Szukaj na tym blogu

23 lipca 2013

Nardine wreszcie w domu czyli nasz pierwszy rejs

W zasadzie powinienem pisać o trzęsieniach ziemi, bo to temat najbardziej na czasie i wiadomość o trzęsieniu ziemi w Wellington i okolicach obiegła właśnie świat. No faktycznie, nawet na Nowozelandczykach to sobotnie trzęsienie zrobiło lekkie wrażenie, bo to po pierwsze stolica, a poza tym ciągle świeże są wspomnienia dewastacji Christchurch sprzed osiemnastu miesięcy. Tamto trzęsienie miało taką samą siłę jak to sobotnie, tyle, że zlokalizowane było w zasadzie pod samym Christchurch. No więc trochę się mieszkańcy Wellington najedli strachu i wszyscy mają nadzieję, że się już wszystko "wytrzęsło" i gorzej już nie będzie.

A my w dniu trzęsienia byliśmy zupełnie nieświadomi tego co się od kilkunastu godzin działo w okolicach Wellington (była to cała seria wstrząsów trwająca kilkanaście godzin z kulminacją w sobotę o 17:00 lokalnego czasu), bo właśnie kończyliśmy naszą wyprawę po Nardine.

Wiedząc, że szykuje nam się kilka dobrych wyżowych dni i spokojne morze, gwarantujące bezproblemowe wejście do Ohiwa Harbour, w środę po pracy wyruszyliśmy do Auckland. Dotarliśmy do mariny przed północą, załadowaliśmy graty na łódkę, odstawiliśmy samochód na parking i koło pierwszej w nocy poszliśmy spać.

Planowaliśmy wypłynąć o świcie, czyli koło 7 rano, ale w ostatniej chwili wpadł jeszcze pożegnać nas broker Wayne, który nam łódkę sprzedał i w zasadzie cały czas był naszym aniołem stróżem, pomagając znaleźć miejsce w marinie i doglądając łódki podczas naszej nieobecności. Bardzo zacny facet ten Wayne. Pozostanie naszym przyjacielem na zawsze.

Koło ósmej w końcu oddaliśmy Waynowi cumy i ruszyliśmy w drogę. Przed nami było 160 mil i planowaliśmy rozbić to na dwie raty. Pierwszy "rozgrzewkowy" dzień za czubek Półwyspu Coromandel i przenocowanie w jednej z cudownych zatoczek Great Mercury Island. Drugiego dnia planowaliśmy popłynąć do oporu zakładając, że dotrzemy do domu na wczesny poranek w sobotę.

Wypływamy z Half Moon Bay Marina. Tomuś skupiony na głębokościomierzu, bo płytko i jeszcze na dodatek odpływ. W oddali, na horyzoncie, downtown Auckland
 Wiatr zapowiadał się na 10 do 15 węzłów z południa lub południowego zachodu czyli w miarę nieźle. Łódka na silniku po płaskim i bez wiatru robi ok 5,5 węzła, a pod żaglami przy korzystnym półwietrze ok 6,5 węzła. Ponieważ się nam śpieszyło postanowiliśmy nie schodzić poniżej 5 węzłów, czyli jak na samych żaglach się da więcej niż 5 to ok, ale jeśli tylko prędkość spada to włączamy "katarynę".

Inka uwielbia autopilota.
No i pierwszego dnia w zasadzie pojechaliśmy z silnikiem 90 procent czasu,  bo wiatr, choć z właściwego kierunku był po prostu zbyt słaby. Na silniku było po prostu sporo szybciej, a i tak celu, czyli Mercury Islands przed zmierzchem nie osiągnęliśmy. Aktualnie robi się tu ciemno ok 18:00  więc o 17:30, będąc na wysokości Port Charles  zdecydowaliśmy nie ryzykować wchodzenia do zatok na Mercury po ciemku i zatrzymaliśmy się na noc w Port Charles.

Troszkę kiwało, a jak kiwa to w kambuzie urzęduje Tomuś, bo Ineczka może narzygać do żarcia

Tomusiowe lunche są proste i męskie, ale Baśka na pewno doceni Le Rustique, tutaj również dostępny choć drogi jak pies.

Po drodze zaliczyliśmy tylko jedną, małą przygodę gdy okrążając lekko wzburzony - jak zwykle - czubek Coromandla urwaliśmy jedno z dziwnych rozwiązań założonych na Nardine, a mianowicie taką przedłużkę między bomem a górnym zbloczem talii, zrobioną z dość wątłej stalowej linki z dwiema kauszami (widać toto w takiej białej, plastikowej koszulce na pierwszych dwóch zdjęciach). Po co to i na co było zamontowane - nie mam pojęcia. Od razu mi się nie podobało, bo wyglądało zbyt wątło, no ale zaniechałem wymontowania tego badziewia i musiałem górny blok talii przyczepiać do bomu na dwumetrowych falach z luźno latającym bomem. Błąd zaniechania.





Po słodko przespanej nocy wypłynęliśmy z Port Charles koło 7:30.   Wiatr z początku był faktycznie południowy czyli w miarę znośny ale i tak pomagaliśmy sobie cały czas silnikiem. Były momenty, że przekraczał 15 węzłów i robiło się całkiem faliście, ale w sumie jazda komfortowa gdzieś tak do Mayor Island. Potem zapadła w miarę księżycowa noc i wiatr przygasł, ale niestety jego resztki zrobiły się południowo wschodnie i trzeba było zwinąć wszystkie szmaty, bo tylko nas hamowały.











Alderman Islands


Coromandel zostawiamy z tyłu













Około piątej rano rzucaliśmy kotwicę na przeciw Ohope Beach, bo przypływ właśnie minął o czwartej i zdecydowaliśmy wchodzić do Ohiwa na następnym przypływie czyli gdzieś koło 13tej. Mimo, zmienialiśmy się trochę na wachtach to oczywiście byliśmy raczej skonani, więc naiwnie myśleliśmy, że się na kotwicy trochę prześpimy a potem koło dziesiątej wstaniemy, spakujemy graty, żeby być gotowym do zejścia jak już przyczepimy się do boi. Zanim się zorganizowaliśmy zaczęło świtać i koło siódmej już mieliśmy pierwszych gości - Marty (mój szef) z synem właśnie wypływali na ryby i widząc nas natychmiast podpłynęli w odwiedziny. Po chwili pojawili się dwaj inni koledzy. No więc wizyta, oprowadzanie po łódce etc. Poszli. Za moment wraca Marty z pełną skrzynką ryb, które złapał w godzinę i chce je nam wrzucić na pokład, na śniadanie. No tylko nam w tym syfie tych ryb jeszcze trzeba. Pogoniliśmy go. Pojechali z rybami na brzeg. Za chwilę podpływa kolejna para znajomych ( jeden z radnych z Magistratu z żoną). Znowu przyjęcie. Ze spania nici. Poszli. Dzwonią telefony. To znajomi przechadzający się po plaży pozdrawiają i pytają czy to my. Okazuje się, że całe Whakatane czekało na nas.

To już zdjęcia dostarczone przez przyjaciół. Nardine majestatycznie podchodzi do wejścia do Ohiwa Harbour.
W końcu jest koło pierwszej więc ruszamy do wejścia do zatoki. Bardzo wolniutko i ostrożnie, żeby nie usiąść na piachu. W maju na GPSie zaznaczyliśmy sobie całą trasę, ale ten kanał się ciągle przesuwa i nigdy nie można być pewnym swego. Pykamy leciutko silnikem, w zasadzie na jałowych obrotach, a prąd wnosi nas do wejścia z prędkością 6 węzłów. No ale luzik. Przez całą drogę nie mieliśmy mniej niż metr wody pod kilem i to w połowie przypływu. czyli da się wytrzymać. Wpływamy majestatycznie do Ohiwa, na molu jak zwykle tłum wędkarzy i sporo znajomych wrzeszczących powitania. Aż żal, że nie mamy gali flagowej. Cyrk.

Już na boi w Ohiwa
Podejście do boi poszło sprawnie. Ineczka wyciągnęła i utrzymała linę mimo olbrzymiego prądu i faktu, że lina od miesięcy nieużywana obrosła 10 cm warstwą badziewia. I tu nastąpił niemiły finał rejsu a mianowicie przyhamowując przed boją wrzuciłem wsteczny bieg i już niestety nie udało mi się go wyłączyć. Coś się zablokowało w sterowaniu skrzyni biegów. No cóż, całe szczęście, że to już w domu i na boi. Trzeba będzie wziąć się do roboty. Dobrze, że tę robotę uwielbiam.

Nardine to ta ostatnia po prawej

Ale na martwienie się skrzynią biegów znowu nie było czasu, bo właśnie docierał do nas Marty, tym razem z żoną, córką i butelką szampana na powitanie. No i kolejna impreza.

Do domu dotarliśmy po ciemku. Skonani, ale szczęśliwi.

A oto mapka naszego rejsu:










8 komentarzy:

  1. Gratulacje !
    I cieszę się, że jesteście cali i zdrowi - cała trójka ;-)

    pozdrawiam Karolka

    OdpowiedzUsuń
  2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  3. drogo czy nie, przeciez Wasz high life nie jest tajemnica, baska bardzo docenila La Rustique i nawet uwaza ze jest to meskie chamstwo zeby sie tym serem chwalic wiedzac ze tu go nie ma, wiec rzygac mi prosze nie. Nie tylko wygladacie na wytrawnych (niedospanych) zeglarzy, ale wiecie rowniez jak zrobic zeby bom nie zrobil w glowe boom. Jedyne co pozostalo Wam do nauczenia sie to jak z Neptunem zalatwic zeby "szmaty" nigdy nie hamowaly. macie duzo przyjaciol, ale zeby nie nakrecic Neptuna to zaniedbanie wieksze niz cienkie to czy smo na Nardine.
    Nardine wchodzaca do Ohiwa- wzruszajace zdjecie.

    OdpowiedzUsuń
  4. Jestescie NIESAMOWICI ,nawet czytajac czuje sie ekscytacje,gratulje odwagi ,pozdrawiam z Cork J.B.

    OdpowiedzUsuń
  5. :D swietny wpis, jeszcze swietniejsze doswiadczenie! More!

    OdpowiedzUsuń
  6. Hallo Wilki Morskie,
    Gratulacje i życzenia wielu dobrych przeżyć na Nardine.
    Czytając o waszych 160 milach przypominam sobie, że na moim szkoleniowym rejsie na sternika morskiego zrobiliśmy (6-cio osobowa załoga) okolo 200 mil w pieć dni i zanotowaliśmy 300 mil w log-buchu, bo tyle wymagały reguły zaliczenie kursu.
    Leszek

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No tak. Porzadnie szkoliliscie sie nie uzywajac silnika. A nam sie spieszylo do domu i grzalismy kataryne do oporu. Ale to mi przypomina, ze pownienem jakis log-book wreszcie zalozyc. Chocby jako pamietnik.

      Usuń
  7. Kurde, niewiele rozumiem z tego co opowiadasz w jakimś dziwnym języku (co to jest bom?), ale rozumiem że dopłynęliście szczęśliwie! :-) I z łódką Wam bardzo do twarzy! Buziaki z W-wy!

    OdpowiedzUsuń