Szukaj na tym blogu

28 lipca 2012

Stare kąty


Już nie musimy szukać działek i domów, więc ruszamy zwiedzać okolice. W zasadzie to odwiedzamy stare kąty, bo przecież 25 lat temu mieliśmy to wszystko nieźle rozpoznane. No ale wtedy byliśmy 25 lat młodsi, z dziećmi przy cycu i z zupełnie innym spojrzeniem na świat. No więc jedziemy do Taupo.

Z Whakatane najlepiej jest pojechać przez region zwany Galatea. To jest taka rolnicza kotlina w górach. Ponieważ kotlina i w górach to zimą, szczególnie rano spowita jest mgłą.
Ustępujące mgły nad Galateą
Do południa mgły się podnoszą ukazując malownicze tereny dzisiaj wykorzystywane głównie jako farmy bydła mlecznego. W Nowej Zelandii jest w tej chwili bardzo mało owiec. Teraz wszędzie widać krowy a wiodącym produktem eksportowym Nowej Zelandii są produkty mleczarskie.  
Na południowym krańcu Galatei leży Murupara. Niewielkie miasteczko, które 25 lat temu tętniło życiem, gdyż było centrum produkcji leśnej.
Dziś jest cieniem tamtej świetności, prawie wymarłym ghost town, które ledwie zipie i boryka się z problemami socjalnymi. Wrócę niedługo do przyczyn tego stanu rzeczy w moich bardziej tematycznych opowiastkach. Tymczasem mijamy Muruparę i jedziemy do Taupo.
Tuż przed wjazdem znajduje się jedna z największych elektrowni geotermalnych zasilana przez Wairakei Geotermal Field.

Wszystkie te tereny od leżącego niedaleko nas Kawerau,  aż po jezioro Taupo obfitują w pola geotermalne i gdzie nie spojrzeć to coś paruje lub śmierdzi zgniłymi jajami. Na lewo gejzer, na prawo gotujące błota a między nimi gorące źródła.






















Na wjeździe do miejscowości Taupo jest punkt widokowy.

Olbrzymie jezioro jest kraterem, jaki powstał tysiące lat temu w wyniku gigantycznej erupcji wulkanicznej. Krater ten wypełniony jest wodą tak czystą jak woda w Morskim Oku, a po południowej stronie jeziora stoją trzy wielkie wulkany - zimą zawsze w czapie śniegu. Tam, na Mt Ruapehu, na najwyższym z trzech wulkanów, mamy nadzieję, jeszcze tej nowozelandzkiej zimy pojeździć na nartach.

Jezioro Taupo to też bardzo popularne miejsce wakacyjne. Pstrągi dochodzą do 10 kilogramów i jest ich zatrzęsienie. Plaże są żwirowe lub kamieniste. Widoki zapierają dech....


Nowa Zelandia jest pełna ptaków. Jednym z bardzo charakterystycznych jest fantail. Niewielki ptaszek, mniejszy od wróbla, za to z długim wachlarzowatym ogonem (stąd nazwa). Ptaszek ten jest niesamowicie ciekawski i napotykając człowieka podlatuje bardzo blisko, zaczepia, krąży tuż koło nosa, siada i charakterystycznie kręci ogonem. jest strasznie sympatyczny.

ciekawski fantail

Mt Ruapehu, tam będziemy jeździć na nartach
A w drodze powrotnej do domu kilka typowych widoczków z Nowej Zelandii, kraju Długiej Białej Chmury czyli Aotearoa.












Lekcja geografii...


Dla cierpliwych i wytrwałych….

Teraz, kiedy już decyzja co do zakupu domu zapadła i miejmy nadzieję, do transakcji wcześniej czy później dojdzie, możemy się wreszcie wziąć za pokazywanie Wam okolic i opowiadanie o Nowej Zelandii.

Na początek kilka fotek weekendowych z opisami, a potem zacznę systematyczne, tematyczne reportaże i opowiastki. Zakładam, że skoro to czytacie to umiecie również uruchomić maps.google.com jak również Google Earth. Tak więc mapek raczej pokazywać nie będę, bo możecie to sobie pięknie znaleźć (pewnie z jeszcze lepszymi, konkurencyjnymi zdjęciami) na Google Earth, używając nazw z tekstu.

Przypomnę zatem, że mieszkamy aktualnie w Ohope, miejscowości letniskowej, która, tak jak nasze Polskie wybrzeże, wypełnia się turystami od połowy grudnia do końca marca. Tuż przed Świętami Bożego Narodzenia kończy się bowiem w Nowej Zelandii rok szkolny i akademicki, a większość firm, które nie muszą podtrzymywać produkcji czy usług jest zamykana co najmniej na okres od Świąt do 3 stycznia (a często na dłużej). Gros obywateli zjada świątecznego indyka w pierwszy dzień Świąt, a drugiego dnia Świąt wyjeżdża na wakacje. Okres od Świąt do końca stycznia to odpowiednik naszej końcówki czerwca, lipca i sierpnia. Z końcem stycznia (jak u nas 1 września) dzieci wracają do szkół a dorośli do pracy.
Ohope Beach ciągnie się od niewielkiego pasma wzgórz (po którego zachodniej stronie leży Whakatane) aż po koniec piaszczystej mierzei osłaniającej Ohiwa Harbour.
Ohope Beach w całej okazałości.
Właśnie rozpoczyna się przypływ i Pacyfik zaczyna wlewać się do Ohiwa Harbour


Po wschodniej stronie wejścia do zatoki Ohiwa jest też pięknie. Plaża tam nazywa się Bryan’s Beach i szczerze powiedziawszy, gdybym chciał mieszkać przy plaży, to wolałbym tam niż w Ohope.



Na wzgórzu nad Bryan's Beach Ineczka spogląda na Ohope

Jadąc dalej na wschód dojeżdżamy do miasteczka Opotiki, które jest już naprawdę jak z poprzedniej epoki.
Kościółek w sercu Opotiki, chyba najstarszy budynek w mieście

Trochę młodszy hotel. Całe centrum miasteczka wygląda jak dekoracja do filmu

Wracając z Opotiki do domu


Gdy z Whakatane wyruszymy na zachód to w zasadzie każdą drogą musimy najpierw przejechać przez Rangitaiki Plains – równinę, przez którą wpływają do morza trzy rzeki: Rangitaiki i Tarawera po stronie zachodniej i Whakatane po stronie wschodniej. Cały ten teren jest płaski jak stół, świetny do hodowli bydła, a jeszcze lepszy do podtapiania. To jest moje główne pole bitwy, na którym z reguły będę przegrywał, bo wszystkie te rzeki wypływają ze sporych zlewisk górskich i wystarczy parę dni dobrego deszczu i powódź gotowa. Całe szczęście, że nikt tu nie spodziewa się cudów, tylko paru godzin ostrzeżenia, aby zabrać bydło wyżej i wynieść graty na górne piętra.
Od południa nad całą równiną góruje stożek Mt Edgecumbe – pięknego i na razie spokojnego wulkanu, u którego podnóża rozłożyło się miasteczko Kawerau.  Jest to ośrodek przemysłowy wykorzystujący wielkie pola geotermalne do zasilania szeregu papierni, celulozowni i wytwórni wszelakich płyt na bazie drewna.  Na południowy wschód od Kawerau, aż prawie po jezioro Taupo, rozpościerają się olbrzymie lasy produkcyjne, które dostarczają surowiec dla przemysłu w Kawerau i szeregu innych podobnych centrów przemysłu leśnego.
Mt Edgecumbe - w kraterze jest małe jeziorko

26 lipca 2012

Kupujemy dom....


No i jednak nie wytrzymaliśmy. Przed przyjazdem mowa była o tym, że pomieszkamy gdzieś z rok w wynajętym domu, rozejrzymy się i wtedy zdecydujemy o stałym kącie.
Wytrzymaliśmy pięć tygodni. Syndrom szarego kontenera nas przytłaczał (i ciągle przytłacza). Wszystkie nasze zabawki za chwilę przyjadą, a my mamy wsadzić je do jakiejś przechowalni i żyć na walizkach miesiącami? Na dodatek z wynajęciem czegoś spełniającego nasze oczekiwania też nie za wesoło, bo region to raczej wakacyjny i wynająć zimą, na parę miesięcy, owszem coś można, ale przed latem trzeba się wynosić – czyli kolejna przeprowadzka. No, do luftu.
Wybrzydzając na standardy lokalnego budownictwa próbowaliśmy przymierzyć się do budowania. OK, możemy jakoś przebiwakować z dziesięć miesięcy (tyle zajęłaby budowa) tylko, że znowu bez dostępu do zabawek. L Co jednak najważniejsze, rynek mieszkaniowy jest tu akurat taki sam jak w Polsce, czyli należy na razie do kupujących. Gotowy dom można kupić teraz sporo poniżej kosztów budowy nowego (a już szczególnie nowego w naszych izolacyjno-wentylacyjno-grzewczych standardach). No więc grzecznie wróciliśmy do wcześniej oglądanych domów, a szczególnie jednego, w którym zakochała się Inka. Podjąłem jeszcze nieśmiałą próbę odwrócenia jej uwagi na dom na wsi (2,5 ha), ale nie przeszło.
No więc złożyliśmy dziś ofertę (no potargować się trochę należy) i czekamy co z tego będzie. Dla wnikliwych, w jednym z poprzednich postów były dwa zdjęcia z podpisami: z tego tarasu…. taki widok. To właśnie na ten dom złożyliśmy ofertę.
I już kombinujemy co w nim zrobimy zaraz po „wprowadzce”. No na pewno log fire czyli wolno stojący piecyk (jak się da to z wet backiem czyli płaszczem wodnym, żeby ogrzać może wodę, a może sypialnie na niższym poziomie). Solarne ogrzewanie wody. Przerobimy nieco kuchnię, bo zabawki się wszystkie nie pomieszczą. I zapuścimy na tarasach ogrodu warzywniaczek, i winogronka i… kraniki, kafelki, dywaniki, ciepłe wodę osobno, zimne wodę osobno ….chamstwo!!!! chamstwo i drobnomieszczaństwo z nas wylazło…… jak mówił klasyk….
No ale może wreszcie trochę wrócę do blogu, bo przynajmniej jakaś decyzja zapadła i sprawy się uspokoją.