Szukaj na tym blogu

14 czerwca 2012

Pożegnania i w drogę....




Wszystko wydarzyło się bardzo szybko. Po pierwszej próbie szukania zajęcia w NZ dostałem od razu ofertę nie do odrzucenia. W trzy miesiące trzeba było się zwinąć z Polski. Sprzedać nieruchomości, samochody, zorganizować firmę przeprowadzkową. Straty finansowe były olbrzymie, bo to chyba najgorszy możliwy czas na sprzedaże czegokolwiek w Polsce, ale cóż, trzeba przełknąć łzy i pogodzić się z myślą, że za dom w Zalesiu będziemy mogli tylko kupić inny dom w NZ, a wymarzonego jachtu już nie.  Nie ma co, tylko trzeba Inkę zagonić do roboty.
Mimo tego, o czym pisałem poprzednio, rozstanie z kapitalnym zespołem w firmie było trudne i sentymentalne.  Do ostatniej chwili nie zdawaliśmy sobie sprawy, jak mocno byliśmy do nich przywiązani. Na koniec robiliśmy dobrą minę do złej gry, ale cóż, decyzja podjęta i trzeba to jakoś przeżyć.
Rozstanie z przyjaciółmi było jeszcze trudniejsze. Ładnych parę lat wspólnych imprez, eskapad, spływów, Sylwestrów i niezliczonych wyjść do teatru. Możemy liczyć tylko na to, że Grupa Teatralna w całości lub partiami będzie odwiedzać nas w NZ. Będziemy mieli dla nich wiele atrakcji - teatralnych również.
Najtrudniejsze chwile to pożegnanie z Nicole i Samanthą. „Co to za rodzice, którzy opuszczają dzieci?” – chlipała Inka. „Jak my im to możemy robić?”. Ze ściśniętym gardłem udawałem twardziela i pocieszałem, że przecież tylko przenosimy dom rodzinny do NZ i baza dla nich teraz będzie tam. Jednak i mnie nie było łatwo, gdy Samantha rozpłakała się wchodząc do pustego domu, z którego właśnie wszystko zostało wyniesione do kontenera.
Trudne to były chwile. Również i te, gdy już w ostatniej chwili dzwonili przyjaciele by jeszcze raz usłyszeć nasze głosy. Cholera, przecież nie umieramy. NZ to niby koniec świata, ale świat jest już mały. Pocieszaliśmy siebie i ich jak mogliśmy, ale miny mieliśmy niewyraźne.
Po szaleńczych, ostatnich dwóch tygodniach formalnego zamykania naszego życia w Polsce, wymeldowywania, załatwiania nowych dowodów, paszportów, rozdawania i rozwożenia dobytku po różnych domach, pakowania kontenera i bagażu lotniczego tak, żeby nie złapać się w jakąś pułapkę dotarliśmy na lotnisko tylko z jedną małą wpadką: Inki pasek od spodni pojechał jednak w kontenerze - do sierpnia go nie zobaczy (we Frankfurcie kupiliśmy inny).
Lot odbył się bez przygód i upłynął na próbach snu przetykanych rozmowami i rozmyślaniami o tym jak to teraz będzie. Po tych kilku miesiącach powtarzania wszystkim jacy to jesteśmy twardziele i jak nie uważając na nic realizujemy wariacki plan, w ciągu ostatnich kilku dni przed odlotem i w czasie lotu wcale tacy hardzi już nie byliśmy. Co chwile zapadało milczenie i zamyślenie a potem jakieś głupawe stwierdzenie typu „co by nie było, to na pewno będzie lepiej”. Mieliśmy solidnego pietra i kaca moralnego.
Humory tak naprawdę zaczęły się nam poprawiać w Szanghaju, po wejściu na pokład samolotu Air New Zealand, gdy zaczęło być słychać ten charakterystyczny „kiwi accent”, a na pokładzie zaczęła panować typowa, luźna atmosfera. Zamiast drętwego pokazu zapinania i odpinania pasów przez stewardesy puszczono film, przedstawiający wszystkie zasady bezpieczeństwa na pokładzie w postaci pełnego gagów, zwariowanego teledysku.

http://www.youtube.com/watch?v=wgpYtJMQQjc

Zaczęliśmy się rozchmurzać. To jest kraj, który pamiętamy i do którego chcemy wrócić. Żadnych "disclaimerów", kart proszących taksówkarzy o zapięcie pasów i przypominania, że kubek z kawą jest gorący. Normalni ludzie, cieszący się życiem, potrafiący nawet o poważnych tematach mówić z przymrużeniem oka.
W Auckland odebrał nas Marty, mój nowy szef. W dżinsach i rozchełstanej koszuli wycałował Inkę i mnie, choć w naturze widział nas po raz pierwszy.
Wpychamy walizy do samochodu i w drogę. Na miejsce mamy ponad 300km. Po drodze wszyscy gadamy jak najęci. Marty opowiada o sobie, rodzinie, dzieciach, trochę o realiach życia w Whakatane, nieco o sytuacji w magistracie i dużo o łodziach i łapaniu ryb.  My rewanżujemy się opowieściami o naszym życiu. Zdaje się, że przypadliśmy już sobie do gustu.
Podjeżdżamy pod dom, który wynajęła nam Natasha, szefowa magistrackiego HR. Dom śliczny, lodówka zapełniona, w garażu nowiutki samochód służbowy, na stole laptop z mobilnym internetem, żebyśmy mogli od razu zacząć funkcjonować. Na tarasie komitet powitalny – piątka moich przyszłych najbliższych pracowników. Piski, wrzaski, całusy, mimo że widzimy się pierwszy raz w życiu. Taka właśnie jest Nowa Zelandia. Jesteśmy już rozpromienieni choć ledwie żywi po 32 godzinach podróży.
Po chwili zostawili nas w spokoju zapowiadając tylko, że w piątek, jeszcze przed oficjalnym rozpoczęciem pracy, mamy stawić się w magistracie na Powhiri (oficjalne powitanie mnie przez lokalną społeczność Maoryską, przemówienia, tańce, śpiewy i pocieranie się nosami). A w sobotę Marty z żoną robią party na naszą cześć u siebie w domu. Ot, tak to tu wygląda. Nic się przez te lata nie zmieniło.

12 czerwca 2012

Wstęp obrazoburczy....


Przecież ja nie jestem z pokolenia, które bloguje. Po co ja się w to pakuję? Pamiętnika nigdy nie pisałem, choć miałem kilka prób, jak większość. Najpierw w okresie pierwszych uniesień miłosnych, w podstawówce. Potem podczas kolejnych uniesień miłosnych, w liceum, a potem to już na Pacyfiku, bo było tak pięknie. Za każdym razem kończyło się na trzech wpisach. Szanse na sukces mam zatem niewielkie.... 

No więc po co? Nagła potrzeba ekshibicjonizmu? Potrzeba zaistnienia w sieci? Przekonanie, że nasze życie jest dla kogoś interesujące? Szajba mi na starość odbiła?  

Ta szajba to chyba najbliżej prawdy, ale tak na prawdę to obiecałem sporemu gronu przyjaciół, że będziemy relacjonować jak ta kolejna migracja się potoczy. Dawniej pisało się listy, kartki, nagrywało kasety, wysyłało zdjęcia pod kilkanaście adresów a teraz proszę - zajmujemy pozycję mentorską przed komputerem i lecimy. Papier, a w zasadzie to komputer wszystko zniesie. Gorzej z czytelnikami. Wkurzą się i napiszą co o tym myślą.  

No dobra, zaryzykuję.... 

Po raz drugi w życiu wyjeżdżamy z Polski. I po raz drugi do Nowej Zelandii. Za pierwszym razem była to ucieczka z kraju, bilet w jedną stronę, nieprzeparta chęć zobaczenia świata, który znaliśmy tylko z książek. W dobie Breżniewa wydawało się, że nigdy w życiu na podróże nie będzie nas stać, już nie mówiąc o tym, czy te podróże z naszego kraju szczęśliwości w ogóle będą możliwe. Solidarność właśnie testowała cierpliwość władz reżimu i wyglądało na to, że zaraz wszystko źle się skończy. Wyjechaliśmy w czerwcu 1981, jak się później okazało, na sześć miesięcy przed ogłoszeniem stanu wojennego. Wydarzenia 13 grudnia 1981 roku oglądaliśmy już pracując jako młodzi inżynierowie w Auckland. Uff.... udało się. Najgorsza była tylkota niepewność co do losu najbliższych. A później te emigranckie sny o powrocie do Polski i niemożności wyjazdu…Wszyscy emigranci z tego okresu je znają. 

Dlaczego wtedy wybraliśmy Nową Zelandię? Bo była najdalej od politycznego piekła Wschodniej Europy, bo była politycznie niezaangażowana, bo nie miała żadnych swoich problemów politycznych, ale przede wszystkim dlatego, że była uosobieniem piękna i raju na Pacyfiku. Po przyjeździe okazało się, że miała jeszcze jedną ważną zaletę: nie było tu ani Green Pointu ani Jackowa, a w związku z tym żadnych uprzedzeń co do naszej nacji, której przedstawiciele w różnych gettach na świecie od lat ciężko pracowali na tworzenie niepochlebnych opinii, „Polish  jokes” i wszelkich innych uprzedzeń.  

Opuszczaliśmy Polskę po dwóch latach pracy na największym i najbardziej prestiżowym placu budowy w Polsce. Podczas studiów uważaliśmy, że mimo systemu politycznego, który wydawał się w ówczesnych realiach nie do ruszenia, wspólną, uczciwą pracą można jednak jakoś ten kraj budować i ulepszać. Pierwsze miesiące na budowie Huty Katowice szybko rozwiały te młodzieńcze mrzonki. System był tak absurdalny, że aby w nim przetrwać najprzyzwoitsi ludzie musieli szybko stawać się cynicznymi cwaniakami, kombinatorami, ordynarnymi i bezczelnymi manipulatorami. Tak naprawdę zdaliśmy sobie sprawę z tego dopiero po kilku tygodniach w Nowej Zelandii, gdy okazało się, że stosunki w pracy mogą być oparte na respekcie, współpracy, przyjaźni i wzajemnym szacunku. Nikt nikogo nie musiał tytułować, ale też nikt nie śmiałby na nikogo krzyczeć. Jakiekolwiek ordynarne odniesienie się do kogokolwiek byłoby nie do przyjęcia. Nikt nie musiał kombinować by przeżyć.  

W jakimże kontraście pozostawało to do budowy Huty Katowice, gdzie towarzysz wiceminister przyjeżdżał na miesięczne narady z szefami wszystkich dziewięćdziesięciu największych wtedy polskich firm i nieomalże od progu wrzeszczał: „wy mi się tu k…wa weźcie wreszcie do roboty. Ja nie chcę słyszeć o waszych pier….lonych problemach….” itd.itd. Jako młody stażysta pracowałem przez chwilę w dziale Głównego Dyspozytora Budowy Huty Katowice. Bywałem na tych naradach. Atmosfera gnojenia się nawzajem udzielała się wszystkim. Dziewięćdziesięciu szefów wracało do swoich firm zapewne z podobnymi słowami.  

W obliczu ciągłych braków materiałów, transportu, korupcji i złodziejstwa przetrwanie na placu budowy było podobnym wyzwaniem. Żeby przeżyć trzeba było kombinować - przekupić z własnej kieszeni kierowcę dźwigu, żeby łaskawie przyjechał, wypisać dodatkowe bezety (karty pracy) robotnikom, żeby łaskawie zechcieli coś zrobić, załatwić u znajomego magazyniera kotwy, bo nigdzie nie było. 

Wszyscy musieli kombinować. Tak nawiasem mówiąc zwróciliście uwagę, że polski zwrot kombinować nie ma odpowiednika w angielskim? Kombinowanie to taka nasza polska specjalność. Chcielibyśmy by oznaczała ona naszą zaradność, spryt, inteligencję. Często, jako nacja chwalimy się zdolnością do kombinowania mówiąc zobacz jacy ci Angole, Niemcy czy inni to ciemni frajerzy. Polak to potrafi. Zawsze coś wykombinuje. Problem w tym, że kombinowanie często oznacza również oszukiwanie, naciąganie, wymuszanie czy wręcz czystą kradzież. Cienka jest linia pomiędzy sprytem, i zaradnością a oszustwem i kradzieżą. Często lawirujemy pomiędzy nimi, ale w naszej ocenie przecież tylko kombinujemy. I dlaczego inne nacje zamiast to docenić, to nas za to nie lubią? Ciemni frajerzy?

Po czternastu latach, w zasadzie przypadkiem, wylądowaliśmy z powrotem w Polsce. Przyjechaliśmy jako zagraniczni eksperci przygotowywać Polskę do wejścia do Unii. Baliśmy się, że znowu zaznamy tego piekła, które pamiętaliśmy z Huty Katowice. Ale nie – w tym czasie, w narodzie była wola zmiany. Gdy prowadziłem szkolenia z zarządzania projektami wydawało się, że mimo lekkiego sceptycyzmu słuchacze rozumieli, że każdy projekt to zbiorowy wysiłek zamawiającego i wykonawcy, że tylko poprzez współpracę można osiągnąć wspólny cel i że przecież obu stronom zależy na realizacji projektu. Za kilka lat miałem się przekonać, że to co widziałem na budowie Huty Katowice to niestety nie była tylko wina systemu.... 

Niby tylko wpadliśmy do Polski na chwilę, ale pierwszy, dwuletni kontrakt przeszedł płynnie w kolejny i jeszcze jeden, i nim się obejrzeliśmy był rok 2004. Polska stała się członkiem UE, a wtedy, jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, szybko zaczęło wracać stare. Projekty, wcześniej realizowane według reguł Komisji Europejskiej, po angielsku, zaczęły być realizowane po polsku. Tzn  nie tylko w polskiej wersji językowej, ale w polskim stylu, czyli „jeśli zwiąże nas kontrakt to jesteśmy od pierwszego dnia śmiertelnymi wrogami”. Ileż to razy słyszałem słowa mniej lub bardziej zawoalowanych pogróżek podczas uroczystości podpisywania kolejnych kontraktów. Proszę Państwa, nie ma mowy o współpracy, macie to k..wa zrobić, a jak nie to szukamy winnych niepowodzeń.  

Tak, to druga, po kombinowaniu słodka narodowa obsesja – znajdowanie i przykładne karanie winnych. Wiadomo przecież, że wszyscy kombinują, więc jak coś nie idzie nie martwmy się naprawianiem i szukaniem rozwiązań – znajdźmy frajera, który słabiej kombinował i rzućmy go gawiedzi na pożarcie.  Zauważyliście, że jak coś w Polsce nie wychodzi to dziennikarze, politycy, a i cały naród czeka na głowy? Kto poleci? Kto zostanie wyciągnięty przez trzyliterowe organizacje o 6 rano w kajdankach z domu? Kogo wsadzimy na rok, dwa, trzy? Kogoś należy ukarać, bo jak go nie ukarzesz to znaczy, że jesteś słaby i ciebie trzeba ukarać. Żeby tylko gawiedź i polityczni oponenci mieli frajdę. Nie ma mowy o nauce na błędach. Nie ma mowy o podejmowaniu decyzji dla dobra projektu. Najważniejsze jest ochronić się przed dymisją czy aresztowaniem. Każdy urzędnik pracuje jak saper – może pomylić się tylko raz. Każdy wykonawca traktowany jest od pierwszego dnia jak zbrodniarz i złodziej. Całe ryzyko wykonania jest spychane na niego, a żeby nie miał żadnych złudzeń to wpisuje mu się niebotyczne kary umowne w przekonaniu, że im więcej będzie miał kul u nogi tym lepiej i taniej wykona robotę. Nie potrafię pojąć tej logiki.  

I nie chcę już dalej na ten temat pisać. Siedzę akurat w samolocie do Auckland, obejrzałem chyba najbardziej luzacki i dowcipny filmik na temat bezpieczeństwa na pokładzie samolotów Air New Zealand i wydaje mi się, że nie muszę już więcej tłumaczyć, dlaczego chcę wrócić do kraju, gdzie humor, respekt, współpraca, uprzejmość i wzajemna pomoc są dla ludzi najważniejsze.  

Hmm… respekt. Ciekaw jestem, dlaczego właśnie takie hasło FIFA wybrała dla właśnie rozpoczynającego się EURO 2012? 

No a przecież jest też drugie oblicze Polski, to prywatne, rodzinne, krajobrazowe, kulturalne. Zdeterminowani by zmienić nasze życie zawodowe ze ściśniętym gardłem i łzami w oczach żegnaliśmy się z tą drugą, prywatną Polską, pocieszając się tylko tym, że dzięki internetowi, nie będziemy już tak odcięci od niej, jak to było w latach osiemdziesiątych. No i przecież teraz będziemy mogli w Polsce bywać a nie tylko - jak wtedy - czekać na ocenzurowane listy. Czujemy lekkiego pietra w tym samolocie, bo rozpoczynamy przed sześćdziesiątką nowe życie, ale jesteśmy przekonani, że znów tylko od nas zależy jak ono się potoczy, i że z pewnością realizacja tego nowego projektu odmłodzi nas o ładnych parę lat.