Szukaj na tym blogu

23 kwietnia 2014

Zajęcia garażowe

No cóż, zamiast żeglować siedzimy w domu. Akcja ratowania powodzian już prawie zakończona. Może jeszcze uda się w piątek, na trzy dni chociaż wyjść na morze. Tyle nowych rzeczy poinstalowanych i ciągle nie sprawdzonych. System do stawiania grota i spinakera przy użyciu windy kotwicznej, rękaw do spinakera, solar panel, nowy stolik etc.

A propos nowego stolika to oto on. Jeszcze w garażu, oparty o krzesełko. W praktyce będzie oparty o próg zejściówki (w pozycji wewnątrz) lub z przodu koła sterowego (w pozycji w kokpicie). Uniwersalny taki. Choć jak widać raczej nie wodoodporny, bo z mahoniu.


Zwracam nieśmiało uwagę na dodtakową półeczkę z prawidełkami na wszelakie buteleczynki. Może być bardzo użyteczna.


A poniżej kolejny projekt, jaki właśnie rozpoczynam. Projekt ma code name "Stradivarius" i będzie testem mojej wytrwałości i hartu ducha.

Pewna meksykańska księżniczka podarowała mi przed kilku laty drogi jej sercu instrument, który obiecałem odrestaurować. Należał on kiedyś do pewnego bardzo zdolnego konstruktora lotniczego, który zdobył serce jej matki grając na tym instrumencie romanse cygańskie. Trzeba więc brać się do roboty.



Instrument jest w stanie raczej opłakanym, ale pudło rezonansowe trzyma się tak zwanej kupy. Dusza jest w odpowiednim miejscu, gryf pochylony właściwie. Kiedyś,  zmuszano mnie, młode pacholę, do przepiłowania całego szeregu podobnych instrumentów, więc trochę się na tym znam.


































Na razie, studiuję poprzez internet wszytkie możliwe tajniki lutnictwa, gromadzę odpowiednie mikstury i odczyszczam biedne skrzypce z warstw farby, którą ktoś je kiedyś brutalnie potraktował, pewnie po tym jak straciły swój pierwotny blask. Za parę tygodni, a może miesięcy pokażę Wam wynik mojej lutniczej przygody. Ciekaw jestem jak one zabrzmią. Kto wie, może nawet zagram jakiś romans Ineczce.

21 kwietnia 2014

Wielkanocna passa

Wielkanoc miała być pod żaglami. Nardine zasztauwana niepsującymi się produktami czekała tylko na nas i ładunek owoców i warzyw. No ale niestety, dwa głębokie niże połączyły się w jeden, jeszcze głębszy i zrobiło się raczej nieprzyjemnie. 55 węzłów wiatru i dużo wilgoci. Nie było nawet co wychodzić w morze, a i wyjść by się nie dało, bo na wejściu do zatoki kipiel przeokropna.

Co było robić, wzięliśmy się więc za świąteczne pichcenie. Do zakiszonego kilka dni wcześniej żureczku dorobiliśmy drobiowe, białe kiełbaski.  Lepsze od prawdziwych, bo nietuczące.



Już mieliśmy zasiąść do spożywania tych pyszności. aż tu nagle w piątek wieczorem przyszła nawałnica i zalała nam pół miasta. Nie było rady, trzeba było uruchomić sztab kryzysowy i wrócić do roboty. Zawsze takie rzeczy muszą się dziać w nocy i w święta, gdy nikogo nie można znaleźć. Wszyscy jednak, którzy z Whakatane nie wyjechali stawili się w magistracie prawie bez proszenia i w sobotę sytuacja była w miarę opanowana. Inka ratowała eksponaty zalanego muzeum a ja dowodziłem akcją podtrzymywania przy życiu wszystkich stacji pomp, których automatyka, po otrzymaniu paru piorunów, troszkę się pogubiła. Skończyło się na ewakuacji tylko 30 domów. Teraz niestety trzeba cały ten bałagan posprzątać. No i tyle żeglowania.

Dziś już poniedziałek, słoneczko świeci, wziąłem się więc za strzyżenie trawy, którą zaniedbałem ostatnio poważnie. Skosiłem 1/3 trawniczka i kosiareczkę trafił szlag. No to wkurzony zaproponowałem Ineczce, że się pocieszymy wyprawą na maślaki, bo po tych deszczach pewnie wyrosły. Zapakowaliśmy skrzyneczki, nożyki i do lasu. A w lesie pustynia. Chyba jednak jeszcze nie wyrosły, bo starych nie było widać. No żesz!!!!

Wróciliśmy więc do domu i obaliliśmy butelczynkę czerwonego wina. Dzisiaj  jest w końcu Śmigus Dyngus. Trzeba było tę świetną passę oblać. Ech ....

17 kwietnia 2014

Muttonbirds

Muttonbirds to takie morskie ptaszyska. W zasadzie to kilka gatunków podobnych ptaszysk, występujących w różnych morskich regionach świata.

W przeszłości miały raczej przegwizdane, bo ich młode, dopiero co wypierzające się, były przysmakiem wielu nacji. Pewnie dlatego dostały miano mutton birds, bo kolegom brytyjczykom kojarzyły się z ich ulubionym mięskiem.


Dzisiaj, odławianie bezbronnych piskląt i ich wyżeranie jest mocno ograniczone i w wielu miejscach są pod ochroną. W Nowej Zelandii występują głównie na południu, w okolicach Stewart Island, ale o dziwo mamy je również w Whakatane, na naszej Whale Island (po maorysku zwanej Moutohora) i jesteśmy z tego bardzo dumni.

Jeszcze jedna ciekawostka. To właśnie muttonbirds, które żyją w olbrzymich koloniach i latają wielkimi stadami, stały się inspiracją do filmu Hitchcocka "Ptaki" po tym, jak kiedyś narąbały się zatrutych algami skorupiaków i grupowo narozrabiały w Monterey Bay, w Kalifornii.

No ale dlaczego ja o ptaszyskach? Wprowadzam w zupełnie inny temat. Temat, który nieco wyjaśnia dlaczego byliśmy ostatnio tacy zajęci.

Otóż co roku, w Nowej Zelandii i Australii, wśród organizacji samorządowych, organizowany jest konkurs pod nazwą "Management Challenge". Konkurs polega na tym, że uczestniczący w nim magistrat wystawia sześcio-osobowy zespół, który ma do wykonania cały szereg zadań. Część z nich wykonuje jako zadanie domowe, jeszcze przed dniem konkursu i dostarcza jurorom wcześniej (krótkie video, scenopis do niego i raport pisemny na zadany temat), a pozostałe zadania (debata, prezentacja, dyskusja z negocjacą, raporty, wyprodukowanie plakatów, przeprowadzanie wywiadów, zbieranie informacji itd) wykonuje w dniu zawodów, w bardzo ograniczonych ramach czasowych. Brzmi fatalnie, prawda? Kto i po jaką cholerę, chciałby w czymś takim uczestniczyć?

Kiedy nasz stosunkowo nowy szef od HR zaproponował, aby wystawić zespół do konkursu poparliśmy go tylko my - dyrekcja (wiedząc, że to nie my będziemy musieli w tym uczestniczyć). Reszta pochowała się szybko po kątach. No ale cóż, decyzja zapadła i zespół został wyznaczony. Załapała się na to również i Ineczka. Po pierwszych drętwych próbach wydawało się, że nic z tego nie będzie, ale nagle w szóstce challengerów coś się zaczęło kiełkować. Przełomową chwilą było spotkanie z grupą z innego magistratu, która w poprzedniej edycji wygrała finał konkursu w Australii, bijąc wszystkie australijaskie zespoły. O, to już jakaś propozycja. Nagle okazało się, że całe te zawody to może być kupa uciechy. Prace ruszyły z kopyta. I teraz wyjaśnienie po co był cały ten wstęp. Otóż nasz zespół przybrał nazwę Moutohora Muttonbirds.

Oficjalny plakat naszego zespołu
Na początku kwietnia, w Taupo odbył się finał konkursu w ramach Nowej Zelandii. Moutohora Muttonbirds, które nigdy wcześniej nie brały w tym udziału wypadły świetnie, ale dopiero wczoraj przyszły oficjalne wyniki. No i okazuje się, że Motouhora Muttonbirds są mistrzami Nowej Zelandii i w czerwcu jadą do Australii zmierzyć się z finalistami ze wszystkich Australijskich stanów. No i teraz dopiero apetyt rośnie. A na razie wczoraj oblewaliśmy zwycięstwo.


I takie są małe radości magistrackich urzędników.