Szukaj na tym blogu

09 czerwca 2013

Old Lady Nardine - znowu dla żeglarzy

Jak powszechnie wiadomo, w angielskim, rzeczowniki nie mają rodzajów (w sensie męski, żeński i nijaki). To spore ułatwienie i pewnie jeden z ważnych powodów dlaczego innym nacjom jest stosunkowo łatwo uczyć się tego języka.

No więc nie ma rodzajów i o wszystkim, co nieżywe i nie ma wyraźnej płci mówi się w formie nijakiej - "it". Jest jednak kilka nieformalnych wyjątków i do nich należą samochody i łodzie. O nich mówi się pieszczotliwie "she". Podobno dlatego, że są jak kobiety - piękne, godne uwielbienia i kapryśne. Tak więc na stacji benzynowej mówi się do obsługującego "fill her up, please", a podziwiając piękną łódź powie się "she is a real beauty".

Nardine jest tego typowym przykładem. Piękna, dojrzała, wewnętrznie skomplikowana. Nie słyszeliśmy, żeby była po przejściach, ale kiedy pojawiliśmy się w Half Moon Bay Marina ( w której stoi kilka setek wszelakiej maści jednostek) i przedstawiliśmy się jako nowi właściciele Nardine, okazało się, że w zasadzie wszyscy ją znają. W końcu od czterdziestu lat była zawsze jednym z elementów tej zatoki. Przywitano nas bardzo serdecznie i w zasadzie dano nam do zrozumienia, że na nas spoczywa teraz  obowiązek utrzymania tej "old lady" w takim samym doskonałym stanie, w jakim utrzymywał ją jej budowniczy i jedyny właściciel, Warren. Warrena też wszyscy znają i wiedzą, że sprzedaje Nardine tylko dlatego, że dopadła go jakaś wredna choroba i jest już w zasadzie przykuty do wózka. Tak więc staliśmy się właścicielami swego rodzaju lokalnej legendy.

Gdy dwa tygodnie temu, wzięliśmy ją w próbny rejs, okazało się, że dość stary już GPS/głębokościomierz po pierwsze, ma wbudowaną mapę tylko okolic Auckland, a po drugie nie wskazuje głębokości. Po rozeznaniu okazało się, że map do tego antyku już się nie da dokupić, więc zdecydowałem się zainstalować nowy model GPSa. Plan był taki, że po jego zamontowaniu w poprzednim tygodniu, mieliśmy pojechać do Auckland na trzy dniowy weekend plus cztery dni urlopu i kolejny weekend, czyli razem dziewięć dni. Najpierw mieliśmy rozpływać się trochę w okolicy, a potem przeskoczyć w trzy dni do Whakatane, mając jeszcze ze trzy dni w zapasie, na wypadek wrażej pogody. Niestety w piątek, tuż przed wyjazdem, okazało się, że nowy GPS wyświetla mapy i pozycję znakomicie, ale niestety potrzeba wstawić nowy sonar głębokości, bo stary jednak nie działa. Żeby wstawić nowy (to dla szczurów lądowych) trzeba łódkę wyciągnąć na nabrzeże, bo bardzo ciężko pracuje się, gdy przez dziurę w dnie wali fontanna wody. Łódka mogła być wyciągnięta dopiero po długim weekendzie. Pozostawało w nas jeszcze trochę nadziei, że we wtorek ją wyciągniemy, wstawimy sonar, potem musimy odczekać 24 godziny na wyschnięcie uszczelnień, w czwartek rano na wodę i odpływamy (już trochę na wariata, bo bez żadnego zapasu czasu).

Oprócz ulewnego deszczu, w jakim wyciągaliśmy łódkę we wtorek, wszystko poszło świetnie, ale w czwartek, najświeższa prognoza pogody zrobiła się mocno niekorzystna z 35 węzłami wiatru ze wschodu w sobotę i niedzielę, czyli wtedy, kiedy mieliśmy przekraczać (na wschód) Bay of Plenty. Podjęliśmy więc decyzję, że łódka na razie pozostanie w marinie w Auckland. Dobrzy ludzie (przyjaciele Warrena i Nardine) załatwili nam tanie stanie w marinie, a my w piątek i sobotę wreszcie na spokojnie poćwiczyliśmy łódkę trochę w marinie a trochę na wodach Waitemata Harbour.



Old lady jest nafaszerowana sprzętem. Jest się czego uczyć. Sprzęt jest raczej taki dwudziestoletni, więc nie wszystko absolutnie perfekcyjnie działa, szczególnie, że od czasu gdy Warren przestał aktywnie pływać sporo z tych urządzeń nie było używanych, bo inni członkowie rodziny nie bardzo wiedzieli jak.



Poćwiczyliśmy wszystkie żagle. Założyliśmy z powrotem nie wiadomo dlaczego zdjęte linki do refowania grota. Poćwiczyliśmy wszystkie sprzęty mechaniczne i elektryczne, a jest trochę tego. Trzeba się zapoznać z całą elektryką, hydrauliką, obsługą silnika, obsługą generatora, instalacją gazową itd. Udało nam się uruchomić sporo sprzętów, które Ray - brat Warrena, uważał za fanaberie i nigdy nie używał (ciepły prysznic, ogrzewanie gazowe messy, automatyczna kotwica, zamrażarka, lodówka, radar itd.). No i oczywiście odkryliśmy co nie działa i co się za chwilę może urwać.  Jest kilka rzeczy, które wydają się zbyt delikatne i sporo takich, które są przewymiarowane. Jednak największy problem jaki wyszedł podczas testowych pływań to jakiś problem z ładowaniem akumulatorów (lub ze wskazaniami monitora akumulatorów). Paul - nadworny elektryk, który od lat opiekuje się Nardine ma to w tym tygodniu sprawdzić i ustalimy telefonicznie w co trzeba zainwestować, ile to kosztuje i dlaczego tak drogo.

Wyjeżdżając z Auckland zaliczyliśmy na koniec jeszcze jedną wpadkę. Aby mieć łódkę w pełni zatankowaną na przyszły rejs do Whakatane na stacji paliwowej zatankowałem do pełna. Niestety okazało się, że gdzieś przy wlewach lub odpowietrzniku musi być nieszczelność i ładnych kilka litrów diesla popłynęło do zenzy. Upaprałem się nieźle wybierając to wszystko przy pomocy różnych przemyślnych urządzeń (wypompowanie pompą zęzową za burtę oczywiście nie wchodziło w grę). Teraz już wiemy, że po brzegi na razie napełniać nie można (aż znajdę nieszczelność).

No i takie mamy teraz rozrywki. Wróciliśmy do domu skonani, z rękami obolałymi od kręcenia kabestanami, prześmierdnięci ropą, ale szczęśliwi.



25 maja 2013

Auckland

Wiadoma rzecz stolica, i każde słowo zbędnem, i w ogóle, i w szczególe, i pod każdem innem względem.... jak śpiewano przed laty

Auckland, o dziwo, stolicą nie jest, ale jest największym miastem Nowej Zelandii. Tutaj mieszka w zasadzie już jedna trzecia ludności tego kraju i z każdym rokiem ta proporcja rośnie. Niech oni się wszyscy przenoszą do tego Auckland. Nam wystarczą wizyty.

Nawet w czasie weekendu załapujemy się ustawiczne na korki na aucklandzkich autostradach. Nie chciałbym tam dojeżdżać do pracy. Po rozwydrzeniu się warunkami w Whakatane, gdzie dojazd do biura zajmuje mi 5 minut nie wyobrażam sobie powrotu do frustracji siedzenia w korkach po półtorej godziny. Puławska już nie dla mnie.

Transport publiczny (nieomal nieobecny trzydzieści lat temu) teraz trochę się  poprawił (kolejka podmiejska i sporo autobusów), ale  potrzeby tego miasta są dużo potężniejsze. Ci szczęśliwcy, którzy pracują w samym centrum i okolicach mają najlepiej, bo oprócz wszystkich lądowych środków komunikacji miejskiej mogą jeszcze wykorzystywać linie promowe. A tych jest sporo i są chyba najwygodniejsze i najszybsze. Z reguły są to szybkie katamarany zabierające ze dwustu pasażerów. Latem można mieć trochę uciechy na słońcu a zimą po prostu poczytać gazetę lub książkę.

Mimo wszystko Auckland da się lubić. Jest naprawdę ładne, zielone, przestronne i pełne pięknych widoków. Dzisiaj będzie o trzech miejscach wartych zobaczenia, gdy jest się w Auckland.



Jak w każdym liczącym się mieście mamy tu wieżę widokowo/restauracyjno/przekaźnikową. Aucklandzka Sky Tower jest jednak - w typowym nowozelandzkim stylu - zbudowana od razu z myślą o wariactwach. W końcu to w tym kraju rozpropagowano skoki bungee, turlanie się w zorbie, szaleństwa na spienionych rzekach przy użyciu pontonów czy tzwn jetboats. No to jak już budujemy wysoką wieżę, to trzeba to wykorzystać. Już na początek po wejściu do windy, którą wjedziemy na poziom 220 metrów, okazuje się, że podłoga windy jest szklana i dostajemy pierwszy zastrzyk adrenaliny.


Na tarasie widokowym wspaniała panorama Auckland i kolejne atrakcje chodzenia po szklanych płytach. Chwilę to zajmuje zanim człowiek zdecyduje się na to wejść.


Czerwony kwadracik pod nogami to lądowisko dla tych, którzy odważą się skoczyć na czymś w rodzaju bungee.


Nie jest to zwykła gumowa lina tylko raczej prowadzony na dwóch linach trapez, dzięki któremu delikwent zawsze spada do celu i nie majta się na boki, bo przecież to środek miasta i miejsca na majtanie nie ma. No chyba, że ktoś ma zamiar pobawić się w spidermana i postukać w szyby okolicznych wieżowców.


Jak już się nacieszymy lękiem wysokości to wjeżdżamy parę metrów wyżej do restauracji na pyszny szwedzki stół. Faktycznie polecam. Wybór dań z owoców morza oszałamiający. Pyszności.

A za oknem na tzwn sky walk'u, czyli kładce gdzieś tak 80 cm szerokiej można wybrać się na spacerek. Żeby jednak było nieco bezpieczniej to ubierają cię w szelki i przypinają na rolkach do tej szyny powyżej. Wygląda to tak:



Innym miejscem godnym odwiedzenia jest Waiheke Island. Wyspa leżąca nieopodal, która w ostatnich latach stała się bardzo popularna. Dopływa się do niej szybkim promem i to właśnie ten prom, na którym spędzamy 35 minut podziwiając uroki Waitemata Harbour przyczynił się do rozkwitu Waiheke.

w drodze na Waiheke Island

Palm Beach, Waiheke Island
Zanim szybkie połączenie promowe zostało uruchomione na wyspę ściągali artyści, hipisi i inne oryginały, które chciały uciec od cywilizacji. Miejsce było przecudne, marycha rosła sama, żyć nie umierać. Potem wszyscy zaczęli tu budować swoje domy letniskowe i powstała całkiem spora lokalna społeczność. Wreszcie ktoś zaryzykował i założył pierwszą winnicę. Okazało się, że wbrew przewidywaniom, winko zaczęło wychodzić przednie. No, a jak wreszcie ruszyły szybkie promy, to kto żyw próbował się przenieść do tego raju, który oddalony jest tylko 35 minut wygodnym promem od centrum Auckland. Dziś na Waiheke trudno znaleźć dom warty mniej niż 1mln dolarów i to nie dlatego, że takie cudo tylko dlatego, że każda działka na Waiheke jest tyle warta. Turyści walą tu tabunami, aby porozkoszować się widokami i winkiem.



Podczas ostatniej suszy omal nie doszło tu do tragedii. Zapalił się busz na jednym ze wzgórz i była obawa, że pożar może się szybko rozprzestrzenić na większość wyspy. Strażacy z samolotami i helikopterami jakoś pożar ugasili i tylko dziwili się, że właściciel działki, na której pożar się rozpoczął nie bardzo chciał wpuścić tam oddziały strażaków naziemnych. Powiedział, że sam sobie da radę z gaszeniem.  Potem, prawda oczywista dla lokalnych mieszkańców, wyszła na jaw. Plantacja marychy faktycznie ocalała, ale koleś niestety został zamknięty.


Inną atrakcją Auckland jest Parnell. Tutaj warto przyjść na lunch lub jeszcze lepiej na wieczorny dinner. Parnell to niewielka, dzielnica starych wiktoriańskich domków, które dziś przekształcono w restauracyjki, galerie, antykwariaty i butiki wszelkiej maści.





No ale dla nas Auckland to oczywiście przede wszystkim to:


I za tydzień jedziemy odbierać Nardine z jednej z takich marin. Potem mamy 160 mil naokoło półwyspu Coromandel do domu. Wreszcie zaczynamy żeglować.


15 maja 2013

Jacht dla inżynierów budownictwa lądowego

Dzisiaj będzie wreszcie dla żeglarzy. Szczury lądowe muszą wykazać trochę zrozumienia, omijać żargon i skupić się na zdjęciach.

My budowlańcy lubimy rzeczy solidne. Najlepiej jak coś jest stalowe, albo jeszcze lepiej żelbetowe. Znamy również prawo Archimedesa i wiemy, że jak zbudujemy ciężki, żelbetowy zbiornik, a woda gruntowa naokoło płytko, to nam ten zbiornik może z ziemi wypłynąć.
Większość żeglarzy nie ma takiego przygotowania naukowego i, nie wiadomo dlaczego, uważa, że z żelbetu nie da się zbudować jachtu. Mówią, że płyty chodnikowe nie pływają. Trochę są zmieszani gdy ich zapytać czy uważają, że blacha okrętowa i stalowe belki pływają. No i świetnie, dzięki ich przesądom łódki ferro-cementowe, które kiedyś były domeną nowozelandzkich szkutników, nie trzymają ceny i można je tu kupić za psie pieniądze. I co? Ano trzeba tylko być inżynierem lądowcem, bez większej kasy, za to z dużą wiarą w mieszankę cementu portlandzkiego z piaskiem i wodą, oblepiającą stalową klatkę, a wtedy wybór jest prosty. Trzeba również mieć trochę cierpliwości i dobrze poszukać, bo te stare już łódki, często zmieniały wcześniej właścicieli, na takich bez kasy i teraz są w opłakanym stanie. Jeśli się cierpliwość ma, to można trafić na coś takiego jak Nardine.


Nardine to prawie 14 metrowy Hartley South Seas. Kuter bermudzki (na zdjęciu sztywny sztag zdjęty, bo przeszkadzał przy wyciąganiu z wody), prawie 12 ton wyporności (czyli niezła cegła) i prawie czterdzieści lat w rękach pierwszego właściciela i budowniczego. Warren, który to cacko zbudował w latach siedemdziesiątych, a potem dopieszczał przez całe życie, jest dziś na wózku, po wylewie i ze łzami w oczach rozstaje się ze swoją Nardine. Staramy się go zapewnić, że idzie w dobre, inżynierskie ręce i że kielnią umiemy operować.

W najbliższą sobotę zabieramy Nardine na próbny rejs, i jeśli tylko nie pójdzie na dno ( jak kupa betonu) to niedługo pożeglujemy nią z Auckland do naszej boi w Ohiwa Harbour.

Wygląda na to, że żeglowanie po Pacyfiku wchodzi więc w etap realizacji.

No dobra, teraz trochę szczegółów technicznych, bo wiem, że koledzy żeglarze na to czekają.


Łódka, jak na swoje lata, jest dosyć szeroka (ok 3.5m) i ma niewielkie zanurzenie (1.5m). Małe zanurzenie było jednym z głównych kryteriów poszukiwań, bo wejście do Ohiwa jest płytkie i raczej trudne. Kształty jak widać klasyczne, długi kil, duża płetwa sterowa, dobrze chroniona śruba.


Łódka jest wyposażona tak jak do cruisingu, czyli dłuższych podróży.  Maszt aluminiowy, olinowanie stałe nierdzewne. Składane stopnie na maszt. Genua na rolerze. Za nią samozwrotny fok. Grot z pełnymi listwami w lazy jacku. Do tego spinaker i parę innych gratów, których jeszcze dokładnie nie widziałem. 

Sterowanie hydrauliczne z kokpitu lub ze sterówki. Autopilot.


Sterówka jest częścią górnego salonu.


Naprzeciwko sterówki jest kambuz lodówką. Zamrażarka jest pod siedziskiem sternika.


Za kambuzem stół nawigacyjny i trochę starego, ale ciągle sprawnego sprzętu (radar, depth sounder/ploter combo). Pod siedzeniem wygłuszony generator Zeisse (diesel).


Dwa stopnie niżej messa z przesuwnym stołem i gazowym grzejnikiem pod nogami.


I dalej w dziobie podwójna kabina.


Lewa koja kabiny dziobowej


A koło niej łazienka z elektrycznym sraczem, prysznicem itd.


Pod podłogą sterówki 60KM Ford z przekładnią Paragon.


A do tego jeszcze generator wiatrowy...


...i pontonik z silniczkiem


Pod masztem wszystko nieźle zorganizowane i doprowadzone do dwóch kabestanów po bokach


No to będzie się czym bawić ....