Szukaj na tym blogu

18 maja 2014

Kolory jesieni

W mailach od przyjaciół z Polski czuć wiosnę i podniecenie związane z nadchodzącymi wakacjami, a u nas złota, nowozelandzka jesień.

W ramach odchamiania wybraliśmy się przedwczoraj na bardzo profesjonalnie wystawiony przez nasz Whakatański teatr musical Cats.  Same Koty, jak to Koty. Do mnie za bardzo nie przemawiają. Muzyka, poza jednym przebojem, absolutnie nie do zapamiętania ani zanucenia. Za dużo, jak na mnie, baletu (o mojej miłości do baletu już kiedyś pisałem). Ostatni raz widziałem Koty w Warszawie i wynudziłem się jak mops. Obawiałem się, że jak na nasz amatorski teatr to owo taneczno-śpiewane przedsięwzięcie może być zbyt ambitne, no ale czapki z głów - wyszła z tego bardzo profesjonalna produkcja i naprawdę nie było ani jednej wpadki czy amatorszczyzny. Tu, w małym, prowincjonalnym miasteczku to był spektakl  robiący wrażenie. Nawet te dłużyzny baletowe prawie wytrzymałem. A niech tam, złamię prawa autorskie i pokażę Wam naszą utalentowaną trupę.


Wielkie brawa, zrobili świetną robotę.

To było w piątek wieczorem. W sobotę, urządziliśmy w naszym ogrodzie rzeź juk. No wiecie, rzeź jak mordowanie, a juk to od juki, czyli takiej popularnej w Polsce doniczkowej roślinki. Nasi poprzednicy nasadzili tego draństwa całe tabuny. Na dodatek wybrali taki gatunek, który ma dość kłujące czubki liśći. Jak się to tałatajstwo rozrosło, to przez ogród już się prawie nie dało przejść. No więc urządziłem im rzeź piłą łańcuchową. Przejdzie do historii jako "Rzeź piłą łańcuchową XVII".

A dziś, w niedzielę, pojechaliśmy do Taurangi, głównie do sklepu żeglarskiego oczywiście, ale przy okazji podjechaliśmy do bardzo urokliwego parku zwanego McLaren Falls, który wiele lat temu założono nad brzegiem jednego z pierwszych sztucznych jezior stworzonych dla celów energetyki wodnej. Było to w latach dwudziestych i dziś Tauranga ma dojrzały i przepiękny park. Sami zobaczcie.









Po parku włóczą się pukeko. To takie lokalne ptaki grzebiące jak kury, które widać często z samochodu. Tutaj wreszcie udało mi się zrobić kilka sensownych fotek.




Bacznie rozglądaliśmy się za jakimiś grzybami, ale nic prócz muchomorów nie było. Jesienne pozdrowienia.


04 maja 2014

Waikaremoana, lepiej późno niż wcale

Wnikliwi czytelnicy być może pamiętają wpis pod nazwą Profesjonalista. To było o tym jak pewna oferma wybrała się w ciekawą podróż i nie dość, że zapomniała zabrać kartę pamięci do aparatu, to jeszcze nawet nie zauważyła, że jej w aparacie nie ma. Trochę czasu upłynęło, zanim udało się odtworzyć trochę ze straconych wtedy zdjęć. Odbyło się to w styczniu tego roku, podczas podróży z Samanthą do Hawkes Bay.

Co tu dużo pisać. Jezioro Waikaremoana jest chyba najpiękniejszym jeziorem na Północnej Wyspie.

Po kilkudziesięciu kilometrach piekielnie malowniczej i krętej szutrówki, prowadzącej przez lasy deszczowe gór Te Urewera, przejeżdżąjąc pod i nad wodospadami, oczom naszym ukazują się takie oto widoki.

Jeden z dopływów jeziora Waikaremoana


A otóż i ono.


Niby to tylko 650 m npm ale jednak zimno, 12 stopni
Trzeba ubrać cieplejsze buty
A tuż obok kolejny wodospad

A te trawy z pióropuszami nazywają się toe-toe - bardzo charakterystyczne dla Nowej Zelandii, z ich łodyg Maorysi robili koszyki
Jezioro Waikaremoana powstało na skutek trzęsienia ziemi, które zablokowało naturalne odpływy szeregu strumieni w górach Te Urewera. Później cwani ludzie, podłączyli się do tego naturalnie spiętrzonego jeziora z rurą i zbudowano na tej bazie sporą hydroelektrownię. 



A poniżej elektrowni, wije się dalej piękna rzeczka, wzdłóż której zjeżdża się (ciągle szutrówką) do Hawkes Bay. O Napier i Hastings już kiedyś pisałem, a o reszcie Hawkes Bay będzie niedługo.




30 kwietnia 2014

Anzac weekend

Wspominałem już, że 10 dniowy rejs diabli wzięli, przez wredną pogodę, a później podtopienia w mieście. Mocno zawiedzeni, sprzątając miasto po powodzi, ciągle jednak obserwowaliśmy pogodę. No i wyszło, że w Anzac weekend jednak mogliśmy przynajmniej na trzy dni wypłynąć.

Ale najpierw o Anzac Day, który wypada 25 kwietnia, jest świętem narodowym w Nowej Zelandii i Australii, a w tym roku wypadł w piątek, czyli dał trzy dniowy weekend. Trochę jak w Polsce, tutaj też świętujemy głównie przegrane bitwy. 25 kwietnia to rocznica rozpoczęcia kampanii o zdobycie kontroli nad Dardanelami, między innymi przez ANZACs czyli przez Australian and New Zealand Army Corps. Wszystko działo się w 1915 roku, gdy na zachodnim froncie I Wojny Światowej wszystko się zakorkowało i Alianci doszli do wniosku, że trzeba pomóc Rosji wyłączyć z gry Turków (którzy byli po stronie niemiecko/austriackiej) to może później Rosjanie dobiorą się Niemcom do d... od wschodu. Wymyślili, że opanują Bosfor i Dardanele i w ten sposób zapewnią łączność z Rosją, a i Turków podzielą.  Pochrzanili całą akcję jednak pięknie myśląc, że Turków rozgonią z łatwością. Najpierw próbowali wygrać na morzu, ale nic z tego nie wyszło. Wyładowali więc kilkadziesiąt tysięcy chłopaków pod Gallipoli, na zachodnim brzegu Dardaneli. Turcy, na górce dawali im popalić, a nasi okopani na brzegu próbowali się nie dać zepchnąć do morza. Jedna i druga strona dowoziła nowych i do grudnia, kiedy Alianci zdecydowali się wycofać, po obu stronach było 250 tys ofiar, w tym 46 tys zabitych Aliantów i 60 tys zabitych Turków. Te dzisiejsze wojny na drony i komputery jednak chyba mają więcej sensu.

No więc w tych tysiącach ofiar było 8700 Australijczyków i 2700 Kiwis.
Od tamtego czasu, co roku, obydwa tak chętnie rywalizujące kraje, łączą się we wspólnej zadumie nad chłopakami, którzy zginęli pod Gallipoli.

 W wielu krajach Wspólnoty Brytyjskiej, w tym okresie, wszyscy wpinają w klapy, małe czerwone maki, symbol pamięci o poległych w obu wojnach światowych. Tak, czerwone maki to nie tylko nasz polski symbol.


No, a my świętowaliśmy na pokładzie Nardine. Nigdzie dalej oczywiście nie dało się już popłynąć. więc spędziliśmy jedną noc koło Whale Island, a drugą w Otarawairere Bay (bo zaczęło duć z południa). Wnikliwi mogą sobie sprawdzić gdzie to.

stoliczek pasuje znakomicie

Ineczka lubi stoliczek

płyniemy

Ineczka nadzoruje autopilota

Trochę pożeglowaliśmy, trochę powalczyliśmy ze skręconym łańcuchem kotwicy. Przetestowaliśmy nowy stolik, przetestowaliśmy wyciąganie grota kabestanem kotwicznym (luzik). Niestety trochę za mocno wiało na testowanie spinakera. Solar panel działa pięknie i ogólnie było gites. A na koniec, w niedzielę, jak wróciliśmy na naszą boję, zwaliła się z wizytą szóstka gości i odbyła się pierwsza większa imprezka na pokładzie. Zapasy trunków, troszkę się uszczupliły, ale jeszcze na parę imprez wystarczy.