Szukaj na tym blogu

22 sierpnia 2013

Nasze polskie kompleksy

Obiecywałem sobie, że oprócz pierwszego wpisu, nie będę w tym blogu wracał do tematów ojczystych. 

Tak więc dzisiaj miała być dalsza historia odkrywania Nowej Zelandii przez Europejczyków. Jednak przeglądając tak zwane materiały źródłowe obśmiałem się jak mrówka z tej naszej polskiej słabości do chwalenia się lub rozdzierania szat i doszedłem do wniosku, że jednak złamię zasadę.
A było to tak.

Jak już kiedyś wspominałem, ilość polskich imigrantow w Nowej Zelandii jest znikoma. Pierwsze znaczące ilości osadników z terenów Polski zaczęły przybywać tu w XIX wieku. Tak po dwadzieścia, trzydzieści osób. Ponieważ Polska była wtedy pod zaborami, więc przybywali oni bądź jako Niemcy, bądź jako Rosjanie, względnie jako Austriacy. Nazwiska i imiona były wyraźnie polskie, ale papiery wystawiane przez zaborców. Wrócę jeszcze kiedyś do tych spraw, bo to nawet całkiem ciekawe historie o tym, jak powstało kilka  polskich osad w Nowej Zelandii.

Później działo się niewiele, aż do schyłku II wojny światowej, kiedy to przybyło tutaj 800 polskich sierot, które ocalały sybiracką gehennę. Była to najliczniejsza grupa polskiej imigracji w dziejach NZ. Potem była jeszcze ostatnia (nasza) fala ponad 300 uchodźców solidarnościowych, którzy przybyli tu na początku lat 80-tych.

Pewien, bardzo zresztą nobliwy rodak, który był w Nowej Zelandii nawet oficjalnym przedstawicielem londyńskiego rządu i pracował przez wiele lat w tutejszym Ministerstwie Pracy, napisał pracę doktorską na temat polskiej emigracji do NZ. Trzeba przyznać, że odwalił spory kawał roboty, ustalając z benedyktyńską cierpliwością  polskie korzenie wśród tysięcy Europejskich imigrantów. W czasach, kiedy pisał swoją pracę, dostęp do informacji nie był jednak tak szeroki i łatwy jak dzisiaj. We wstępie do swej pracy, uderzając w naszą ulubioną polską nutę "Polacy są wszędzie" i "polski wkład w historię świata często pozostaje niezauważony" czy "inne nacje zawłaszczają sobie naszych Chopinów, Skłodowskie, Koperników itd", nasz wspomniany doktorant, z niekłamaną radością napisał, że dwaj panowie biolodzy, ojciec i syn, którzy znaleźli się w załodze drugiej wyprawy kapitana Cook'a, urodzili się odpowiednio w Tczewie i Mokrym Dworze pod Gdańskiem. Nosili co prawda nazwisko Forster (jako że tata miał szkockie pochodzenie), a na imiona mieli Johann i Georg, ale oficjalnie obywatelstwo mieli polskie, bo urodzili się w Prusach Królewskich, które jeszcze wtedy należały do Polski, a później do Unii Polsko-Litewskiej.

No i proszę, jaki fantastyczny "polonik"! Polacy są wszędzie! Mało tego Johan i Georg odwalili świetną robotę podczas wyprawy Cook'a, znakomicie dokumentując faunę i florę tych zupełnie nieznanych okolic. A i jeszcze, jak prawdziwi Polacy, zostali oszukani przez swych angolskich mecenasów, którzy nie chcieli im pozwolić na zbyt wczesną i samodzielną publikację tych rewelacji (Cook był znowu w podróży). Biedni Forsterzy pojechali więc do Francji i tam sami opublikowali swe prace, olewając towarzyszy angielskich.

Ironia losu polega jednak na tym, że obaj panowie byli, a przede wszystkim czuli się Niemcami. Młodszy Georg, w swej prywatnej korespondencji wręcz z Polaków szydził i uważał ich za, co tu dużo gadać, okropną hołotę. Gdy po jego śmierci opublikowano te listy, były one skwapliwie cytowane przez propagandę III Rzeszy podkreślającą wyższość narodu  niemieckiego. To między innymi na ich podstawie ukuto określenie "Polnische Wurtschaft".

Prawda, jak to jednak trzeba uważać z tym szukaniem poloników za wszelką cenę? Nigdy nie wiadomo na kogo się trafi.

A tak nawiasem mówiąc to róbmy swoje, rodacy, róbmy swoje jak śpiewał Młynarski. Jak będziemy dobrze robić to nas docenią i polubią. Każda próba wymuszania doceniania absolutnie nie przysparza nam przyjaciół, wręcz odwrotnie.

O Kapitanie Cook'u już  niebawem.


13 sierpnia 2013

Maori poznają obcych

Kochani wierni weterani. Wielkie dzięki za wyrozumiałość. Tak, zdradziłem Was. Zdradzam Was w każdej wolnej chwili. Inka czuje się zdradzona również. Nardine oczywiście zawojowała moje serce i wszystko zeszło na drugi plan. Jestem okropny - wiem, ale już powoli wszystko wraca do normy. Upłynie jeszcze dużo czasu zanim moja nowa kochanka  na dobre mi spowszednieje, jednak zaczynam już przecierać oczy i wracam do w miarę normalnego funkcjonowania. Moją główną lekturą są teraz poradniki mechaniczno-elektryczne i powoli opanowuję tajniki wszystkich, odkrywanych w czeluściach Nardine, urządzeń, pomp, siłowników, przekaźników, filtrów, wskaźników itd. Nie chce jednak zanudzać Was intymnymi szczegółami mego pożycia z Nardine, a i dobrze byłoby się nieco odchamić, tak więc dziś będzie ciąg dalszy skróconej historii Nowej Zelandii w mojej interpretacji.

W tym miejscu polecam powrót do wpisu "Średniowiecze w Nowej Zelandii". Było tam o tym jak Maorysi odkryli i zasiedlili naszą śliczną Aotearoa.

http://inkotomki.blogspot.com/2013/02/sredniowiecze-w-nowej-zelandii.html

No więc, jak pamiętacie, Kupe i jego rezolutna małżonka utorowali drogę do Nowej Zelandii całej flotylli polinezyjskich osadników. Siedem wielkich, dwukadłubowych canoe, każde z kilkudziesięcioma osadnikami na pokładzie, przybyło tu w okolicach XIII i XIV wieku. Wszystkie dzisiejsze plemiona Maoryskie są potomkami tych siedmiu załóg.

Polinezyjczykom, których rodzinne wyspy często mają po kilka kilometrów średnicy, Nowa Zelandia jawić się musiała jako bezkresny kontynent. Wydaje się, że głównym powodem ich desperackiego poszukiwania nowego lądu było przeludnienie na ich rodzinnych wyspach, więc jak wylądowali na tej ziemi obiecanej, to uciechom nie było końca. Trochę tu było chłodno w porównaniu z tropikami, ale szybko okazało się, że można łatwo upolować sporo ptactwa, wyrwać mu z kupra sporo piór i puchu i sprawić sobie całkiem ciepłe ubranka. Maorysi szybko rozpierzchli się po obu wyspach, choć oczywiście preferowali cieplejszą i bardziej żyzną Wyspę Północną. Jak przystało rozpoczęli natychmiast ze sobą nawzajem wojować, trochę się nawzajem zjadać, ustalać nowe tabu, zwyczaje i religie. Jednym słowem człowiecza normalka. Zawsze musimy mieć jakichś wrogów i zasady za które warto umierać. Po około trzystu latach, czyli dwanaście pokoleń później byli już świetnie zadomowieni. Z ustnych przekazów pamiętali jeszcze trochę szczegółów swego pochodzenia, ale ogólnie stawali się szybko narodem lądowym, świetnie radzącym sobie z wszelkiego rodzaju uprawami i myślistwem. Z ustnych przekazów swoich przodków wiedzieli, że gdzieś daleko, za wschodnim horyzontem, leży ich stara wyspiarska ojczyzna. Być może żyją tam ich ziomale, którzy wyglądają podobnie jak oni. I to był ich cały świat. Jedynymi ludźmi jakich znali byli oni sami. Wszyscy wyglądali podobnie, mówili w zasadzie tym samym językiem.

Aż tu nagle, w grudniu 1642 roku na zachodnim horyzoncie pojawiło się coś, czego nigdy wcześniej nie widzieli. Dwa olbrzymie statki, z masztami jak najwyższe drzewa, obwieszone wielkimi żaglami. Widok był piorunujący. Kosmici? bogowie? zjawy? - z pewnością jednak OBCY. Maorysi nie bardzo wiedzieli co z tym fantem zrobić więc, jak to mieli w zwyczaju, wskoczyli w swoje największe jakie mieli, dwukadłubowe łódki i popłynęli przeciwnika postraszyć. Nawymyślali mu najpierw słownie od najgorszych. W protokole maoryskim należało odwdzięczyć się równie obelżywie, by nie wyjść na słabeusza, ale potem próbować nawiązać jakiś dialog. Obcy jednak nic z tego nie zrozumieli i siedzieli na swoich statkach raczej cicho. No to Maorysi odegrali im na swoich muszlach hejnał "Do boju". No to obcy też im zagrali na swoich trąbkach, a niech tam. No to teraz należało komuś przylać tylko nie bardzo było jak, bo burty obcych statków były trochę za wysokie. Nastąpiło wyczekiwanie, a tu właśnie zapadał zmierzch. Z jednego statku obcych spuszczona została łódź, aby zawieźć trochę obiadku na drugi statek. No to dobra, wreszcie było komu przylać. Maorysi zwinnie przywalili swoim canoe w łódkę kucharza i ukatrupili trzech marynarzy. No, żesz w mordę! Obcy wypalili z muszkietów, ale chyba nikogo nie trafili. Maorysi nawiali z mięskiem jednego marynarza na wieczorny posiłek, a obcy skonstatowali, że chyba się tu z nikim raczej nie zaprzyjaźnią, wciągnęli żagle na maszty i odpłynęli, z obrzydzeniem kreśląc po drodze pierwszą, europejską mapę zachodniego wybrzeża Nowej Zelandii. Przez kolejne pięć pokoleń (117 lat) Maorysi mieli pozostać w przekonaniu, że są jedynymi ludźmi na świecie. Plemię Ngati Tumatakokiri, które w 1642 roku skonsumowało pierwszego białego człowieka i wygrało pierwszą bitwę z obcymi, samo zostało szybko skonsumowane przez inne plemiona, które jakoś nie chciały słuchać tych wyssanych z palca historyjek. Nie znamy więc ich wersji pierwszej potyczki z obcymi.

I tak oto wyglądało odkrycie Nowej Zelandii przez Europejczyków. Dwa statki, które dotarły tu pierwsze nazywały się Heemskerck i Zeehaen. Ich dowódcą był Abel Janszoon Tasman, zatrudniony przez Holenderskie Towarzystwo Indii Wschodnich, z centralą w Batavii (dziesiejszej Jakarcie). Dostał on od swego szefa dwa okręty, 110 chłopa i polecenie poszukania Terra Australis Incognita - południowego kontynentu, który jak wynikało z wywodów uczonych powinien leżeć gdzieś na południu Pacyfiku, by równoważyć masy lądu, leżące na półkuli północnej. Paru żeglarzy już wcześniej wpadło na północne i zachodnie wybrzeża Australii, ale trzeba to było porządnie zweryfikować. Tasman miał wyraźne instrukcje rozglądania się za szlachetnymi metalami i drogimi kamieniami oraz nieufania żadnym napotkanym dzikusom. Popłynął więc z Jakarty moją wymarzoną trasą na zachód. Ja bym tam się zatrzymał na archipelagu zwanym dzisiaj Chagos (trochę na południe od Malediwów), gdzie jest pięknie i cicho (amerykańską bazę wojskową Diego di Garcia urządzono tam dopiero niedawno), i urządziłbym sobie miłe gniazdko zamiast się narażać. No ale Tasman był chłop słowny (jak rozkaz to rozkaz) i dopłynął aż do Mauritiusa. Tam się kapnął, że Afryka już tuż za horyzontem więc skręcił na południe wierząc, że gdzieś tę cholerną Australis Incognitę znajdzie. Jak wpadł w ryczące czterdziestki to nijak już na południe się nie dało tylko dawaj  ślizgać się po falach z wiatrem na wschód (jak dzisiejsi żeglarscy szaleńcy, co to się ścigają naokoło świata). Po stu dniach od wypłynięcia z Batavii przegnał nasz dzielny Abel tuż poniżej Tasmanii, którą w pośpiechu nazwał Van Diemen's Land, na cześć swojego szefa, gubernatora Batavii. W tych ryczących czterdziestkach nijak się nie dało wyhamować i tak oto Australia musiała jeszcze z tym odkrywaniem poczekać. Po paru dniach znalazł się po drugiej stronie morza, które nosi dziś jego imię i zobaczył przed sobą Alpy. No proszę - jest wreszcie jakiś przyzwoity kontynent. No prawie jak Europa. Udało mu się jakoś wyhamować i popłynął na północ, wzdłuż nieprzyjaznego wybrzeża Południowej Wyspy. Jak dopłynął do jej północnego czubka, to zobaczył wreszcie jakieś oznaki życia w formie dymów z palenisk. Opłynął długą mierzeję, zwaną dziś Farewell Spit i wpłynął do spokojnej zatoki po jej drugiej stronie. Zatoka ta dzisiaj zwie się Golden Bay, bo faktycznie było tam trochę złota, ale Tasman nazwał ją Murderers Bay, bo to właśnie tam Maorysi napadli na jego kucharzy. Mocno rozczarowany popłynął Tasman dalej na północ, świętując po drodze Boże Narodzenie, a na Trzech Króli dopłynął do samego czubka Północnej Wyspy i kilku wysepek wystających z morza na jego przedłużeniu. Nazwał te wyspy więc Wyspami Trzech Króli i odpłynął na północ. I tak oto prawdziwe odkrywanie Nowej Zelandii musiało poczekać parę pokoleń na dzielnego kapitana Cooka. Na prawdę nie wiem dlaczego to właśnie kucharze odegrali pierwsze skrzypce w tym procesie....




29 lipca 2013

Życie na zatoce

Zawsze wydawało mi się, że Nowozelandczycy to naród mocno marynistyczny i taki rejs, jak nasz ostatni z Auckland do Whakatane, na nikim specjalnego wrażenia tutaj nie zrobi. Jak opowiadałem o tym, że zamierzamy sami z Inką przyprowadzić łódkę, to wszyscy wokół okazywali sporo zatroskania i podziwu, czasem oferując dobre porady lub kogoś znajomego, kto mógłby pomóc. Zwalałem to raczej na karb braku zaufania do tego, jak taka para z Polski sobie sama poradzi, szczególnie, że nasze opowieści o żeglowaniu nie były pewnie bardzo wiarygodne. Inka, pod presją tych zapytań, jak również pod presją braku czasu ze względu na "tyły" na jej projekcie już nawet zaczęła sugerować, że może faktycznie powinienem sobie dobrać jakiegoś faceta i popłynąć z nim. No co ja tam będę z obcym facetem się mordował jak mam Ineczkę? Chrzanię - powiedziałem i popłynęliśmy.

Dopiero jednak jak dotarliśmy do domu, to wiele osób po prostu przyznało, że taka wyprawa jaką zrobiliśmy to jednak na porządku dziennym tutaj nie jest. Słów podziwu i szacunku dla nas, jako wytrawnych żeglarzy, było co niemiara i zostaliśmy już teraz wpisani do panteonu "prawdziwych" lokalnych żeglarzy. Niektórzy nawet zaczęli przychodzić do nas po rady i szkolenia. No proszę. A ja zawsze myślałem, że jesteśmy ot tacy amatorzy.

Okazało się, że mimo, iż większość ludzi posiada tu łódki (łódki głównie motorowe, ale jednak) i bywa na morzu często, to rzadko wypływa na nich na dłużej niż 6 godzin i nigdy z dala od lądu. Taki rejs jak nasz, to już lekki wyczyn i czapki poszły z głów. Chodzę teraz dumny jak paw. Nigdy nie myślałem, że marynistycznie zaimponuję Nowozelandczykom.

A Nardine, tym czasem, pomalutku przyzwyczaja się do nowego miejsca. Robię wszystko, żeby nie przyzwyczajały się do niej mewy i kormorany, i staram się bywać na niej jak najczęściej mając w pamięci, że przez ostatnie sześć lat na tej boi stała mała Mary-Ann, która była z pewnością uznawana przez wszystkie okoliczne ptaszyska za ich prywatną oazę.

Już po pierwszej nocy na boi, te skurwiele, znaczy przepiękne ptactwo morskie, obsrały Nardine w conajmniej dwudziestu miejscach. O żłoby cholerne! W niedzielę, czyli następnego dnia po przyjściu z Auckland, jedna taka większa mewa, próbowała ze mną odgrywać Hitchcocka nalatując na mnie jak bombowiec. No żesz kurczę pieczone! Machnąłem w jej kierunku jakimś żelastwem, ale oczywiście bez szans. Mewa zrobiła jeszcze z pięć nawrotów wymyślając mi w jej narzeczu, a ja jej lżyłem po polsku. Potem zrobiła ostatnią kupę do wody i odleciała. Małpa wredna!!!

No to w następną sobotę, zabrałem ze sobą na łódkę pistolet wiatrówkowy. Jak wojna - to wojna. Szans trafienia mam niewiele, ale za to ile frajdy, jak sobie postrzelam do ptasiego łobuza, a nie tylko będę mu wymyślał. Kiedy przybyłem po tygodniu, obsrań było znowu ze dwadzieścia, ale jak na pięć dni to i tak nieźle. Chyba te niemiłe słowa sprzed tygodnia, mimo, że po polsku, trochę jednak poskutkowały. Szorując pokład myślałem sobie, że może jednak powinienem rozpocząć prace na łódce od skonstruowania niewielkiej wieżyczki z gniazdem karabinu maszynowego? Nie, nie przyroda jest piękna, a ptactwo na zatoce faktycznie urocze. Tylko dlaczego muszą srać na Nardine!!!!?

W przerwie rozmyślań o rozkoszach rzezi ptactwa wodnego wziąłem się więc za naprawę skrzyni biegów, co to się zablokowała na biegu wstecznym. Przyniosłem zestaw imperialnych kluczy i dawaj odkręcać górny dekiel. Dopiero przy ostatniej śrubie skonstatowałem jaki jestem niemożliwy lebiega. Dźwigienka zewnętrzna zrobiona jest z grubej blachy, na którą musiałem wcześniej stanąć i ją po prostu przygiąć. Śrubka pod spodem opierała się o krawędź skrzyni i dlatego nie mogłem jej przesunąć. Lekkie odgięcie śrubokrętem i skrzynia działa jak marzenie. Tylko nie wolno na niej stawać, baranie! A mewa lata mi nad głową i się ze mnie nabija. Ukatrupię!!!

A w powrotnej drodze do samochodu trafiłem na bardzo silny odpływ. Pontonem udało mi się wylądować jakieś dwieście metrów od brzegu. Samochodem z przyczepką można było dojechać jakieś trzydzieści metrów od pontonu, a na tych trzydziestu metrach muł był po kolana. Ponton po tym mule ciągnęło się znakomicie i lekko, ale jak wsiadłem do samochodu, z nogami po kolana w mule, to zrobiło się trochę jakby nieestetycznie. Dobrze, że Ineczka została w domu. Śmiałem się z siebie całą drogę do domu myśląc, że i tak miałem szczęście, bo mogłem się w tym mule pośliznąć. Życie jest piękne.