Szukaj na tym blogu

24 listopada 2013

Aktualności

W pracy gonię w piętkę. Inka też. W międzyczasie cichcem nadeszło lato. Już od kilku dni mamy po 25 stopni. Mała rzecz - a cieszy.

Za pięć tygodni dom wypełni się gośćmi. Trzeba więc trochę zacząć myśleć o programie rozrywkowo kulinarnym. Kapusta świeżo zakiszona. Trochę się boję jaka wyjdzie, bo była stosunkowo młoda, a taka ma tendencję gorzknieć. Na razie, po tygodniu smakuje bosko, ale jeszcze trochę musi dojrzeć. Kapustka będzie podstawowym polskim specjałem na Święta. Kapusta z grzybami, uszka itd. Poza tym pogonimy gości do zwykłych nowozelandzkich Świąt, czyli BBQ na plaży lub na balkonie. Tak jest dużo  lepiej i prościej.

Stary stół z jadalni w Zalesiu przeleżał ponad rok na balkonie, bo nie było go gdzie wstawić. Polewany deszczami przetrwał dzielnie więc doszedłem do wniosku, że to jednak porządny mebel, z litego, indonezyjskiego drewna. Został więc przeszlifowany i zapuszczony olejem i teraz będzie robił za stół na naszym patio.



Trochę wyszedł za żółty, ale i tak jest piękny. Poza tym taki ciężki, że nawet przy największym nowozelandzkim wietrze nie do ruszenia. Teraz musimy pomyśleć o jakichś siedzonkach.

Oprócz nowego stołu mamy nowych, bardzo sympatycznych sąsiadów. Chris i Sarah są z Colorado (Baśka jak widać wszyscy Amerykanie są z Colorado). Uciekli z USA, bo chcieli trochę zaznać normalnego życia, możliwości brania urlopów i braku konieczności konsultowania każdego kroku z prawnikami. Oboje są lekarzami, a poza tym, tak jak i my lubią zajęcia w plenerze, podróże, mapy i dobrą muzykę. Zaburzyli nam nasz amerykański stereotyp totalnie. Spędziliśmy już razem kilka spontanicznych wieczorów i trzeba przyznać, że mięliśmy wszyscy z tego sporo uciechy.

Na razie główne zdobycze to naprowadzenie mnie przez Chrisa na Pandora internet radio, którego wcześniej nie znałem, a które jest świetne. Poza tym odkrycie wieczoru - american baked beans. Coś jak nasza fasolka po bretońsku, tylko ze czterdzieści razy lepsze. Pycha. (Baśka będzie się nabijać)


Poza tym kilka małych sukcesów na pokładzie Nardine.

Zaczęliśmy wreszcie żeglować. W poprzedni weekend, po raz pierwszy od przeprowadzenia łódki z Auckland, odczepiliśmy się od boi i popłynęliśmy na ocean. Na noc zatrzymaliśmy się w zatoce koło Whale Island - tam gdzie jest kolonia fok. Było miło, tylko foki w nocy rozrabiały i wykrzykiwały różne takie.  Wróciliśmy do domu następnego dnia.

Nadszedł także wreszcie dawno już zamówiony rękaw do spinakera (snuffer). Jeszcze nie było okazji go użyć.

W zasadzie wszystkie systemy Nardine działają sprawnie z wyjątkiem generatora, który był się wziął i schrzanił gdy trochę pomęczyłem go polerując omszałe przez lata kabestany. Ponieważ nie jest to element niezbędny do żeglowania postanowiłem go na razie, brzydko mówiąc, olać. Jednak dzisiaj, w wolnej chwili, dopadłem drania. No i (odpukać) wydaje się, że zlokalizowałem problem i udało mi się go uruchomić. Mała rzecz i znowu cieszy.

Aha, jeszcze ze zgrozą skonstatowałem, że mimo farby przeciwporostowej przyroda bardzo polubiła dno łódki. W Ohiwa Harbour jest zatrzęsienie wszelakich przegrzebków, ostryg i temu podobnych muszli, planktonu i różnych innych pyszności. One ubóstwiają podczepianie się do dna łodzi. A już szczególnie lubią te łodzie, które się wiele nie ruszają - jak ostatnio Nardine. Czyli trzeba zacząć ostro pływać. A w miedzy czasie przeskrobałem z pontonu dno łódki ile się dało. Następny krok to chyba jednak zakup sprzętu nurkowego, bo inaczej co roku trzeba będzie wyciągać Nardine na suche i malować za ciężkie pieniądze.

A poza tym mieliśmy polskich gości. Martę, Ninę i Tomka z Auckland. Patrz link do bloga młodszej, bratniej duszy. Nagadaliśmy się co niemiara. Tomek nawet wlazł dwa razy do oceanu (17 stopni). Szaleniec.  Nie mogliśmy bardzo zaszaleć, bo Nina ma dopiero 9 miesięcy więc trochę świat się jeszcze kręci naokoło niej. Ale było miło i wesoło. I dostaliśmy w prezencie paczkę Michałków. Rarytas. Kupuje się toto podobno w sklepie prowadzonym przez Rosjan w Auckland.

Poza tym jeszcze sporo innych rzeczy się dzieje, ale o tym oddzielnie.





3 komentarze:

  1. Dziekujemy, za tak oczekiwany wpis.
    Fajnie znow poczytac i przeniesc sie, choc na chwile, tam gdzie slonce i przyjazni ludzie.
    Pozdrowienia z Cork J.B.

    OdpowiedzUsuń
  2. ... a kirby twierdzi ze wszyscy sa albo z Polski albo z Wisconsin, wiec pokop troche glebiej i pewnie posmiejecie sie razem (wedlug mnie Minnesota tez sie kwalifikuje).
    Jesli chodzi o fasole, to tez podpytaj Chris and Sarah czy aby nie przywedrowala z Mexico przez Texas.
    Uzywasz bardzo duzo slangu zeglarskiego , trzeba albo sie domyslac albo tlumaczyc- glowa puchnie. nie chwalisz sie (ani nie "wspominasz") kto zrobil ten piekny wiatro odporny stol?
    W tej Waszej NZ to musi byc ten sam ocean co u nas bo u nas tez do dna lodek przyczepiaja sie rozne zyjatka w zawrotnym wzroscie, wiec posiadanie lodek jest dla tych ktorzy kochaja czyszczenie dna lodek, bo jak sie nie kocha, to lodki sprzedaje sie szybko.
    zycze Wam pieknych biesiad swiatecznych, i wypuszcze email do Gwiazdki Wigilijnej ze potrzebujesz sprzet do nurkowania, a dla Inki pod choinke zestaw kolorowych parasolek do drinkow bo tylko tego jak widac jej brakuje do ukorowania jej luxusowego bytu. amen.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No wiec po kolei. Sprobuje obic Wisconsin o Chrisa i Sare. Zobaczymy, czy sie zgodza. Fasola na zdjeciu to juz moje dzielo, wg przepisu Chrisa. Prawie takie dobre jak jego, ale jeszcze musze potrenowac. Fasola to niestety nowozelandzka podrobka. jestem przekonany, ze porzadna meksykanska czy texaska bylaby jeszcze lepsza. No dobra spojrzalem na ten slang. Podaje definicje:

      Kabestany to takie rolki naokolo ktorych zawija sie liny (we wlasciwym kierunku), a potem przy pomocy korby sie te liny wybiera czyli naciaga. Tak jest troche lzej niz ciaganie ich golymi rekami (nawet w rekawiczkach). Trzeba uwazac na dlugie wlosy, paluszki i inne wystajace czesci ciala, zeby sie nie wplataly, bo strasznie szczypie jak wejdzie pod line.
      Spinaker to taki wielki acz lekki i z reguly kolorowy zagiel, ktory ma te zalete, ze ciagnie lodke przy slabym wietrze natomiast jest dosc upierdliwy jesli chodzi o jego stawianie i zwijanie. Jesli zapomne bata i Ineczka biega po pokladzie zbyt wolno, lub pomyli sznurki, albo zawinie line w zlym kierunku na kabestanie, albo sobie cos na nim przyszczypnie to spinaker ma tendencje do zawiniecia sie w przesliczny supel, ktory moze nie gordyjski, ale jest dosc trudny do odplatania i powoduje troche nerwowa sytuacje (szczegolnie gdy wiatr sie wzmaga). Aby poprawic szanse Ineczki caly spinaker chowamy do snuffera lub inaczej 13 metrowej skarpety zwisajacej ze szczytu masztu. Jak chcemy aby wypelnil sie wiatrem i pociagnal te kupe betonu to sie te skarpete podciaga do gory, a jak chcemy spinaker zwinac to sie te skarpete obciaga jak za przeproszeniem prezerwatywe w dol.
      Generator to taka mala skrzyneczka z malym silniczkiem diesla, schowana pod siedzeniem, ktora warczy i robi nam 230V prad, taki jak w domu w gniazdkach w cywilizowanym swiecie (w Ameryce ich na to nie stac i robiatylko 110V. Dzeki tej skrzyneczce mamy na lodce odkurzacz i kuchenke mikrofalowa. Poza tym absolutely useless. Buzi

      Usuń