Szukaj na tym blogu

15 maja 2013

Jacht dla inżynierów budownictwa lądowego

Dzisiaj będzie wreszcie dla żeglarzy. Szczury lądowe muszą wykazać trochę zrozumienia, omijać żargon i skupić się na zdjęciach.

My budowlańcy lubimy rzeczy solidne. Najlepiej jak coś jest stalowe, albo jeszcze lepiej żelbetowe. Znamy również prawo Archimedesa i wiemy, że jak zbudujemy ciężki, żelbetowy zbiornik, a woda gruntowa naokoło płytko, to nam ten zbiornik może z ziemi wypłynąć.
Większość żeglarzy nie ma takiego przygotowania naukowego i, nie wiadomo dlaczego, uważa, że z żelbetu nie da się zbudować jachtu. Mówią, że płyty chodnikowe nie pływają. Trochę są zmieszani gdy ich zapytać czy uważają, że blacha okrętowa i stalowe belki pływają. No i świetnie, dzięki ich przesądom łódki ferro-cementowe, które kiedyś były domeną nowozelandzkich szkutników, nie trzymają ceny i można je tu kupić za psie pieniądze. I co? Ano trzeba tylko być inżynierem lądowcem, bez większej kasy, za to z dużą wiarą w mieszankę cementu portlandzkiego z piaskiem i wodą, oblepiającą stalową klatkę, a wtedy wybór jest prosty. Trzeba również mieć trochę cierpliwości i dobrze poszukać, bo te stare już łódki, często zmieniały wcześniej właścicieli, na takich bez kasy i teraz są w opłakanym stanie. Jeśli się cierpliwość ma, to można trafić na coś takiego jak Nardine.


Nardine to prawie 14 metrowy Hartley South Seas. Kuter bermudzki (na zdjęciu sztywny sztag zdjęty, bo przeszkadzał przy wyciąganiu z wody), prawie 12 ton wyporności (czyli niezła cegła) i prawie czterdzieści lat w rękach pierwszego właściciela i budowniczego. Warren, który to cacko zbudował w latach siedemdziesiątych, a potem dopieszczał przez całe życie, jest dziś na wózku, po wylewie i ze łzami w oczach rozstaje się ze swoją Nardine. Staramy się go zapewnić, że idzie w dobre, inżynierskie ręce i że kielnią umiemy operować.

W najbliższą sobotę zabieramy Nardine na próbny rejs, i jeśli tylko nie pójdzie na dno ( jak kupa betonu) to niedługo pożeglujemy nią z Auckland do naszej boi w Ohiwa Harbour.

Wygląda na to, że żeglowanie po Pacyfiku wchodzi więc w etap realizacji.

No dobra, teraz trochę szczegółów technicznych, bo wiem, że koledzy żeglarze na to czekają.


Łódka, jak na swoje lata, jest dosyć szeroka (ok 3.5m) i ma niewielkie zanurzenie (1.5m). Małe zanurzenie było jednym z głównych kryteriów poszukiwań, bo wejście do Ohiwa jest płytkie i raczej trudne. Kształty jak widać klasyczne, długi kil, duża płetwa sterowa, dobrze chroniona śruba.


Łódka jest wyposażona tak jak do cruisingu, czyli dłuższych podróży.  Maszt aluminiowy, olinowanie stałe nierdzewne. Składane stopnie na maszt. Genua na rolerze. Za nią samozwrotny fok. Grot z pełnymi listwami w lazy jacku. Do tego spinaker i parę innych gratów, których jeszcze dokładnie nie widziałem. 

Sterowanie hydrauliczne z kokpitu lub ze sterówki. Autopilot.


Sterówka jest częścią górnego salonu.


Naprzeciwko sterówki jest kambuz lodówką. Zamrażarka jest pod siedziskiem sternika.


Za kambuzem stół nawigacyjny i trochę starego, ale ciągle sprawnego sprzętu (radar, depth sounder/ploter combo). Pod siedzeniem wygłuszony generator Zeisse (diesel).


Dwa stopnie niżej messa z przesuwnym stołem i gazowym grzejnikiem pod nogami.


I dalej w dziobie podwójna kabina.


Lewa koja kabiny dziobowej


A koło niej łazienka z elektrycznym sraczem, prysznicem itd.


Pod podłogą sterówki 60KM Ford z przekładnią Paragon.


A do tego jeszcze generator wiatrowy...


...i pontonik z silniczkiem


Pod masztem wszystko nieźle zorganizowane i doprowadzone do dwóch kabestanów po bokach


No to będzie się czym bawić ....

13 maja 2013

Tajemnicze Russell

Jak pisałem wcześniej w Russell jest bardzo sympatycznie i historycznie. Stoi tam śliczny drewniany kościółek. Jeden z pierwszych w Nowej Zelandii. Naokoło niego cmentarzyk z nagrobkami z końcówki XIX wieku. W kościółku można nabyć mały przewodnik, który opisuje wszystkich nieboszczyków i historyjki, jakie się czyta, mówią wiele o tych pionierskich czasach.

Jednak na prawdziwie tajemnicze znalezisko wpadliśmy popijając piwko w małej pizzerii z tyłu promenady. Ogródek pizzerii zaaranżowany był dość zgrzebnie. Za stoliki robiły stare drewniane szpule od kabli. Zasiedliśmy z Davidem do piwka i po chwili zorientowaliśmy się z czego zrobione były siedziska, na których siedzieliśmy!!!

 Próbowaliśmy przepytać chłopaka za barem skąd się to wzięło, ale nie miał pojęcia. Właściciel skądś to wykołował. Hmm. Nigdzie w NZ nie widziałem ani Żywca ani Tyskiego.

Tajemnice Russell są nieprzeniknione....

12 maja 2013

Bay of Islands

Żeglarski raj Nowej Zelandii. Bay of Islands to w zasadzie kilka mniejszych zatok, tworzących zagmatwaną linię brzegową i usianych wieloma wyspami. Ciekawe i bezpieczne żeglowanie, bo zawsze jest się gdzie schować i znaleźć sobie zaciszną zatoczkę, w której nawet w sezonie nie ma tłoku, a poza sezonem, z reguły jest się samemu.


Po lewej molo w Russell, w oddali, po prawej Paihia

Jeżeli nie do Auckland, to właśnie tutaj zawijają jachty żeglujące wokół świata. Po rozkoszach tropikalnych wysp Pacyfiku, na sezon cyklonów uciekają do Nowej Zelandii i chronią się w Bay of Islands. W kilku marinach i na niezliczonych kotwicowiskach stoi tu tysiące jachtów wszelakiej maści. Jest sporo warsztatów szkutniczych, a przed główną mariną w Opua, gdzie można oficjalnie przekroczyć granicę, stoi zawsze kilka samochodów, bądź do wynajęcia, bądź do zakupu na kilka miesięcy z ofertą odkupienia. W ten sposób załogi jachtów przeczekujących tutaj letnie cyklony na Płd Pacyfiku mogą sobie pozwiedzać Nową Zelandię. To w ogóle jest fajnie skonstruowane z tymi cyklonami. Jak w Nowej Zelandii jest zima i siąpi deszcz to można spokojnie płynąć na Fiji, Samoa i takie tam, bo cyklony są wtedy na północ od równika. A jak schodzą, w drugiej połowie roku, na południe to się po prostu ucieka przed nimi do Nowej Zelandii, gdzie właśnie jest milutkie lato, Boże Narodzenie i inne atrakcje.

Opua, kotwicowiska ciągną się kilometrami
Dwie główne miejscowości Bay of Islands to Paihia i Russell. Paihia jest bardziej komercyjna i letniskowa. To stąd działają wszystkie firmy obsługujące turystyczną gawiedź. A to loty helikopterem, a to niezliczone rejsy, nurkowanie, żeglowanie, latanie na paralotni za motorówką itd.
...przygoda pod żaglami ;-) mam nadzieję, że im się liny pod nogami nie poplątały
Na przeciwko (pół godziny promem)  leży Russell - pierwsza stolica Nowej Zelandii, maleńka, historyczna osada pełna wiktoriańskiego charakteru, bardziej romantyczna i kameralna. Po trzeciej stronie zatoki jest Waitangi. Miejsce, gdzie podpisano Treaty of Waitangi, dokument tworzący fundament koegzystencji przybyszy z Wielkiej Brytanii i Maoryskich plemion. Kiedy wrócę do moich lekcji historii napiszę o tym porozumieniu więcej, bo jak większość historycznych wydarzeń, jest ono dzisiaj interpretowane na kilka sposobów i co roku, podczas obchodów święta narodowego z okazji jego podpisania, rozpala się polityczna dyskusja - dokładnie tak, jak z rocznicą Powstania Warszawskiego, czy Porozumień Sierpniowych w Polsce.


Promenada w Russell


Tu w Russell, w nadbrzeżnych kafejkach jest dużo sympatyczniej niż w pełnej wrzawy Paihi
a wieczorem mamy taki widok .... zmierzch w Russell

Niedaleko na północ od Bay of Islands, w miejscowości Mangonui, znaleźć można najlepszy na świecie Fish and Chips shop. Jak to tam z nim jest, czy jest najlepszy, czy nie, to trudno powiedzieć, ale fakt jest, że fish'n'chips podają tam zacne, jak należy, zawinięte w papier (niestety nie w gazetę), świeżutkie i zrobione pysznie.

World famous Mangonui Fish Shop :-)

...pyszności...


A poza tym to im bardziej na północ tym cieplej - nawet papaya próbuje dojrzewać
...banan też...
 
 
....a i zwierzyna sympatyczna. To są kaczki na całkiem odludnej plaży, nad morzem, w zasadzie jedzą z ręki....