Szukaj na tym blogu

11 listopada 2014

Frajdy i frustracje

Pora się odezwać. Miesiąc z górą tu nie zaglądałem, bo nawarstwiło się sporo. Niestety nie potrafię twittować, twicić, ćwierkać czy fejsbukować. Musicie być cierpliwi, albo iść sobie.

Październik był jak polski kwiecień co przeplata trochę.... frustracji i trochę frajdy. Frustracje były głównie związane z elektronicznymi gadżetami, które odmówiły współpracy kiedy akurat były potrzebne.  Frustracje te jednak przyćmione zostały frajdą związaną z powrotem do działania w teatrze. Zajęło to w zasadzie wszystkie wolne chwile, ale satysfakcja oczywiście ogromna.


W zwariowanej komedii niedawno napisanej, przez nowozelandzkiego autora (nasze  było drugim światowym wystawieniem tego wiekopomnego dzieła) Inka odegrała rolę okrutnej, włoskiej, płatnej zabójczyni zwanej Rosa Boticello.




Wykazała się Ineczka mistrzowską wręcz wprawą w używaniu broni krótkiej, poruszaniu się po scenie nieomal po omacku oraz przekonywującym umieraniu na skutek przypadkowego wyłączenia jej pacemakera przez wykrywacz podsłuchów. Jak widzicie rola skomplikowana i kluczowa dla powodzenia spektaklu. Dostała owacje na stojąco i ręka ją jeszcze ciągle boli od noszenia bukietów kwiatów od wielbicieli i składania autografów.

A ja cichutko, w reżyserce, walczyłem na konsolecie od świateł, robiąc co w mojej mocy, aby cokolwiek można było zobaczyć przez tę woalkę.






Pożegnalne ujęcie całego zespołu po ostatnim spektaklu

No i tak właśnie rozpoczęła się nasza droga do sławy.

A tymczasem milowymi krokami nadchodzą Święta i letnie wakacje. Przez teatr nie udało nam się na razie nigdzie pourlopować, więc nie ma zmiłuj, trzeba się nastawiać na urlop razem z całą Nową Zelandią. Na szczęście nie musimy mieszać się z tłumem tylko mamy nadzieję wreszcie pożeglować jak ludzie. No ale do tego trzeba przygotować łódkę, która przez tę zimę obrosła wodorostami i została okrutnie obsrana przez kormorany (niestety nie udało mi się im nóg z tyłka powyrywać). Tak więc w najbliższy weekend trzeba wdziać znów piankę, wrzucić butlę na plecy i obskrobać dno łódki. Za dwa tygodnie mam zamówione wyciąganie i malowanie przeciwporostowe łódki w Tauranga, ale z taką brodą pod brzuchem płynęlibyśmy tam tydzień. Na dodatek jeszcze w ten sam weekend co malowanie bierzemy udział w triatlonie więc będzie trochę urwania jaj. Miejmy nadzieję, że wszystko jakoś się uda skoordynować. No a potem trzeba wrócić do domu i poczynić dalsze przygotowania do trzytygodniowego rejsu świątecznego. W międzyczasie Christmas parties, Thanksgivngs (mamy amerykańskich sąsiadów) i inne szaleństwa.

A miało być tak spokojnie.

Miłego Święta Niepodległości życzę.

1 komentarz:

  1. ide odsapnac wykonczona po czytaniu o Waszych rozrobach na frontach wielu. jedynie Wy nie starzejecie sie.
    break a leg i pomyslnych wiatrow. dzieki za opowiesci jak zawsze inspirujace, pisz pisz.

    OdpowiedzUsuń