Szukaj na tym blogu

17 lutego 2013

Friedrich Stowasser

Bywając w Wiedniu pewnie wpadliście na jego szalone architektoniczne pomysły. Bajecznie kolorowe i zdobione fasady, z wplecionymi gazonami i kaskadami roślinności. Taki austriacki odpowiednik Gaudiego. Zaraz, zaraz - on się nazywał Hundertwasser. No niby tak, ale urodził się jako Stowasser. Jestem ciekaw, dlaczego te "sto" zamienił na "hundert".

No więc Friedrich, jak każdy poważny artysta miał potężnego hopla. Jako zwolennik monarchii konstytucyjnej zmienił nie tylko nazwisko, ale również i imiona. Nazywał się oficjalnie Friedensreich Regentag Dunkelbunt Hundertwasser. No niezła mieszanka. Nie lubił Unii Europejskiej, wspierał Dalai Lamę, a na koniec został zielonym aktywistą. I wcale nie rzucał słów na wiatr, w szczycie swej kariery wyjeżdżając ze zgniłej, w jego rozumieniu, Europy do Nowej Zelandii, by zamieszkać tak jak chciał - w buszu, bez prądu i osiągnieć cywilizacyjnych.

Osiadł niedaleko miejscowości Kawakawa, na północy Nowej Zelandii. W swoim ukryciu ciągle nieco tworzył, ale przede wszystkim oddawał się miłej emeryturze. Kawakawa - dość zapyziałe miasteczko - dostała od niego w podarunku wspaniały budynek użyteczności publicznej - miejskie toalety. No i tak jak w Wiedniu, sporo turystów odwiedza dziś Kawakawę z jednego tylko powodu, by obejrzeć, a i z reguły skorzystać, z "Hundertwasser public toilets". Szczerze mówiąc oprócz nich, nic tam godnego uwagi nie ma, a w drodze na północ każdy turysta jednak się zatrzymuje, trochę za potrzebą, a trochę dla ducha. I tak oto dzięki Friedrichowi Stowasserowi Kawakawa znalazła się na mapie świata i interes się kręci.


Kawakawa - miejsce pielgrzymek turystów

Po drugiej stronie ulicy też trochę hudrertwasserszczyzny...

kibelek na pokaz, w nocy zamykamy, ale 300m za kładką jest inna sławojka, zawsze otwarta

trzeba przyznać, że umiejętne nagromadzenie i połączenie form kiczu daje efekt w zasadzie do zaakceptowania

taki witraż z butelek jest od środka nawet ciekawy

w kabinie nie jest może przytulnie, ale gazetkę przeczytać się da

a zrobienie tego zdjęcia wymagało dużego refleksu, bo prawie non stop faceci od tego nie odstępują

11 lutego 2013

Połowy żarłaczy olbrzymów

Nie będę Was zanudzać historyjkami wędkarskimi, bo to w końcu żadna rewelacja. Znowu jakieś dwa smutne 2kg kahawai udało nam się złapać w sobotę. Jeden już skonsumowany. Filety z drugiego będą na kolejne dwa obiadki. W tym samym dniu koleżanka wędkarka wyciągnęła 90kg marlina więc nie bardzo jest się czym chwalić.

Natomiast warte wzmianki są mrożące krew w żyłach połowy rekinów. Prawdziwych żarłaczy, które atakowały nasze haczyki z prawdziwym zacięciem. Wyciągnęliśmy w sobotę trzy takie olbrzymy. To jest dopiero trofeum!



a rekiny, w oceanie, mają zębów, pełen pysk....



Były bardzo sympatyczne i słodkie więc wypuściliśmy je z powrotem. Teraz będziecie się bali nas odwiedzać.

West end of Ohope Beach z lewej, a na pierwszym planie plaża Otarawairere - podobno z nudystami, ale ani na piechotę, ani z łódki Inka nie przyuważyła żadnego, a ja żadnej....

06 lutego 2013

Średniowiecze w Nowej Zelandii

Wygląda na to, że ludzie dotarli do Nowej Zelandii dopiero 800 lat temu. Jak dotychczas archeolodzy nie natrafili tu na żadne wcześniejsze znalezisko związane z życiem człowieka. Pod tym względem twarde dowody współgrają z ustnym przekazem Maorysów, z którego wynika, że przodkowie poszczególnych plemion dotarli do Nowej Zelandii właśnie w tym czasie. Tak dla uzmysłowienia mówimy tu o okresie, kiedy Dżinghis Chan opanowywał właśnie większość Azji i zapuszczał się do Europy, obcinając głowę Henrykowi Pobożnemu pod Legnicą. To okres domniemanych podróży Marco Polo z Wenecji aż do Chin,  schyłku wypraw krzyżowych organizowanych przez europejskich fanatyków religijnych i sprowadzenia resztek tych fanatyków, czyli Krzyżaków, do Polski. W tym czasie Europejczykom wydawało się (jak zwykle), że żyją w pępku świata, a tymczasem równie potężne cywilizacje istniały w Azji oraz Środkowej i Południowej Ameryce, tyle że koledzy fanatycy nie bardzo o nich wiedzieli, albo wręcz woleli nie wiedzieć. Im mniej wiesz tym lepiej śpisz...

No a Nowa Zelandia właśnie doświadczała pierwszych kontaktów ze ssakami, czyli ludźmi i przywiezionymi przez nich psami i szczurami. Przed przybyciem pierwszych Maorysów jedynymi ssakami lądowymi były tu nietoperze. Oprócz nich Nowa Zelandia znała tylko ssaki morskie, czyli delfiny, wieloryby, foki itp.

Kiedy pojawiła się więc tutaj ta pierwsza, "ssacza horda" rozpoczęła się olbrzymia rzeź - przede wszystkim ptaków, które dotychczas żyły sobie tutaj jak u Bozi za piecem, od czasu do czasu tylko polując na siebie wzajemnie. Jednym z najbardziej znanych gatunków, który szybko wykończyli ludzie były  moa. Były to ptaszyska dochodzące do 3,6 metra wysokości i ważące do 250 kg, czyli niezły rosołek można było z takiego kurczaka ugotować. A moa, mimo swej potęgi, były zupełnie bezbronne. Nie miały nawet takich resztkowych skrzydeł jakie mają strusie, czy pingwiny. Mogły tylko biegać, kopać i dziobać. Maorysom wystarczyło niecałe 300 lat, żeby je wszystkie skonsumować. Mimo, że tak jak z yeti, do dziś pojawiają się jakieś rewelacje o przetrwaniu moa gdzieś w buszu Południowej Wyspy, wygląda na to, że od 500 lat moa wśród nas niestety nie ma. Nie ma też dziesiątek innych ptasich i gadzich gatunków, które zaskoczyła ta ludzka horda z ich ulubieńcami. Cześć ich pamięci.

No a jak to właściwie było z tym lądowaniem Polinezyjczyków na wyspach Nowej Zelandii? No tak mniej więcej jak z tymi myszami co zjadły Popiela. Czyli nikt tak na prawdę nie wie i raczej trudno to wszystko  ustalić. Jedna baba drugiej babie przez ponad 20 pokoleń Maoryskich opowiadała różne historie. Nikt nic nie zapisywał aż do momentu przyjazdu kapitana Cooka i pierwszych osadników, których opisów też do najbardziej obiektywnych i naukowych zaliczyć nie można. W każdym plemieniu historia jest trochę podobna a trochę nie. Bez pół litra nie razbieriosz.

Towarzysze angielscy poskładali więc trochę tych ludowych opowieści do kupy i stworzyli przemiłą historyjkę, jak to sympatyczny i dzielny Polinezyjski żeglarz o imieniu Kupe, ok 950 roku naszej ery, wpadł przypadkiem na Nową Zelandię. Podobało mu się tu bardzo (pewnie, tak jak ja, nie lubił tłoku), ale frajer wziął i popłynął z powrotem do domu, gdzieś na wyspach Polinezji i się wygadał. Obśmiali go ziomale strasznie, że się niby za dużo napił itd, ale po cichu wiara jednak wsiadła w łódki i nuż szukać drogi do raju. Przez następne 100 lat kilku załogom udało się i we wszystkich knajpach Polinezji zrobiło się głośno o tym, że ten Kupe to nie bujał, i że ten wielki (jak dla Polinezyjczyków) ląd, na którym mięsko  samo się wbija na dzidę, na prawdę istnieje. Może więc warto by się tam wybrać.

Trochę tego towarzystwa się tu przedostało i założyli pierwsze osiedla. Ci pierwsi mieszkańcy zostali nazwani Moriori. Jak Moriori trochę się podtuczyli i zaczęli czuć się jak u siebie, dwóch innych dzielnych żeglarzy, Toi i Whatonga, wpadło tu ze swoimi krajanami i zapoczątkowali pierwsze osady ludzi, których nazywamy dziś Maori. Rozgadali swym ziomalom jeszcze więcej i w końcu z wyspy zwanej Polinezja wyruszyła pewnego dnia armada siedmiu wielkich canoe, które dotarły tu w 1350 roku. Na każdym canoe było kilkadziesiąt osób no i zaczął się robić tłok. No to Moriori postanowili pogonić tę hałastrę, ale Maori dali im łupnia. Część Moriori się poddała i uległa wdziękom nowych koleżanek Polinezyjek, które były owszem, owszem. Reszta wzięła nogi za pas i zwiała na wschód zasiedlając wyspy Chatham - znane głównie z tego, że leżą równiutko w środku strumienia ryczących czterdziestek, gdzie gwiździ i łeb urywa non stop. Sprawia to, że wyspy te są równie urokliwe jak Falklandy - zero drzew, wychłostane wiatrem wzgórza i trzeba chodzić większość czasu na czworakach, żeby wiatr cię nie porwał.

Co  jeszcze w tej angielskiej historyjce o dzielnych Polinezyjskich żeglarzach ważne, to opowieść, jak to  po wielu dniach bujania się na falach Pacyfiku, gdy wszyscy już mieli serdecznie dość, któregoś ranka żona Kupe kończąc makijaż wrzasnęła He ao!, He ao! (Chmura!, Chmura!) wskazując za siebie, na to co zobaczyła w odbiciu w lusterku (ale zmyślam). A tam faktycznie długa biała chmura, niechybnie unosząca się nad jakimś przyzwoitym lądem. No to chłopaki rzucili się do wioseł i dawaj, przerobili canoe na motorówkę. Im byli bliżej tym głośniej wrzeszczeli Aotea!, Aotea! (Biała chmura! Biała chmura!) - bo ciemne chmury to na deszcz, a białe to na ląd. No i dopadli w końcu do lądu, który nazwali Aotearoa czyli Długa Biała Chmura (no bo faktycznie kawałek jej było).

Historyjka jest totalnym wymysłem, nie ma żadnych dowodów by cokolwiek w niej było prawdziwe, ale jest miła i przez wiele lat, a właściwie i do dzisiaj jest jakby oficjalnym mitem o odkryciu Nowej Zelandii. Taki odpowiednik opowiastki o Lechu, Czechu i Rusie. Za dokładne, żeby było prawdziwe, ale miło się składa do kupe ...do kupy.

No dobra, na razie przerwa w tych wykładach historycznych. Idę do roboty.

Sorry, brak w mych zbiorach fotek z tego okresu. Wybaczcie.