Szukaj na tym blogu

12 listopada 2014

Marni piloci

Kiedyś pisałem, że w zamierzchłych czasach, w Nowej Zelandii w zasadzie nie było ssaków lądowych - parę nietoperzy i tyle. Natomiast zawsze było tu zatrzęsienie ssaków morskich czyli wszelakich fok, morsów, delfinów i oczywiście wielorybów. Jednym z pierwszych wielkich przemysłów, które rozwinęły się tu po przybyciu Europejczyków było wielorybnictwo.

Kochana ludzkość natłukła tych biednych wielorybów setki tysięcy, aż wreszcie  puknęła się w czoło, zdając sobie sprawę, że za chwilę je wszystkie wytrzebi. W 1986 wprowadzono światowy zakaz połowu wielorybów, z którym nota bene ciągle nie mogą  pogodzić się Japończycy, Norwegowie i Islandczycy. Populacja wielu gatunków pomału się odbudowuje i jedną z wielu atrakcji Nowej Zelandii są wyprawy na oglądanie wielorybów. Prawie zawsze się to udaje.

Niektóre gatunki wielorybów jednak mają coś nie tak pod kopułą i znane są z tego, że wysztrandowują na plażach - przeważnie zbiorowo. Jest na ten temat wiele teorii naukowych, naukawych i zupełnie głupich. Tak na prawdę to nikt do końca nie rozumie dlaczego te zupełnie inteligentne zwierzaki robią takie głupoty. Ponieważ jednak wszyscy kochamy wieloryby - tak jak wszyscy boimy się rekinów - więc w Nowej Zelandii, gdzie wypadki sztrandowania wielorybów są bardzo częste (no bo i wielorybów dużo i plaż też niemało) mamy taki ruch obywatelski, który nazywa się Project Jonah (oczywiście od Jonasza co to wg Biblii wytrzymał trzy dni w brzuchu wieloryba - jest tem jeszcze parę innych śmiesznych kawałków, ale to na inną okazję). Otóż Project Jonah zrzesza wolontariuszy, którzy są zawsze gotowi i dobrze wyszkoleni do ratowania wysztrandowanych wielorybów. Sztrandowanie dużych grup wielorybów jest tu traktowane na równi z obroną cywilną i sam brałem już udział w szkoleniu na ten temat.

No i właśnie w zeszłym tygodniu, ku rozpaczy wielu miłośników wielorybów, wielkie ich stado  (pilot whales) wpłynęło, nie wiadomo po co, do naszego Ohiwa Harbour (tam, gdzie trzymamy Nardine). Jest to bardzo płytki zalew, który w 80 procentach odkrywa dno podczas odpływu. Jedna z teorii mówi, że wpłynęły za chorym, młodym, który stracił orientację. Oczywiście podczas odpływu wysztrandowały na płyciznach i została natychmiast zorganizowana olbrzymia akcja ratunkowa. Zamknięte drogi, dojazd tylko dla wolontariuszy i fachowców, zaprowiantowanie, namioty, dostawy, pompy, polewaczki. Większość stada udało się utrzymać przy życiu do przypływu i wyprowadzić z zatoki, ale niestety kilkanaście zdechło, albo trzeba je było dobić. Ogólnie wydawało się, że akcja raczej udana, bo większość ocalała. Jednak następnego dnia wieloryby wróciły i wysztrandowały na plaży kilka kilometrów od wejścia do zatoki. Tym razem wysztrandowały tak skutecznie, że kolejnej trzydziestki nie udało się już uratować. W sumie poległo ponad czterdzieści pięknych wielorybów. Niby normalne i zdarza się często, a jednak szkoda tych sympatycznych zwierzaków.

Ostatnie próby podtrzymywania życia
Niestety już nic się nie da zrobić
...w oczekiwaniu na koparkę

4 komentarze:

  1. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  2. uwielbiam Twoje reportarze i w slowach i fotos. ten jest szczegolny. moze troche z powodu, ze raz w naszej zatoce siedzialam sobie na molo i podplynal humback. spojrzal na mnie bocznym okiem, westchnal glosno, zatrzymal moj puls i odplynala. musze przyznac, ze to bylo doswiadczenie na miare "objawienia". no i dzgnelo w sercu dzis po Twoich zdjeciach i znow troche zatrzymalo bicie serca.

    OdpowiedzUsuń
  3. Bardzo ciekawy wpis. A jak dokładnie wolontariusze ratują te wysztrandowane wieloryby? I co się dzieje później z ciałami? W PL jest wielki problem i medialne poruszenie jak raz na jakiś czas Bałtyk wyrzuci kilka martwych fok na brzeg - gminy i urząd morski przerzucają się odpowiedzialnością za opłacenie utylizacji zwierząt. A te spore cielska wielorybów i w takiej liczbie to zupełnie inna skala działań, skąd się bierze na to pieniądze? Kasia

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ratowanie polega na ciągłym polewaniu ich wodą morską, żeby nie wysuszała im się skóra. Kilka godzin na sucho i mimo, że mogą oddychać bo to w końcu ssaki, to zmiany na skórze powodują nieodwracalną śmierć. Czyli do następnego przypływu (dobre 8-10 godzin) trzeba kubełkować wodę i je polewać. Jak przyjedzie przypływ to próbować je wypchnąć z płycizny na głębszą wodę. Normalnie one są tak spanikowane, że jest to drudna i siłowa zabawa.
      A co do utylizacji to lokalne Maoryskie plemiona mają pierwszeństwo do zagospodarowania głów, z których wyciągają zdaje się zęby, które są jakims talizmanem. Reszta jest zakopywana głęboko w piach - stąd podpis pod ostatnim zdjęciem. Byle tylko nie przy uczęszczanej plaży. Przyroda zrobi swoje.
      A pieniądze są z Departament of Conservation (część Ministerstwa Ochrony Środowiska, która zajmuje się zarządzaniem parkami narodowymi itp), oraz z Regional Council (to taki odpowiednik Wojewódzkiego Urzędu Ochrony Środowiska czy jak to tem sie teraz nazywa). Pozdrawiam. Tomek

      Usuń