Szukaj na tym blogu

14 lipca 2013

Rocznica

To już rok z okładem, od naszego powrotu do Nowej Zelandii. Minął jak z bicza strzelił. Pewnie dlatego, że z jednej strony zafundowaliśmy sobie całkowity "reset", co spowodowało, że życie zrobiło się dużo ciekawsze, a z drugiej strony zauważyłem, że w miarę starzenia czas zaczyna płynąć coraz szybciej. Im człowiek częściej myśli o nieuniknionej starości tym bardziej chce się zdążyć jeszcze z paroma ważnymi sprawami. W rezultacie, każdy normalny dzień, kiedy po prostu wstało się rano, poszło do pracy, wróciło, zjadło kolację, poczytało czy napiło się winka kończy się poczuciem winy, że taki zwykły dzień to dzień stracony. Jeden dzień bliżej do końca, a ważne projekty nie popchnięte do przodu. Ja chyba mam jednak nie po kolei w głowie z tymi różnymi projektami. Inni martwią się tym co będą robić na emeryturze, a ja już chciałbym  na niej być, bo boje się, że nie starczy mi czasu na te wszystkie projekty. Z drugiej jednak strony nie ma chyba co narzekać. Oryginalne plany przeprowadzkowe zakładały, że po roku dopiero będziemy decydować gdzie i jaki dom kupić i w ogóle jak zapuszczać korzenie. A rezultat jest taki, że dom kupiliśmy po trzech miesiącach i staliśmy się już całkiem znanymi postaciami w Whakatane.

Rocznica naszego przyjazdu minęła z hukiem. W zeszłym tygodniu zorganizowaliśmy sporą imprezę z tej okazji. Impreza odbyła się w domu naszego szefa Marty'iego, bo nasza chałupa nie pomieściłaby tylu gości. Podczas toastów Marty przypomniał nam, że nie dość, że urządziliśmy się sprawnie w nowym domu, staliśmy się już poniekąd polską, lokalną instytucją to jeszcze, jak chyba nikt wokół, w ciągu roku kupiliśmy... dwa jachty i motorówkę. No faktycznie to prawda, więc chyba jednak ten rok taki zupełnie stracony nie był.

Podczas imprezy dopadły mnie refleksje na temat tego, jak z dnia na dzień czujemy się tutaj coraz bardziej u siebie. Rok temu przyjechaliśmy do zupełnie nieznanego nam miasta. Dziś, te 50 osób na imprezie, to już w zasadzie prawie bliscy przyjaciele. Przez kilka miesięcy po przyjeździe, ciężko było zapamiętać imiona i nazwiska tych wielu, nowych znajomych. Dziś znamy ich wszystkich, znamy ich partnerów, dzieci, układy rodzinne i biznesowe. Oni zaakceptowali tych dziwnych ludzi z Polski, a my czujemy się z nimi jak w domu.  Trochę jest to efekt małego miasteczka, ale również rezultat tej charakterystycznej dla Nowozelandczyków otwartości i akceptacji. Poza tym jest tutaj po prostu międzynarodowo, jak w każdym kraju tzwn nowego świata. W całym magistracie pracuje chyba blisko 15 nacji. W sekcji 3 Waters (Waste Water, Storm Water and Water Supply), tam gdzie właściwie pracuje Inka, szef jest ze Sri Lanki a pod nim Inka, Filipinka i jeden Kiwi. Teraz właśnie rekrutowaliśmy dwoje młodych i do interview zakwalifikowali się Sri Lankanka, Amerykanka, Sudanka i Kiwi. Przyjmiemy Kiwi i Sri Lankankę. Istne United Nations.

Ale dzięki temu jest ciekawie i wesoło. Wczoraj byliśmy na imprezie z hiszpańskim podtekstem. Organizowana była na spółkę, przez Filipińczyków i Meksykańczyka więc było morze tequilli i guacamole, tacos, burritos, fajitas, chilli con carne, paella i jeszcze parę takich.

A my po roku odetchnięcia od polskiej kuchni zaczynamy ćwiczyć pewne charakterystyczne dania, które można zaproponować cudzoziemcom. Furorę zrobiły ostatnio białe kiełbaski z kurczaka (które nauczyli nas robić Joanna z Dawidem), właśnie dziś, na wywarze z takowych ugotowany został wyśmienity żurek, własnego kiszenia. Wykonane zostały bardzo udane kołduny. Pierwsze ruskie były zbyt wodniste - trzeba zmienić receptę nieco, bo twarogu tutaj nie uświadczysz więc następnym razem spróbujemy z twardą Filadelfią. Kapustka kiszona się już regularnie robi. Ineczka właśnie warzy rybkę po grecku - coś, czego lokalni jeszcze nie próbowali, i co chyba będzie im smakować.

I tak oto wiedziemy życie człowieka poczciwego. Prognoza pogody na koniec nadchodzącego tygodnia zaczyna wyglądać atrakcyjnie i być może wreszcie uda nam się przeprowadzić Nardine. Najważniejsza jest prognoza co do fal oceanicznych, które - jeśli zbyt duże - po prostu blokują wejścia do portu w Whakatane i Ohiwa. przepłynąć można w zasadzie w każdą pogodę natomiast sztuka jest przypłynąć w takim momencie, żeby się dało wejść do portu. Inaczej pozostaje bujanie się na falach. Nieraz przez parę dni. Może być tak jak dziś, w zasadzie brak wiatru i może spokojne, ale z oceanu nadchodzą wielkie, trzymetrowe, martwe fale, które łamią się w główkach portu i nie da się przez nie przejść. Trzymajcie kciuki. Pod koniec przyszłego tygodnia powinno nie być martwej fali.

2 komentarze:

  1. sluchaj... z tymi falami... w naszej zatoce fale zima, szczegolne w pelnie ksiezyca i po poludniu sa takie ze tylko plakac i modlic sie, ale chlopcy obslugujacy pange wyczekuja okolo 20 minut na moment ktory nazywaja "callado" i laduja na plazy. Ladowanie trwa sekundy, wtedy wyskakuje sie z lodzi po pas w wodzie i znow sie modli, ale juz nie ma czasu na plakanie, a lodz wraca tylem na pelnych obrotach 200 HP pod juz niemal walaca sie fale. Probowalam nauczyc sie jak czytac te fale ale nie pojmuje, no ale Wy to wszystko mozecie, wiec zycze "callado" i wejsc do portu bez ograniczen. W pierwsza rocznice sle usciski kapusciano koldunowe pokropione tequila- wyglada ze juz dawno wygrzebaliscie sie z pieluch i smoczkow nowego zycia.

    OdpowiedzUsuń
  2. Wasze osiagniecia sa godne podziwu,w tym tepie wystarczy Wam "pieciolatka" by zmienic cala Nowa Zelandie-na lepsze oczywiscie.Gratuluje i zycze Wam dalszych sukcesow,pozdro z Cork J.B.

    OdpowiedzUsuń