Szukaj na tym blogu

06 lutego 2013

Średniowiecze w Nowej Zelandii

Wygląda na to, że ludzie dotarli do Nowej Zelandii dopiero 800 lat temu. Jak dotychczas archeolodzy nie natrafili tu na żadne wcześniejsze znalezisko związane z życiem człowieka. Pod tym względem twarde dowody współgrają z ustnym przekazem Maorysów, z którego wynika, że przodkowie poszczególnych plemion dotarli do Nowej Zelandii właśnie w tym czasie. Tak dla uzmysłowienia mówimy tu o okresie, kiedy Dżinghis Chan opanowywał właśnie większość Azji i zapuszczał się do Europy, obcinając głowę Henrykowi Pobożnemu pod Legnicą. To okres domniemanych podróży Marco Polo z Wenecji aż do Chin,  schyłku wypraw krzyżowych organizowanych przez europejskich fanatyków religijnych i sprowadzenia resztek tych fanatyków, czyli Krzyżaków, do Polski. W tym czasie Europejczykom wydawało się (jak zwykle), że żyją w pępku świata, a tymczasem równie potężne cywilizacje istniały w Azji oraz Środkowej i Południowej Ameryce, tyle że koledzy fanatycy nie bardzo o nich wiedzieli, albo wręcz woleli nie wiedzieć. Im mniej wiesz tym lepiej śpisz...

No a Nowa Zelandia właśnie doświadczała pierwszych kontaktów ze ssakami, czyli ludźmi i przywiezionymi przez nich psami i szczurami. Przed przybyciem pierwszych Maorysów jedynymi ssakami lądowymi były tu nietoperze. Oprócz nich Nowa Zelandia znała tylko ssaki morskie, czyli delfiny, wieloryby, foki itp.

Kiedy pojawiła się więc tutaj ta pierwsza, "ssacza horda" rozpoczęła się olbrzymia rzeź - przede wszystkim ptaków, które dotychczas żyły sobie tutaj jak u Bozi za piecem, od czasu do czasu tylko polując na siebie wzajemnie. Jednym z najbardziej znanych gatunków, który szybko wykończyli ludzie były  moa. Były to ptaszyska dochodzące do 3,6 metra wysokości i ważące do 250 kg, czyli niezły rosołek można było z takiego kurczaka ugotować. A moa, mimo swej potęgi, były zupełnie bezbronne. Nie miały nawet takich resztkowych skrzydeł jakie mają strusie, czy pingwiny. Mogły tylko biegać, kopać i dziobać. Maorysom wystarczyło niecałe 300 lat, żeby je wszystkie skonsumować. Mimo, że tak jak z yeti, do dziś pojawiają się jakieś rewelacje o przetrwaniu moa gdzieś w buszu Południowej Wyspy, wygląda na to, że od 500 lat moa wśród nas niestety nie ma. Nie ma też dziesiątek innych ptasich i gadzich gatunków, które zaskoczyła ta ludzka horda z ich ulubieńcami. Cześć ich pamięci.

No a jak to właściwie było z tym lądowaniem Polinezyjczyków na wyspach Nowej Zelandii? No tak mniej więcej jak z tymi myszami co zjadły Popiela. Czyli nikt tak na prawdę nie wie i raczej trudno to wszystko  ustalić. Jedna baba drugiej babie przez ponad 20 pokoleń Maoryskich opowiadała różne historie. Nikt nic nie zapisywał aż do momentu przyjazdu kapitana Cooka i pierwszych osadników, których opisów też do najbardziej obiektywnych i naukowych zaliczyć nie można. W każdym plemieniu historia jest trochę podobna a trochę nie. Bez pół litra nie razbieriosz.

Towarzysze angielscy poskładali więc trochę tych ludowych opowieści do kupy i stworzyli przemiłą historyjkę, jak to sympatyczny i dzielny Polinezyjski żeglarz o imieniu Kupe, ok 950 roku naszej ery, wpadł przypadkiem na Nową Zelandię. Podobało mu się tu bardzo (pewnie, tak jak ja, nie lubił tłoku), ale frajer wziął i popłynął z powrotem do domu, gdzieś na wyspach Polinezji i się wygadał. Obśmiali go ziomale strasznie, że się niby za dużo napił itd, ale po cichu wiara jednak wsiadła w łódki i nuż szukać drogi do raju. Przez następne 100 lat kilku załogom udało się i we wszystkich knajpach Polinezji zrobiło się głośno o tym, że ten Kupe to nie bujał, i że ten wielki (jak dla Polinezyjczyków) ląd, na którym mięsko  samo się wbija na dzidę, na prawdę istnieje. Może więc warto by się tam wybrać.

Trochę tego towarzystwa się tu przedostało i założyli pierwsze osiedla. Ci pierwsi mieszkańcy zostali nazwani Moriori. Jak Moriori trochę się podtuczyli i zaczęli czuć się jak u siebie, dwóch innych dzielnych żeglarzy, Toi i Whatonga, wpadło tu ze swoimi krajanami i zapoczątkowali pierwsze osady ludzi, których nazywamy dziś Maori. Rozgadali swym ziomalom jeszcze więcej i w końcu z wyspy zwanej Polinezja wyruszyła pewnego dnia armada siedmiu wielkich canoe, które dotarły tu w 1350 roku. Na każdym canoe było kilkadziesiąt osób no i zaczął się robić tłok. No to Moriori postanowili pogonić tę hałastrę, ale Maori dali im łupnia. Część Moriori się poddała i uległa wdziękom nowych koleżanek Polinezyjek, które były owszem, owszem. Reszta wzięła nogi za pas i zwiała na wschód zasiedlając wyspy Chatham - znane głównie z tego, że leżą równiutko w środku strumienia ryczących czterdziestek, gdzie gwiździ i łeb urywa non stop. Sprawia to, że wyspy te są równie urokliwe jak Falklandy - zero drzew, wychłostane wiatrem wzgórza i trzeba chodzić większość czasu na czworakach, żeby wiatr cię nie porwał.

Co  jeszcze w tej angielskiej historyjce o dzielnych Polinezyjskich żeglarzach ważne, to opowieść, jak to  po wielu dniach bujania się na falach Pacyfiku, gdy wszyscy już mieli serdecznie dość, któregoś ranka żona Kupe kończąc makijaż wrzasnęła He ao!, He ao! (Chmura!, Chmura!) wskazując za siebie, na to co zobaczyła w odbiciu w lusterku (ale zmyślam). A tam faktycznie długa biała chmura, niechybnie unosząca się nad jakimś przyzwoitym lądem. No to chłopaki rzucili się do wioseł i dawaj, przerobili canoe na motorówkę. Im byli bliżej tym głośniej wrzeszczeli Aotea!, Aotea! (Biała chmura! Biała chmura!) - bo ciemne chmury to na deszcz, a białe to na ląd. No i dopadli w końcu do lądu, który nazwali Aotearoa czyli Długa Biała Chmura (no bo faktycznie kawałek jej było).

Historyjka jest totalnym wymysłem, nie ma żadnych dowodów by cokolwiek w niej było prawdziwe, ale jest miła i przez wiele lat, a właściwie i do dzisiaj jest jakby oficjalnym mitem o odkryciu Nowej Zelandii. Taki odpowiednik opowiastki o Lechu, Czechu i Rusie. Za dokładne, żeby było prawdziwe, ale miło się składa do kupe ...do kupy.

No dobra, na razie przerwa w tych wykładach historycznych. Idę do roboty.

Sorry, brak w mych zbiorach fotek z tego okresu. Wybaczcie.

04 lutego 2013

Coromandel

Coromandel to miejsce, które wspominamy zawsze z wielką nostalgią. W 1981 roku, po trzech miesiącach pobytu w Nowej Zelandii pojechaliśmy tam na pierwsze wakacje w nowym świecie. Pojechaliśmy na rowerach i z namiotem - kupionych na raty, bo tylko na to nas było wtedy stać. Jednak były to wakacje, które pamiętamy do dzisiaj.

plaże Coromandla - Boże Narodzenie 1981

Tomuś na Judahu skale (Coromandel) - wiele lat temu

Coromandel to górzysty półwysep na wschód od Auckland - ulubione miejsce wakacyjne dla wielu Kiwis. Piękne plaże i zatoki otoczone skałami, wysepki, raj dla wodniaków, wędkarzy, nurków i zwykłych plażowiczów.

Kiedy byliśmy tam na rowerach, większość głównych dróg była jeszcze szutrowa, a nasze rowery wcale nie były górskie. Trochę było przepychanek z samochodami ciągnącymi łodzie i przyczepy, ale jakoś przejechaliśmy te kilkaset kilometrów.

Dziś wszystkie drogi są już asfaltowe i szersze (nie żeby jakieś autostrady, nie). Plaże i przyroda wygląda tak samo a miejscowości nadmorskie są bardzo spokojne.

Jest tutaj również Hot Water Beach czyli plaża, gdzie podczas odpływu kopie się dołki w piasku, z których wypływa cieplutka woda. I wszyscy mają uciechę.


łopaty można wypożyczyć za 5 dolców w sklepie przy plaży....



 


zamiast w zimnym i ciemnym kościele śluby bierze się w takiej scenerii .... te skały w tle nazywają się Cathedral Cove, żeby nie było, że tak zupełnie na rżysku

02 lutego 2013

Groch z kapustą

Dziś będzie trochę o wszystkim. Po pierwsze donoszę, że w konkursie na Blog Roku zadziałaliście znakomicie i dzięki Waszym głosom niniejsze wypociny uplasowały się gdzieś w okolicach 90 miejsca, co jak na stawkę 555 blogów zgłoszonych w tej kategorii uważam za wielki sukces. Dzięki wszystkim, którzy zagłosowali. Czuję się naprawdę wyróżniony. Blogerem roku i tak nie mogłem zostać, bo musiałbym jechać do Polski na galę wręczania nagród, a do tego zupełnie się nie nadaję.

Wracając na ziemię to donoszę, że warzywniak dalej szaleje. Pierwszy PYSZNY pomidor został zeżarty bez fotografowania, ale drugi się już czerwieni i został uwieczniony poniżej. Papryczki, co to miały po 4 mm teraz są już w zasadzie pełnowymiarowe. Czekam jednak na to, co z nich dalej będzie, bo  jak je kupowałem to w opisie stało, że rodzą owoce zielone do czerwonych, no więc czekam, czy się która zaczerwieni.
pomidorki są mlachu, mlachu

pochowane w krzakach ale pomalutku dojrzewają

papryczki z 4mm doszły do 10cm

stary koperek kwitnie Ineczce pod nosem

nowy koperek jeszcze nie tak wysoki ale już całkiem solidny

a ogórki wsadzone dopiero dwa tygodnie temu już się czają do skoku
Kolejny plon rzodkiewki został zeżarty. Koperek jest już wielkości Ineczki. Są więc plany by dorabiać kolejne metry kwadratowe tarasu ogrodniczego. Muszę sobie tylko kupić taki wietnamski stożek na łeb, nosidełka, przykrótkie spodenki i pomalutku całą tę skarpę przerobimy na malownicze tarasy. Może nawet ryżowe.

Od rolnictwa do kultury. W zeszłym tygodniu, w naszej magistrackiej galerii/muzeum odbył się uroczysty wernisaż dzieł wielu nowozelandzkich artystów, którzy zgłosili swoje prace w dorocznym konkursie. Było miło i ciekawie, ale największą furorę zrobił główny juror konkursu, były kustosz Narodowej Galerii w Auckland, pan 91 letni, taki trochę zasuszony staruszek, który mimo, że głosem już trochę słabym palnął tak błyskotliwą mowę, bez kartki i z takimi ciekawymi pointami, że niejeden w sile wieku mógłby się uczyć.




A poza tym to ciągnie się teraz całe pasmo różnych imprez w ramach tzwn Arts Festivalu. Rzeźbiarze, których poprzednio pokazywaliśmy pokończyli swoje dzieła. Występują różnego rodzaju przyjezdni i lokalni artyści. Jak na tak niewielkie miasteczko dzieje się na tyle dużo, że nie na wszystko nadążamy pójść. Podarowaliśmy sobie na przykład występ podobno zupełnie przyzwoitych śpiewaków operowych (ja za bel canto nie przepadam) a dziś nie poszliśmy na plenerowe przedstawienie Shakespeare'a, bo mam kupę roboty firmowej, w której dzielnie pomaga mi Ineczka.

z dwóch nimf jednak nic nie wyszło, pozostała jedna syrena która robi jako ława