Szukaj na tym blogu

01 kwietnia 2014

setuchna.....raz

No co tu dużo ukrywać. Zasapałem się dobiegając do tej setki.

Otóż kochani, komputer mi mówi, że to jest właśnie setny wpis na tym blogu. Czyli powinno być jakoś świątecznie, jubileuszowo czy coś. A tu nastrój jakiś taki nieszczególny. Chandrę mam chyba.

W Kunmingu (gdzie mieszka Nicole) stosunkowo niedawno, banda jakichś separatystów wpadła na genialny pomysł. Przyjechali na dworzec kolejowy i z zimną krwią zarżnęli nożami ponad trzydzieści przygodnych osób. Z pewnością Chińczycy, a i reszta świata, będą teraz bardziej życzliwie myśleć o nich i ich dążeniach wolnościowych. Gratulacje.

W międzyczasie Putin pomalutku dokonuje podziału Ukrainy. Zachód ma zagwozdkę, a Putin się śmieje. Podział Ukrainy w zasadzie już się dokonał. Pytanie tylko jak wywieźć Tatarów i Ukraińców na zachód a Rosjan na wschód bez zbytniego przelewu krwi i gdzie będzie nowa granica.

Tutaj, chyba bardziej niż w Europie, żyjemy sprawą zaginionego lotu MH370. Chłopaki przeczesują pół Oceanu Indyjskiego i na razie znaleźli NIC. Cholernie jestem ciekaw, co się tak na prawdę stało z tym lotem.

A wracając do tytułu poprzedniego wpisu to wcale nie wróciło do normy, po prostu pognało na oślep. Miało być pomalutku, spokojnie, rajsko - a tu nagle okazało się, że znienacka wpadliśmy w wir roboty.

Na początku podśmiewałem się z Inki i jej tradycyjnych maili wysyłanych o północy - tutaj wszystkich zadziwiających, bo lokalni chodzą spać z kurami, a juz żeby pracować po nocach?....No ale Ineczka tak ma, że po pierwsze może sypiać po 5 godzin i funkcjonuje normalnie, a poza tym nawet bez roboty trudno ją zagonić do łóżka przed dwunastą. Ja natomiast z wiekiem mam odwrotnie i spanko coraz bardziej uwielbiam. O każdej porze i w każdej pozycji. I jak najdłużej.

No ale i mnie ostatnio dopadła robota. Ja nie wiem jak to jest, że ta robota jakoś zawsze się do człowieka przyczepi. I im więcej tematów się załatwi tym więcej nowych nadchodzi. No żesz....

Tak więc i ja ostatnio zacząłem robotę przynosić do domu, bo większość dni to spotkania, wyjazdy, telefony itd, a maili przeciętnie 60 dziennie nadchodzi, w tym dziesięć z nową robotą.

A tu jeszcze kochanka na zatoce czeka. Na Wielkanoc planujemy wreszcie poważniej pożeglować, bo dzięki temu, że niedaleko Wielkanocy jest Anzac Day to mamy za trzy dni urlopu dziesięć dni wolnych. Gonię więc jak szalony z podrasowywaniem Nardine. Dostała właśnie dodatkowe bloki do elektrycznego kabestanu (dużo łatwiej będzie stawiać grota i spinaker). Na koszu rufowym dowieszony został panel solarny do ładowania akumulatorów (co ja się nie namęczyłem przewlekając nowe kable przez czeluści Nardine). Jedna z bakist została wyposażona w specjalne profile do butli do nurkowania (za ciężkie cholery, żeby się turlały bez ładu i składu). Po wielu podejściach wydaje się, że wreszcie dogadałem się z generatorem i sławnym solenoidem. To nie była łatwa rozmowa, ale wygląda na to, że za naciśnięciem guziczka będziemy jednak mieć te 230V potrzebne do Ineczki suszarki i mojej mikrofalówki. A, i jeszcze  majstruję stolik do kokpitu, bo lubimy sobie tam podegustować jakieś winko, a stolika w kokpicie brak.

I tak to wygląda. W najbliższy weekend znowu będzie się trochę działo, to może i parę zdjęć się pojawi.

Cześć pracy.






23 lutego 2014

Pomalutku wszystko wraca do normy

Po siedmiu tygodniach zabawiania gości zostaliśmy sami. Wszystko, łącznie z blogiem, zostało odstawione na boczne tory, bo wiadomo.... goście nie pojawiają się w Nowej Zelandii zbyt często, więc to kupa frajdy. Było bosko, jesteśmy już teraz ekspertami pod względem oprowadzania turystów po atrakcjach górnej części Północnej Wyspy. Znamy już każdy kamień i zakręt na drodze.

Mieliśmy nadzieję, że ukoimy nasze skołatane głowy powrotem do spokojnej pracy, a tu niestety w pracy zrobił się totalny przemarsz wojsk. Nie tylko mamy do nadrobienia trochę siedmiotygodniowych zaległości, ale również akurat wszystkie ważniejsze projekty weszły na najwyższe obroty. Miałem nadzieję, że jak tylko ostatni goście odlecą, to napiszę ładnych parę wpisów do bloga, ale gdzie tam - ledwie nadążam.

Nardine również zaniedbana. W ciągu siedmiu tygodni opuściła zatokę tylko raz. Przed żeglugą została co prawda obnurkowana i oczyszczona pod brzuchem z mchów i porostów, które w tej pływowej zatoce rosna jak głupie ale inne projekty, które mają ją zrobić łatwiejszą w obsłudze na razie w lesie.

Dzielny skrobacz i drapacz mchów i porostów...
 
W zatoce zawsze prąd pływowy więc trzeba się trzymać liny...
Z czystym podbrzuszem Nardine wyruszyła po raz kolejny na naszą Whale Island, aby gościom pokazać foki.


w zatoczce, na kotwicowisku, rzadkie tutaj spotkanie z amerykańską parą żeglarzy. Rzadkie, bo zagraniczni żeglarze raczej siedzą w Bay of Islands, Półwyspie Coromandel, czy okolicach Auckland. Po Bay of Plenty raczej się nie włóczą.... 
Jednak największa atrakcja to nasze foczki, z którymi można popływać
....oczywiście jak im się chce wchodzić do tej zimnej i mokrej wody...
a wieczorem kolacja o zachodzie....
Zdjącia w tym wpisie to dzieło Emre i Samanthy. Ja takich nie umiem robić.....

29 stycznia 2014

Art deco i kwiaty

Na wschodnim wybrzeżu Północnej Wyspy jest wielka zatoka zwana Hawkes Bay. Nie, nie ma nic wspólnego z jastrzębiem. Nazwana została tak przez kapitana Cooka na cześć admirała Edwarda Hawke'a, który spuścił lanie Francuzom w bitwie morskiej w zatoce Quiberon (mówiłem, tu w Nowej Zelandii nie lubimy Francuzów).

Na południowym krańcu Hawkes Bay usadowiły się dwa satelitarne miasta - Napier i Hastings. Ich centra leżą ok 30km od siebie, ale z czasem zrosły się niemal w jeden organizm. Coś jak nasze Trójmiasto. Aktualnie są juz poważne plany, żeby je oficjalnie połączyć.


Napier to miasto portowe, leżące nad morzem, z ciekawą, czarną, żwirową plażą. Kilometry płaskich kamyczków - idealnych do puszczania kaczek na wodzie. Nad miastem góruje wzgórze oblepione starymi domkami. U jego stóp spory port, mariny i całkiem sympatyczne stare nabrzeża zagospodarowane dziś knajpami i klubami wszelakiej maści.


Napier to kolejny dowód na to, że wojny i inne nieszczęścia są motorem postępu. Kiedy cały świat borykał się z wielką depresją, przed południem 3 lutego 1931 roku, miasto zostało zniszczone przez silne trzęsienie ziemi. Dwie i pół minuty i dwa potężne wstrząsy, wystarczyły, żeby sporo budynków posypało się w gruzy, a pozostała większość zabudowy drewnianej spłonęła do wieczora na skutek dwóch wznieconch pożarów, których z braku wody nie było jak ugasić. W samym mieście zginęły 162 osoby, a w sumie ok 250. Było to najpoważniejsze trzesienie ziemi w Nowej Zelandii aż do ostatniego trzęsienia w Christchurch sprzed trzech lat.


No i nagle, mimo depresji, jak w zniszczonej Warszawie, rozpoczęła się odbudowa. Ponieważ były to lata rozkwitu art deco, więc większość budynków odbudowano w tym stylu.


Dzięki temu Napier jest dziś chyba nawet światową stolicą stylu art deco i trzeba przyznać potrafi to wykorzystać. Miasto leży z dala od głównych turystycznych tras, a jednak sława art deco przyciąga tu sporo zwiedzających.


W całym mieście przewija się nutka art deco - w rzeżbach ulicznych, tablicach z nazwami ulic, starych samochodach oferujących przejażdżki ze stylowo ubranymi szoferami. Pod koniec lata odbywa się tutaj festival art deco, podczas którego celebruje się wszystko z tamtej epoki - od strojów po charlestona. Jeśli dodać do tego fakt, że Napier i Hastings otoczone są winnicami produkującymi sławne w świecie wina z Hawkes Bay to przepis na dobrą zabawę gotowy.



Hastings na szczęście (czy nieszczęście?) wyszło z trzęsienia ziemi bez większego szwanku. No i do dziś wygląda po staremu. Położone jest mniej ciekawie, bo na zupełnie płaskim terenie. Opinia panuje tu taka, że Napier  to owszem ładne i ciekawe, ale Hastings nudne i mało atrakcyjne. Pojechalismy jednak sprawdzić i sami zobaczcie co wymyślono by ratować oblicze miasta. Kwiaty, kwiaty i jeszcze raz kwiaty.


 


Kupujcie wina z Hawkes Bay. Pycha.