Od prawdziwych hipisów z lat 60-tych jesteśmy trochę młodsi. (No przynajmniej od kogoś jesteśmy) Oni mieli wtedy koło dwudziestu lat, a my dopiero wchodziliśmy w nastoletność. Bardzo nam, gówniarzom z PRLu, cały ten psychodeliczny świat imponował i pamiętam, jak wraz z moim przyjacielem Erazmem i o głowę od nas wyższymi koleżankami (no jak to w szóstej klasie bywa) urządziliśmy sobie hipisowską prywatkę. Polagała ona na tym, że poprzebieraliśmy się w kwieciste stroje, obwiesili łąńcuchami i bibelotami i siedząc w kucki, przy świecach, słuchaliśmy w namaszczeniu Beatlesów. Dziś to się nazywa fancy dress party dla dzieci. Zanim weszliśmy na poważnie w wiek sub-kultur młodzieżowych ruch hippie przemijał, powoli wchodząc w erę punk, która anarchistyczna była już w inny sposób, bardziej powiedziałbym agresywny.
Gdy przyjechaliśmy do Nowej Zelandii w roku 1981 nagle okazało się, że hipisi dalej istnieją, już mocno dojrzalsi, często z dziećmi osiedli w Nowej Zelandii (w innych krajach pewnie też, ale nam się wydawało, że głównie tutaj). W różnych miejscach, położonych z dala od cywilizacji, funkcjonowały ciągle komuny hipisów z garncarzami, dzieciakami z gołymi tyłkami, wolną miłością i paleniem marychy i czego tam jeszcze. Szczególnie sporo było ich na Półwyspie Coromandel i na Wyspie Waiheke nieopodal Auckland. Były to w tamtych czasach dość ustronne miejsca, do których podróż była raczej uciążliwa, a więc hipisi mieli tam święty spokój. Z czasem jednak cywilizacja zaczęła ich doganiać. Dziś na Waiheke w pół godziny dopływa z centrum Auckland szybki prom i w rezultacie jest to jedna z bardzo porządanych dzielnic Auckland, zasiedlona już nie przez hippies ale przez yuppies. Hippies wycofali się dalej - na Great Barrier Island.
Tutaj tylko raz dziennie dopływa prom z Auckland. Zajmuje mu to 4 godziny i jak porządnie duje to po prostu nie płynie. No i świetnie. To jest wymarzone miejsce dla garstki ostatnich oryginalnych hipisów oraz małej garstki innych podobnie myślących ludzi, którym cywilizacja do życia jest zbędna. Żyją sobie więc oni w tym raju spokojnie i tylko w lecie, nawiedza ich chmara żeglarzy takich jak my. Ale najazd ten trwa tylko parę tygodni, a potem znowu cisza i spokój. Zobaczcie sami jak ten raj wygląda.
|
Whangaparapara Bay, przy molo można nabrać wody za darmo i paliwa (nie za darmo) jak pan paliwowy zechce wpaść i wydać |
|
Awana Bay, po wschodniej stronie |
|
Kaitoki Beach, tuż przy lotnisku, tez po wschodniej stronie |
|
Awana Bay znowu |
|
Windy Canion, faktycznie gwiździ tam non-stop |
|
Whangapoua Beach |
|
Mount Hobson, po prawej, najwyższy szczyt wyspy |
|
Port Fitzroy, a w oddali Little Barrier Island, która jest ścisłym rezerwatem przyrody |
|
Widoczek z kotwicowiska w Whangaparapara Bay |
|
Biblioteka w Tryphena Bay |
|
Rodacy? |
|
Ten domek jakoś górlaszczyzną trąci.... ale był za daleko, żeby sprawdzać. |
|
Hotel a la hippie |
|
Lokalne budownictwo |
|
Tomuś wreszcie znalazł wodę o temperaturze możliwej do zanurzenia. Gorący strumyczek w górach. |
|
Pozostałości po stacji wielorybniczej w Whangaparapara Bay |
|
Tryphena Bay - tam dopływa prom z Auckland |
Ot jak ciężko być hipisem na emeryturze.
masz racje- Raj! kiedy zamieniacie garnitury na spodnie w kwiatki?
OdpowiedzUsuńCudnie , pieknie i tak naturalnie ...
OdpowiedzUsuńPozdro. z Cork
http://wyborcza.pl/duzyformat/1,142476,17289515,Stary_czlowiek_i_morze__Kajakiem_przez_Atlantyk.html#TRwknd I od tego pana tez jestescie mlodsi. :) Wszystko przed Wami.:)
OdpowiedzUsuń