Szukaj na tym blogu

12 września 2014

Wybory

A u nas w Nowej Zelandii za tydzień wybory. Wybory do Parlamentu.  Poważna sprawa. Wybieramy posłów na całe trzy lata. Trwa podniecenie przedwyborcze i większość komentatorów politycznych uważa, że ta kampania wyborcza jest jedną z najciekawszysch, najdramatyczniejszych i najbrutalniejszych w dziejach.

Kampania na dobre wystartowała gdzieś w pierwszej połowie sierpnia, czyli na sześć tygodni przed datą wyborów. Nastapiły w niej aż dwa dramatyczne wydarzenia. Po pierwsze pewien gość wydał książkę, pod tytułem "Dirty Politics", w której, o zgrozo, opisał jak to polityczni spin doktorzy aktualnie rządzącej partii kłamią i manipulują mediami. I jeszcze jak jacyś niegodziwcy włamali się do komputerów głównej opozycji i przekazali znalezione tam materiały blogerom popierającym partię u władzy. Okropne!

Drugi dramatyczny moment nastąpił, gdy znienawidzona przez opozycję, aktualna pani Minister Sprawiedliwości, po wielu głupich wpadkach, wreszcie podała się do dymisji. Szczerze mówiąc ulżyło to aktualnemu Premierowi, i raczej poprawiło sondaże partii rządzącej, bo dama owa już od dłuższego czasu przysparzała mu kłopotów.  A to źle rozliczając poselskie diety, a to towarzysząc mężowi - dyrektorowi firmy handlującej z Chinami w jakimś bankiecie tamże (co uznane zostało za konflikt interesów). Na koniec ktoś włamał się do komputera blogera popierającego partię rządzącą i wykradł maile, z których wynikało, że nasza dzielna pani Minister, kablowała na szefa od służb specjalnych chcąc go podstępnie wygryźć. Okropne!

Jak to dobrze, że nowozelandzcy politycy, dzięki barierze językowej nie mogą pojechać nad Wisłę i pobrać lekcji jak naprawdę można poprowadzić kampanię wyborczą i politykę. Kocham Nową Zelandię.

A propos wyborów to dzień wyborczy jest 20 września, ale już od dwóch tygodni można głosować. U nas, w hallu magistratu, jest lokal wyborczy i każdy może przyjść, powiedzieć jak się nazywa i gdzie mieszka (nie, nie trzeba pokazywać żadnego dowodu), zostanie odnaleziony na liście, odhaczony, dostanie kartkę do skreślania i może sobie ją wrzucić do urny. Urny na noc chowamy za kontuarem a rano wracają do hallu. Kocham Nową Zelandię.

Pożytek z wyborów był taki, że jak szukaliśmy siebie na liście wyborczej to okazało się, że w naszym obwodzie wyborczym (aż po Gisborne) żyje jeszcze trójka innych Krawczyków! No proszę.

31 sierpnia 2014

Czy da się żyć bez komputera?

No cóż - pewnie się da, ale co to za życie. Prawda Baśko? W tym naszym uwielbieniu do ogrodów, natury, żeglowania i innych takich okazuje się, że komputer jest ciągle niezbędny. Zniewala nas, często wkurza, ale życie bez niego nagle traci blask. To w zasadzie połowa naszego życia. W pracy cały czas przy nim, w domu w zasadzie już się bez niego nie można obejść - jak bez prądu. Niesamowite, jak się od nich uzależniliśmy.

Ostatni miesiąc był więc dla mnie trudny. Trzeba było się przez kilka tygodni zadowolić smyrofonem i padem. A one tak się mają do pełnowymiarowego komputra, jak rower do samochodu. Niby też da się przemieścić z A do B, ale ani prędkość nie ta, ani wygoda. Ponieważ ja cierpiałem to i moi wierni czytelnicy też musieli pocierpieć. Wybaczcie, ale pisanie bloga na padzie czy smyrofonie to jak picie espresso z kartonowego kubka. Dobre dla twitterowców i fejsbukowców.

Już jakiś czas temu pojawił sie więc następca mojego wiernego, starego, Vobisowego składaka. Mam teraz i trochę "speeda" i trochę "RAMu". Powoli większość oprogramowania się wgrała i jest się wreszcie czym bawić.

Dla wprawki zrobiłem szybki filmik z zeszłorocznej wyprawy na Tarawerę (patrz wpis Tarawera). Nic takiego. Pstrąg się, żaden nie złapał. Fajne natomiast były oposy, które pozowały w świetle latarki.




Gadget man

Wszyscy, którzy mnie dobrze znają wiedzą, że zawsze miałem słabość do gadgetów. Zabawki dla chłopców. Toys for boys. Call it what you please.

Wyjeżdżając dwa lata temu z Polski obiecywałem sobie, że już wreszcie wydorośleję i będę bardziej pragmatycznie podchodził do życia. Żadnych drogich zabawek. Więcej powrotu do natury.

No cóż, nie wiem czy to słabość charakteru, czy efekt właśnie nadchodzącej 60-tki (powiązany z poczuciem, że to już bliżej niż dalej) w każdym razie nie wytrzymałem. Nie wytrzymałem, przemyślałem (dlatego mnie tu od miesiąca nie było) i doszedłem do wniosku, że co k...wa sobie będe żałował. Jak życ to żyć na pełny gwizdek. I tak właśnie wracam do moich ulubionych rozrywek.

Jednym z moich nigdy nie spełnionych marzeń było latanie. Już chyba nieco na to za późno, ale ponieważ zawsze lubiłem również filmowanie więc doszedłem do wniosku, że warto te dwie rzeczy połączyć.

Wczoraj poszedłem z Ineczką na Kohi Point lookout uczyć się latać i filmować. Efekt pierwszych lotów poniżej.