Szukaj na tym blogu

22 lipca 2017

Zatoka Wysp czyli kolejne relacje żeglarskie

Zrobiło się tego bloga sporo. Już nie pamiętam o czym pisałem, a o czym nie. Najwierniejsi czytelnicy pewnie też nie pamiętają, więc zaryzykuję trochę powtórek.

Zatoka Wysp czyli Bay of Islands to najlepszy akwen żeglarski w Nowej Zelandii i mekka żeglarzy obierzyświatów. Tutaj można się bezpiecznie przechować przez okres cyklonów na Południowym Pacyfiku, wykonać niezbędne naprawy, pozwiedzać resztę NZ, a potem popłynąć dalej. Kiedyś, gdy będziemy mieli czas i kasę mamy nadzieję robić to, co robi spora rzesza lokalnej żeglarskiej braci, a mianowicie spędzać lato (okres cyklonów) w Nowej Zelandii, najlepiej w Bay of Islands, a na zimę wypływać w tropiki.



Mimo, że z perspektywy nowozelandzkiej Bay of Islands to raczej zadupie, ze względu na olbrzymią popularność tego regionu wśród międzynarodowej społeczności żeglarskiej, w porcie Opua,  jest nawet biuro straży granicznej, gdzie można odprawić się po lub przed rejsem zagranicznym. W Opua jest też spora marina i cały szereg warsztatów obsługujących jachty żaglowe i motorowe. Poza tym w całej Bay of Islands jest zatrzęsienie stałych kotwicowisk (z bojami) gdzie można bezpiecznie trzymać jacht, a w niezliczonych zatoczkach wspomnianych wysp można siedzieć na kotwicy ile dusza zapragnie. Jednym słowem żeglarski raj.


Rozgrzani  po naszej bożonarodzeniowej wyprawie na Mercury Island (patrz poprzedni wpis), na początku marca udaliśmy się więc pokazać Nardine jej przyszłe kotwicowiska.

Z Whakatane do Bay of Islands jest prawie 300 mil, czyli mniej więcej tyle ile z Gdańska do Sztokholmu, albo tak jak wzdłuż całego Adriatyku od Słowenii do Grecji. Plan był taki by rozbić to na trzy lub cztery odcinki w zależności od pogody, a szczególnie wiatru. Po drodze jest też ładnie i nie ma co tak gnać na złamanie karku. Bez nocnych wacht jest jednak bardziej rozrywkowo.

Planowana trasa
Wyszliśmy z Ohiwa na wysokim przypływie tuż po południu. Wiatr był taki sobie i trzeba było sobie pomagać końmi mechanicznymi. Po kilku godzinach, pod wieczór, czujne oko wilka morskiego wypatrzyło, że z głównego, stalowego przewodu paliwowego psika cieniutka fontanna. Poszła w ruch specjalna taśma. Fontannę się tymczasowo zlikwidowało, ale plany trzeba było skorygować i miast na północ zmieniliśmy kurs na Taurangę, aby fontannę zlikwidować bardziej przekonywująco. Silniki diesla, nie lubią dziurawych przewodów paliwowych.

Do Taurangi naprawiać rurkę
O świcie dotarliśmy do Taurangi i zameldowaliśmy się w naszej dobrze znanej marinie. Sprytny mechanik pomógł z przewodem paliwowym, a my mieliśmy dzień kulturalnego i kulinarnego wypoczynku choć prawie dwa dni straty do planu.

Następnego dnia rano, przy całkiem rzeźkim, wschodnim wietrze popędziliśmy więc do celu. Około północy rzucaliśmy kotwicę w znanej z poprzedniego wpisu zachodniej zatoce na Mercury Island.


Kolejny etap skończył się na również znajomym kotwicowisku w Port Fitzroy na Great Barrier Island.


Następnie przeskok do Tutukaka by kolejnego dnia, po opłynięciu Cape Brett ze słynną Hole in the Rock (Dziurą w skale) wejść na spokojne wody Bay of Islands.


Całą drogę wiaterek był w zasadzie dobry do płynięcia, ale trochę za słaby w stosunku do dużych, oceanicznych fal nadchodzacych ze wschodu. W efekcie trochę nam trzepało żaglami, co jak wiedzą koledzy żeglarze jest raczej denerwujące.

Cape Brett - Dziura w skale 
Latarnia morska na Cape Brett
Natomiast po opłynięciu Cape Brett znaleźliśmy się w innym świecie.



Jak pisałem wcześniej - raj. Połaziliśmy po przecudnych wyspach.



Pojeździliśmy rowerami.


Połapaliśmy trochę ryb.



Aż wreszcie trzeba było wracać. Ostatni tydzień miał być spokojnym rejsem powrotnym z podobnymi etapami tak, żeby na piątek lub sobotę dopłynąć do domu, sklarować (rozpakować i wypucować) łódkę i dojść do siebie przed pójściem do pracy.  Niestety prognozy pogody coraz mocniej wskazywaly, że w środę wieczorem dotrze do nas silny niż i jeśli nie wejdziemy do naszej zatoki w Whakatane na ostatnim przypływie w środę koło południa to być może nie uda nam się tam wejść przez następnych parę dni. A tu magistrat bez nas obejść się nie może, nie mówiąc już o tym, że bujanie się w sztormie na falach przez cztery czy więcej dni do największych przyjemności nie należy. W niedzielę w południe zadarliśmy więc kiecę i pognaliśmy z powrotem. Tym razem trzeba było grzać non stop. Wiatr na szczeście dopisał. Był idealnie południowo-zachodni. Nardine pobiła wszystkie rekordy prędkości. Nie chciałem wierzyć, że ta 12 tonowa kupa betonu momentami przekraczała 9 węzłów.

Powrót

We wtorek wieczorem - po 50 godzinach od Cape Brett, już po ciemku rzucaliśmy kotwicę w Otarawairere Bay (to taka nasza maleńka, dobrze osłonięta zatoczka na przeczekiwanie złej pogody), przespaliśmy się, a następnego dnia koło południa wśliznęliśmy się do Ohiwa, do naszej domowej boi. Właśnie rozpoczynał się solidny sztorm.

A poniżej krótka reminiscencja z rejsu. Ahoj.














2 komentarze:

  1. strasznie krotki ten film, dopiero rozkrecila sie wyobraznia, a tu koniec! ale piekne to wszystko. Wy to wiecie jak lapac piekne zycie za ogon. Dzieki za opowiesci i wizualne delicje. A teraz prosze mi pokazac odciski na Inki dloniach od ciagania tych linek, moze dlatego lopotalo, ze Ona nic tylko jak wielka Pani zawinieta w kocyku przytulnie siedzi?

    OdpowiedzUsuń
  2. To było w marcu. Pęcherze, odciski i wszystkie rany na Ineczki dłoniach już się zagoiły. Zdjęć nie robiłem, bo mogłyby być użyte w procesie o okrucieństwo i domestic violence. A nawiasem mówiąc to faktycznie sobie siedziała jak wielka Pani, ale jak trzeba było to ciągała za sznurki wyborowo....

    OdpowiedzUsuń