteresowany to znajdzie ten blog i poczyta sobie jak i kiedy będzie chciał. Jak zechce, to zostawi komentarz. I wcale nie musi mi dawać lajka. Blog sam w sobie to straszny ekshibicjonizm, ale czuję się lepiej, kiedy ludzie czytają go z własnej woli, a nie dlatego, że wyskakuje im nahalnie przed nos. Chyba jednak jestem z innej epoki. Pozdrawiam znajomych i zaglądajcie na bloga.

Western Party


Co pół roku nasz magistracki Social Club organizuje imprezę. Pamiętacie moją ogoloną gębę z poprzedniej imprezy? Tym razem było westernowo. Starsi państwo jak zwykle brylowali wśród młodzieży. Jak widać jakiś taki już nasz los, że zawsze z młodszymi. No bo przecież ze starymi ramolami nie będziemy się zadawać :-) Kilka fotek aby oddać nastrój.


A moja ogolona gęba na plakacie z prawej


Ineczka ze swoim aktualnym zespołem


Weterani parkietu


09 lipca 2014

Tajemnice Russell wyjaśnione

Pamiętacie to zdjęcie zrobione w Russell, w Bay of Islands? Patrz post "Tajemnicze Russell".



Otóż chyba udało mi się wyjaśnić tajemnicę skąd w Russell, w małej pizzerii, wzięły się te bardzo "gustowne i praktyczne" krzesełka. Być może nawet, że wyjaśnień jest wiele, ale ja znam na razie jedno. Nazywa się ono Skazka. Skazka czyli po rosyjsku Bajka. Skazka to sklep w Auckland mający w podtytule European Delicatessen. Prowadzony jest przez rosyjskich, jak mniemam właścicieli, i specjalizuje się w różnych produktach żywnościowych z szeroko pojętego obszaru pomiędzy Warszawą i Moskwą. Kiedyś znajomi zaskoczyli nas przywożąc nam z Auckland paczkę Michałków właśnie ze Skazki, która również jest sklepem internetowym. Jeśli chcecie się nieco pośmiać to zapraszam na www.skazka.co.nz . Przedziwny asortyment. Kto i po co miałby kupować tu polskie zupki w proszku? No ale jak widać ktoś kupuje.

Przypomniałem sobie o Skazce niedawno, gdy do pewnej wyszukanej potrawy potrzebowałem trochę kawioru lub czegoś kawioro-podobnego. W Whakatane jakoś nigdzie nie mogłem nic takiego znaleźć. No więc "dawaj na Skazku". Jak już kupowałem słoiczek kawioru to zdecydowałem, że kupię jeszcze parę rzeczy. Podczas imprez często oczywiście pada sakramentalne pytanie "a jakie piwo tam macie w tej Polsce". Weź im tu wytłumacz jakie. Doszedłem więc do wniosku, że ściągnę ze Skazki parę buteleczek. Jak zapytają to dam im się napić. No i oto co dziś kurierem dotarło.


I sprawa Russell się wyjaśniła. Podejrzewam, że Skazka była cała szczęśliwa, że zamówiłem pełne 20 buteleczek. Mogli się dzięki temu pozbyć skrzyneczki, która pewnie skończyłaby na aucklandzkim wysypisku śmieci. Jeszcze parę takich zamówień i będę mógł sobie też na tarasie zrobić takie gustowne krzesełka.....


29 czerwca 2014

Nadążanie za zmieniającymi się czasami

Mam ostatnio jakieś takie filozoficzne przemyślenia na temat tego, że coraz to trudniej nadążyć za światem biegnącym naokoło. Świat na pewno zwariował, no bo inna odpowiedź na moje obserwacje mogłaby być tylko, że ja się starzeję - no a przecież to jest absolutna nieprawda!

Niedawno, odbyła się spora konferencja - forum ekonomiczne w Sydney. Na wszelki wypadek nie pojechałem, bo szczerze mówiąc nie lubię facetów i dam w krawatach. Marty pojechał i przywiózł główne przesłanie ze szczytu. Świat już na nikogo nie czeka. Świat pędzi przed siebie. Wszystko musi być "instant". Wszystko, co zabiera więcej czasu niż wpis na Twitterze jest już passe. Cyfrowy świat, jaki stworzyliśmy naokoło, aby nam ułatwiał życie, bawił i uczył jest w ofensywie. Jeżeli sami nie zaczniemy działać równie szybko i na setkach działań/obliczeń równocześnie trzeba będzie się zawiesić (znaczy powiesić).

No dobra, ująłem się więc ambicją i doszedłem do wniosku, że spróbuję wyjść poza bloggera i dołączyć do tego wariactwa. Odkopałem więc swoje konto na Facebooku, które kiedyś tam założyłem na chwilę, tylko po to, żeby przeczytać coś o ówczesnych wydarzeniach w teatrze, w Honiarze, a co było tylko na Facebooku.

Podjąłem nieśmiałą próbę zalogowania się do tego konta. O dziwo, moje ulubione hasło zadziałało i nagle znalazłem się na swoim koncie, na Facebooku. No i się zaczęło.  Zanim udało mi się rozszyfrować "user friendly interface" spadła na mnie lawina pytań, opcji i ponagleń. Zaraz za nią rozpoczął się przemarsz setek ludzi, których być może znam i może bym się chciał z nimi zaprzyjaźnić. Niektóre laski nawet całkiem, całkiem. Może bym i chciał poznać, ale kurde nie aż tyle na raz!!!. Wybrałem siedem osób, które w tym szale rozpoznałem i wysłałem im zaproszenie. W zasadzie wszystkie natychmiast potwierdziły, że tylko na to czekały. Rozpoczęły się nieśmiałe kontakty. Nie mam pojęcia czy cały świat je widzi, czy nie. Mam ustawioną "prywatność" na friends only, ale niemal natychmiast nadleciała fala zgłoszeń od "friends of my friends". Matko - to było tylko siedem osób! Niektóre z tych siedmiu okazuje się mają po trzystu friends. Za chwilę zaprzyjaźnię się z całym światem! A potem co? Mam ich zaprosić na imprezę czy tylko opowiadać co zjadłem dziś rano na śniadanie? I skąd ta sraczka?

Nieopatrznie, jak debil, odpowiedziałem na pytanie jaką lubię muzykę. No i pasztet. Następnym razem, jak z lekkim strachem otworzyłem Facebooka, przed moimi oczami przewinęło się trzysta czterdzieści tysięcy stron o muzyce i muzykach bardziej lub mniej związanych z rodzajem muzyki, jaki wymieniłem. I co? Mam teraz te trzysta czterdzieści tysięcy stron studiować? Że może coś tam dla siebie jeszcze znajdę? Jak to dobrze, że nie napisałem nic o książkach, filmach czy telewizji. To by dopiero było. Może ktoś mi wyjaśni jak zatrzymać to badziewie? Mój mózg nie przyswaja więcej niż kilka stron na raz.

No dobra, wytrzymam jeszcze parę dni i pomacam to to jeszcze trochę. Na razie mam wrażenie, że w tym pociągu za tłoczno jak dla mnie, ale może jakoś się oswoję.

A tymczasem donoszę, że Muttonbirds wróciły z Australii. Zajęły zaszczytne drugie miejsce. Moje zdanie jest takie, że australijscy sędziowie nie mogli dopuścić, by trofeum po raz trzeci z rzędu wyjechało do Nowej Zelandii. Muttonbirds przegrały więc o pół punktu, ale jest faktem, że są drugim najlepszym zespołem na ok 110 uczestniczących.




10 czerwca 2014

Nowozelandzkie afery

Niedługo druga rocznica naszego powrotu do Nowej Zelandii. Pomału zaczynamy rozumieć lokalną scenę polityczną, rozpoznawać ważnych ludzi i ogólnie być na bierząco ze sprawami, którymi żyją na codzień Kiwis.

Pamiętacie "Fryzjera"? Tego od ustawiania meczy piłkarskich, któremu udało się zorganizować pół piłkarskiej polski w jedną wielką aferę? No więc ostatnio okazało się, że w tak transparentnej i uczciwej Nowej Zelandii wcale aż tak różowo nie jest. W ostatnich tygodniach większość biuletynów informacyjnych rozpoczynała się od zupełnie brukowych wieści dotyczących ustawiania meczy krykieta. Cały czas zaznaczano, że tu nie chodzi o żadne mecze rozgrywane w Nowej Zelandii, ale o mecze w Wielkie Brytanii, Indiach czy Karaibach, no ale w dochodzeniu przeprowadzanym przez Międzynarodowy Związek Krykieta jednym z podejrzanych okazał się, o zgrozo,  aktualny kapitan zespołu Nowej Zelandii i jego kilku byłych i aktualnych kolegów. A sypiącą okazała się jego była żona. Widzicie panowie, kobiety należy kochac i szanowac. Okropność!

Ale najciekwsze są historie o politykach, którzy poddają się czarowi hochsztaplerów.

Pamiętacie takiego pana co nazywał się Vahap Toy? To był turecki architekt/developer, który zbudował w Warszawie dwie całkiem przyzwoite, choc z lekka kiczowate budowle: Reform Plaza (zwaną pieszczotliwie kabiną prysznicową) oraz Blue City Shopping Centre. Projekty te były z lekka kontrowersyjne, drugi musiał być dokończony przez inną spółkę, ale jednak jakieś namacalne ich skutki pozostały. Na ich bazie Vahap Toy zdecydował się pójść na całość i ruszył z projektem przekształcenia wojskowego lotniska w Białej Podlaskiej w drugie Las Vegas. Ja cię p......rzepraszam!!! W Białej Podlaskiej miało powstać największe lotnisko cargo w Europie, kompleks olimpijski na 50tys widzów, tor wyścigów Formuły 1, szereg hoteli, kasyn, aquapark, 32 polikliniki, filia Universytetu w Berkeley z kampusem dla 6 tys studentów i jeszcze parę cudów na kiju. Najśmieszniejsze było jednak to, że niemała rzesza prominentnych polityków zaczęła ten projekt lansować i popierać. Jakim cudem rozsądni wydawałoby się ludzie mogli uwierzyć w takie cuda? W Polsce odpowiedź z reguły była jedna - na pewno liczyli na, albo już mieli jakieś z tego korzyści, choćby tylko polityczne. Na koniec jednak rozsądek zwyciężył, pan Toy nie dostał przedłużenia prawa pobytu w Polsce i od tego czasu słuch po nim zaginął. A miało być tak pięknie.

Wtedy cała ta historia kojarzyła mi się z dość regularnie powtarzającymi się na wyspach Pacyfiku sytuacjami, kiedy to różni szemrani biznesmeni z Europy czy USA robili  wodę z mózgu lokalnym ministrom czy premierom, naciagając ich na różne wariackie inwestycje czy interesy. Pamiętam jak pewien niemiecki pośrednik w rekrutacji młodych Tuwaluańczyków do pracy w firmach żeglugowych, za prawo wyłączności do takiego przedstawicielstwa obiecał, że kupi dla lotniska w Tuvalu wóz strażacki, na który rządu absolutnie nie było stać, a międzynarodowe władze lotnicze straszyły odebraniem licencji. Po trzech miesiącach wóz się pojawił. W porównaniu z przerdzewiałym Landroverem z zamontowaną beczką i sikawką to byl znaczny postęp. Był to wycofany z użytku, w jakimś prowincjonalnym miasteczku w Niemczech, wóz strażacki na podwoziu ciut większym niż stara polska Nysa. Miał wtedy już ze czterdzieści lat, no ale lśnił się pięknie i chyba nawet mial agregat do robienia piany. W zasadzie wszyscy byli zachwyceni, a ja wiedziałem, że prawdopodobnie jedynym kosztem poniesionym przez niemieckiego agenta był fracht, bo sikawkę pewnie dostał za darmo albo kupił z demobilu za 1000 marek.

No ale to działo się w niewielkim kraju, który dopiero co zaczynał działać niezależnie, w którym ministrowie do biura chodzili w klapkach i szortach, z kokosem pod pachą na drugie śniadanie. Raczej nie spodziewałbym sie czegoś podobnego w Nowej Zelandii. Tutaj jednak pobity został rekord.

W zamierzchłych latach 90-tych, w świecie graczy komputerowych i hakerów pojawił się zwalisty Niemiec Kim Schmitz. Młode, tłuste, dwumetrowe chłopisko, z trudem ukończyło gimnazjum, ale miało wybitny talent komputerowy. Pod pseudnimem Kimble (starsi bedą pamiętać Richarda Kimble z serialu The Fugitive: "Nazwisko - Richard Kimble, Przeznaczenie - cela śmierci, ironia losu polega na tym, że Richard Kimble jest niewinny" - tak się zaczynał każdy epizod) podobno włamał się do komputerów NASA, Citibanku, a nawet Pentagonu. Po raz pierwszy niemiecka policja zwinęła go jeszcze jako nastolatka za oszustwa komputerowe i szpiegostwo. Dostał dwójkę w zawiasach, bo sędzia uznał, że to była młodzieńcza głupota nastolatka.


Nastolatek jednak taki głupi nie był i z tych wszystkich włamań do banków uciułał trochę kasy. W 2001 roku, kupił za 350tys € udziały w upadającej niemieckiej firmie internetowej i z właściwą sobie butą zapowiedział, że zaraz zainwestuje w nią kolejnych 50 mln €. Naiwni inwestorzy giełdowi uwierzyli, cena firmy skoczyła w górę, a dzielny Kim sprzedał szybko akcje i zarobił na czysto 1,5 mln €. Po tym giełda niemiecka wytoczyła mu proces o insider trading. Kim zwiał do Tajlandii, ale został deportowany. W Niemczech dostał 20 miesięcy - znowu w zawiasach - i natychmiast wyjechał do Hong Kongu. Tutaj zaczął kolejne ciemne interesy zakładając i mieszjąc różnymi firmami. Szwindle przynosiły niezłe zyski, ale władze Hong Kongu zwietrzyły pismo nosem i Kimowi grunt zaczął się palić pod nogami.  Kim wybrał się więc wtedy na wakacje do Nowej Zelandii, bardzo mu się tu spodobało i postanowił, że się tu przeniesie. Po swojemu zaczął oczywiście z grubej rury. Wynajął najdroższy dom w Nowej Zelandii, zaczął zapraszać polityków, szastać pieniędzmi i podarunkami. W rezultacie, jakimś cudem, Departament Imigracji przymknął oko na całą jego kryminalną przeszłość i wydał mu residence visa.


Kim Schmitz właśnie wtedy zmienił nazwisko na Kim Dotcom i  założyl firmę, którą pewnie trochę z was znało - Magaupload - jedną z pierwszych stron oferujących "cloud storage", ale również i wymianę plików. Kim cały czas żerował na naiwności ludzi i systemów prawnych. Magaupload teoretycznie wymagał potwierdzenia przez wszystkich użytkowników, że nie będą obracać materiałami z prawami autorskimi, ale w praktyce ani nie próbował ani też nie miał jak temu zapobiec, bo strona ta bardzo szybko miała 50 mln wejść dziennie i stała się 13, najbardziej popularną stroną w internecie. Megaupload przynosił olbrzymie dochody, ale w miarę jak amerykańscy prawnicy reprezentujący wielkie wytwórnie filmowe i muzyczne coraz bardziej byli wkurzeni, Kim coraz bardziej czarował nowozelandzkich polityków, którzy w swojej naiwności i tolerancji dla absolutnie bezczelnego i butnego Kima bili wszelkie rekordy. Kim fundował na przykład wielki pokaz sztucznych ogni dla Auckland za 600tys $. Dawal liczne datki na popularne akcje dobroczynności, a polityczne elity byly zachwycone i ulegaly jego "czarowi".


W końcu amerykanie przedstawili wystarczająco dużo dowodów i rząd nowozelandzki zdecydował się zaaresztować Kima. Policja wykonała brawurowy rajd na jego rezdyncję, zarekwirowała wszystko co tam było (a było dużo) i Kim ( po raz kolejny) poszedł do kicia. Dość szybko jednak udało mu się ustawić linię obrony, udowodnił rządowi, że szpiegował go wraz z Amerykanami niezgodnie z konstytucją, policja podczas rajdu popełniła wiele niegodziwości, a cała sprawa o ekstradycję jest gówno warta. Po paru miesiącach Kima wypuszczono. Kim otworzył kolejną firmę zwaną teraz Mega, a zaraz potem utworzył własną partię polityczną i zapowiedział start w wyborach parlamentarnych na jesieni. I wiecie co, są ludzie i politycy, którzy go popierają! Pewnie kupuje im w Niemczech sikawki z demobilu.

Najnowsze wieści są takie, że jeden z prominentnych polityków rządzącej partii został uznany winnym zatajenia deklaracji funduszy wyborczych jakie dostał od Kima 5 lat temu, gdy sam walczył o merostwo Auckland. Kim się z nim wtedy "przyjaźnił" i dał mu czek na 50 tys$. Potem ów polityk został ministrem policji, właśnie wtedy kiedy Amerykanie wystąpili o ekstradycję. Pan Minister nie pomógł jak Kim siedział. Teraz Kim zeznał, że go finansował, a tamten nie zadeklarował. No i afera. Ludzka głupota nie zna granic.



04 czerwca 2014

Taranaki

Taranaki leży tam, gdzie wiąże się sznurowadło nowozelandzkiego buta. Mam nadzieję, że wyrażam się jasno.


Stolicą regionu jest New Plymouth i pełno tu wokół nazw miejscowości czy dróg wprost z brytyjskiej macierzy. Jest Cardiff, York, Surrey, Hastings, Bedford, Derby i sporo innych. Nieopodal New Plymouth leży miasteczko Inglewood, w którym zamieszkała jedna z grup polskich osadników, przybyłych tu w XIX wieku. Zamieszkali oni wszyscy blisko siebie, na James St., którą lokalni zaczęli nazywać German St., bo nie rozróżniali języków, a nasza dzielna grupa przybyła tu z zaboru Pruskiego, z niemieckimi paszportami.


Nad tym wszystkim góruje piękny masyw wulkanu, który dawniej zwany był Mt Egmont, ale ostatnio wrócono do oryginalnej maoryskiej nazwy - Mt Taranaki.


Wulkan jest jak góra Fuji - bardzo równiutki i symetryczny. Z reguły zabielony śniegiem, a zimą można nawet pojeździć tam na nartach, choć pole narciarskie jest, co tu dużo gadać, dość spartańskie. Dwa orczyki i kubek herbaty. Tylko dla zapaleńców.


Taranaki to przedewszystkim obszar rolniczy - dziś głównie żyjący z produkcji mleka. Region pozostałoby na zawsze zielonym zadupiem Nowej Zelandii gdyby nie fakt, że na zachód od jego wybrzeży dowiercono się w latach siedemdziesiątych do dość przyzwoitych złóż gazu. Dziś ich eksploatacja już się pomału kończy, ale dzięki temu gazowemu Eldorado New Plymouth jest całkiem przyzwoitym miastem.


Charakterystycznym symbolem New Plymouth jest 40 metrowa, czerwona lampa na elastycznym maszcie, który wigina się na wietrze. Wygląda to bardzo oryginalnie i w dzień i w nocy. Plaże wokół raczej nie są warte uwagi. Od Morza Tasmana duje i faluje.


Najciekawiej jest jednak w parku narodowym, wokół stożka Mt Taranaki. Całe podnóże góry pokryte jest bardzo wilgotnym lasem deszczowym. Już na wjeździe widać oznaki wilgoci na asfalcie, który porasta drobny mech.


Im wyżej, tym więcej mchów i porostów zwieszających się jak pajęczyny z drzew. Pewnie pamiętacie te sceny z Lord of the Ring, gdy czarni jeźdźcy poszukują Hobbitów w lesie. Las wokół Mt Taranaki właśnie tak wygląda, choć nie wiem czy te sceny były kręcone tutaj.







Na granicy zieleni i kamieni wygląda to trochę jak kosodrzewina, ale to tylko złudzenie. Krzaki są wszystkie liściaste, choć jak widać zimozielone .


A jak spojrzeć wokół to widać trzy wulkany, tkwiące w środku wyspy, około 100km stąd: Mt Tongariro, Mt Ngaruohe i najwyższy Mt Ruapehu. Może pojedziemy tam niedługo na narty.