Szukaj na tym blogu

03 grudnia 2013

Projekty, projekty...

Tak więc problem orzechów macadamia okazał się nośny. Sami zagadki baśkowej nie rozgryźliśmy, ale Google search wykazał, że macadamię bardzo lubią papugi Hiacynth Macaw, które faktycznie mają właściwy dziób by zmiażdżyć orzech (wolałbym takiej papugi nie nosić na ramieniu - jestem jeszcze trochę przywiązany do swoich uszu). Dziób ten jest również świetnym narzędziem, by później wydłubać orzecha ze skorupki. To też jest nie lada wyzwaniem, bo część wychodzi bez proszenia, ale spora część jest przyklejona do białej części skorupki i często nie jest łatwo "wydłubywalna". My używamy do tego ostrych narzędzi narażając się na rany, a przydałby się dziób papugi.

http://www.youtube.com/watch?v=muoFcdN6c_s

Dalszy research problemu wykazał, że nie tylko papugi, ale i cały szereg innych zwierzątek ma szczękościsk wystarczający do zmiażdżenia tych orzechów np. krokodyle, hieny czy rekiny (też wolałbym nie nosić na ramieniu) - no ale zmiażdżyć to jedno, a wydłubać i pojeść to drugie i na koniec okazało się, że pies sąsiadów również uwielbia macadamia i chrupie je z apetytem. No i proszę - to wcale nie prawda, że tylko papugi....

Baśka przysłała nawet fotkę typowego dziadka do macadamias w wersji meksykańskiej. Pozwalam sobie ją zamieścić. Copyright Baśka B.



Tak, jak wiele meksykańskich rozwiązań, dziadek ów jest typową konstrukcją industrialną, czyli prosty i mocny jak cep. Coś, co nigdy nie zawiedzie. Czapki z głów. To po prostu musi działać. Jak mówił Marek Perepeczko w jednym z filmów, tytułu którego już nie pamiętam "....ja, to jak wezmę marchewkę i ścisnę to samo suche zostaje".

Baśka zasugerowała, że ja pewnie zaraz sobie taki sprzęt sam skonstruuję, no i pewnie ma racje. Problem tylko taki, że wykonanie tego dziadka zajęło na liście moich pilnych projektów pozycję 187, więc trochę to zajmie. Inka, która tę listę trochę zna, doszła szybko do wniosku, że czekać pokornie nie będzie, poszła do sklepu i wróciła z takim cudem.





Wydajne to to nie jest, ale faktycznie orzechy macadamia łupie.

A za 219 dolców, nieopodal, można zakupić taki oto sprzęt made in New Zealand.



Też na mimośrodzie, jak ten Baśki, tylko pewnie o 214 dolców droższy. No, to już temat orzeszków i dziadków zakończony.

Wracając zaś do listy projektów, to aktualnie na szczycie priorytetów znajdują się projekty przedświąteczne, czyli wszelakie aranżacje na przyjazd większej liczby świątecznych gości. Produkcja i mrożenie pierogów, uszek do barszczu i może nawet i kołdunów (najgorsze to, to cholerne wałkowanie - Baśka,czy w Mexico uporano się z tym problemem przy pomocy jakiejś taniej acz niezawodnej maszyny?).

Poddaliśmy się ostatnio i odpuściliśmy nasze stanowcze zasady, że jak grill to tylko na węgiel drzewny. Nasz weteran Weber, po wielu latach ciężkiej pracy odchodzi do lamusa, a my, z dużym wstydem, poszliśmy za trendem, kupując duży, gazowy grill. . Przy większej ilości gości to jednak jest szybsze i pewniejsze rozwiązanie. Tak więc dwa ostatnie wieczory pracowicie skręcałem tę kupę złomu do kupy. Na pudle było napisane "Product of Australia", ale pod spodem "Made in China". Powiem tak: Chińczyki trzymają się mocno.

Wracając jednak do zagadek i cytując klasyka: "Jasiu, jako mój uczeń jesteś u mnie na nauce. Powiedz mi co to jest, mój chłopcze ?".


"To jest solenoid, Panie Majster."
"Bardzo dobrze moj chlopcze, a do czego jest ten solenoid?"
"Ten solenoid jest do niczego, Panie Majster".
"Tak jest. Bardzo dobrze Jasiu, bardzo dobrze" .

Faktycznie ten solenoid był się wziął i spieprzył i dlatego Nardine generator przestał pracować. Dla Baśki i innych mniej technicznych taki solenoid ma to do siebie, że jak mu podłączyć 12V prądu to ten tłoczek w gumowym, szarym kondomiku, o interesującym kształcie,  skraca się o cały cal. (Ja wiem, że lepiej żeby się wydłużał o trzy cale, no ale ten akurat się skraca). Końcówkę przypina się do dżwigienki gazu i w ten sposób, za naciśnięciem guziczka, można uruchomić generator (bo inny solenoid, w rozruszniku pomaga w pokręceniu silnikiem). Proste prawda? No i właśnie kurier przyniósł przesyłkę, wprost z Szanghaju, z solenoidem, który nie jest do niczego.


 Mówiłem: Chińczyki trzymają się mocno. Ot i porządny, kitajski solenoid. Mała rzecz - a cieszy.

No a poza tym, to totalnie zarośnięty ogródek warzywny, którego dominującym elementem był dwu-metrowej wysokości koper, został wreszcie skopany i nasadzony ziółkami i innymi takimi.




Krzaczki na froncie oblazła mszyca, na którą teraz sobie pryskam. Na Trademe (tutejszym odpowiedniku Allegro) prowadzone są intensywne zakupy sprzętu nurkowego, który, jeśli nie do polowania na langusty, przegrzebki i inne takie, to przynajmniej potrzebny jest do czyszczenia spodu podbrzusza Nardine, o czym już chyba pisałem.

Wyprodukowane zostaly dodatkowe półki do szafy na Nardine oraz wieszaczki na wędki i inne patyki.


Odbyła się również przedświąteczna firmowa impreza, jak zwykle przebierana - tym razem "lata 80-te". Inka robiła za Jo Collins z Dynastii.



Tak jak i ogródek, moja zarośnięta gęba została ogolona (choć nie skopana) z uwagi na to, że jedynym ciuchem, jaki się nadawał był jasny garniturek i robiłem za Don'a Johnsona z Miami Vice. Wszystkie kobiety Ince zazdrościły takiego przystojnego mężczyzny ha, ha. Teraz Inka daje sobie dwa tygodnie czasu na podjęcie decyzji, co do przyszłości mojej gęby. A ja pokornie czekam na decyzję, wybuchając śmiechem kiedy tylko spojrzę w lustro.



I tak oto zbliżamy się pomalutku do Świąt, licząc dni do przyjazdu gości.

28 listopada 2013

Ciężki orzech do zgryzienia

Mała zagadka. Jak myślicie, co to jest?


Otóż są to orzechy macadamia. Jedne z najdroższych na świecie.

Ponieważ większość pracowników magistratu ma jakieś morgi, a co najmniej przydomowe ogródki, więc nierzadko coś tam na nich uprawia. Z ogrodnictwem, sadownictwem i warzywnictwem jest jednak jeden podstawowy problem. Jak coś dojrzewa, to żeby nie wiem jak się starać zawsze jest tego za dużo na raz. Co chwilę więc w naszej magistrackiej kafejce pojawia się wielka skrzynia z cytrynami, avocado, fijoa, grejpfrutami itp. Towarzyszy jej zwykle mała skrzyneczka-skarbonka i napis typu "avocado - 2 for $1" lub "pumpkins free to good home" , itp. Ostatni ktoś przyniósł wielką skrzynię orzechów macadamia "1 scoop (opakowanie po mrożonych lodach) for $1". Ponieważ nigdy wcześniej takich orzechów na świeżo nie jedliśmy,  więc dwa skoopy znalazły się w naszym posiadaniu.

W domu natychmiast dobyliśmy wszystkich możliwych dziadków do orzechów i dawaj do dzieła. A tu nic. Ni dudu. Jak ze stali. No to za mały młotek i w łeb go - jak ze stali. W końcu przyniosłem porządniejszy młotek i klin do łupania drzewa. No i wreszcie coś tam się udało wskórać.

Orzechy na świeżo pyszne. Jak każde orzechy - na świeżo najlepsze. Teraz jednak wiemy dlaczego takie drogie. W fabryce podejrzewam, że otwierają je przy pomocy walca drogowego, no może granatów odłamkowych. Muszą być drogie. Chociażby przez odszkodowania jakie trzeba płacić pracownikom za obtłuczone palce.


 
 

24 listopada 2013

Aktualności

W pracy gonię w piętkę. Inka też. W międzyczasie cichcem nadeszło lato. Już od kilku dni mamy po 25 stopni. Mała rzecz - a cieszy.

Za pięć tygodni dom wypełni się gośćmi. Trzeba więc trochę zacząć myśleć o programie rozrywkowo kulinarnym. Kapusta świeżo zakiszona. Trochę się boję jaka wyjdzie, bo była stosunkowo młoda, a taka ma tendencję gorzknieć. Na razie, po tygodniu smakuje bosko, ale jeszcze trochę musi dojrzeć. Kapustka będzie podstawowym polskim specjałem na Święta. Kapusta z grzybami, uszka itd. Poza tym pogonimy gości do zwykłych nowozelandzkich Świąt, czyli BBQ na plaży lub na balkonie. Tak jest dużo  lepiej i prościej.

Stary stół z jadalni w Zalesiu przeleżał ponad rok na balkonie, bo nie było go gdzie wstawić. Polewany deszczami przetrwał dzielnie więc doszedłem do wniosku, że to jednak porządny mebel, z litego, indonezyjskiego drewna. Został więc przeszlifowany i zapuszczony olejem i teraz będzie robił za stół na naszym patio.



Trochę wyszedł za żółty, ale i tak jest piękny. Poza tym taki ciężki, że nawet przy największym nowozelandzkim wietrze nie do ruszenia. Teraz musimy pomyśleć o jakichś siedzonkach.

Oprócz nowego stołu mamy nowych, bardzo sympatycznych sąsiadów. Chris i Sarah są z Colorado (Baśka jak widać wszyscy Amerykanie są z Colorado). Uciekli z USA, bo chcieli trochę zaznać normalnego życia, możliwości brania urlopów i braku konieczności konsultowania każdego kroku z prawnikami. Oboje są lekarzami, a poza tym, tak jak i my lubią zajęcia w plenerze, podróże, mapy i dobrą muzykę. Zaburzyli nam nasz amerykański stereotyp totalnie. Spędziliśmy już razem kilka spontanicznych wieczorów i trzeba przyznać, że mięliśmy wszyscy z tego sporo uciechy.

Na razie główne zdobycze to naprowadzenie mnie przez Chrisa na Pandora internet radio, którego wcześniej nie znałem, a które jest świetne. Poza tym odkrycie wieczoru - american baked beans. Coś jak nasza fasolka po bretońsku, tylko ze czterdzieści razy lepsze. Pycha. (Baśka będzie się nabijać)


Poza tym kilka małych sukcesów na pokładzie Nardine.

Zaczęliśmy wreszcie żeglować. W poprzedni weekend, po raz pierwszy od przeprowadzenia łódki z Auckland, odczepiliśmy się od boi i popłynęliśmy na ocean. Na noc zatrzymaliśmy się w zatoce koło Whale Island - tam gdzie jest kolonia fok. Było miło, tylko foki w nocy rozrabiały i wykrzykiwały różne takie.  Wróciliśmy do domu następnego dnia.

Nadszedł także wreszcie dawno już zamówiony rękaw do spinakera (snuffer). Jeszcze nie było okazji go użyć.

W zasadzie wszystkie systemy Nardine działają sprawnie z wyjątkiem generatora, który był się wziął i schrzanił gdy trochę pomęczyłem go polerując omszałe przez lata kabestany. Ponieważ nie jest to element niezbędny do żeglowania postanowiłem go na razie, brzydko mówiąc, olać. Jednak dzisiaj, w wolnej chwili, dopadłem drania. No i (odpukać) wydaje się, że zlokalizowałem problem i udało mi się go uruchomić. Mała rzecz i znowu cieszy.

Aha, jeszcze ze zgrozą skonstatowałem, że mimo farby przeciwporostowej przyroda bardzo polubiła dno łódki. W Ohiwa Harbour jest zatrzęsienie wszelakich przegrzebków, ostryg i temu podobnych muszli, planktonu i różnych innych pyszności. One ubóstwiają podczepianie się do dna łodzi. A już szczególnie lubią te łodzie, które się wiele nie ruszają - jak ostatnio Nardine. Czyli trzeba zacząć ostro pływać. A w miedzy czasie przeskrobałem z pontonu dno łódki ile się dało. Następny krok to chyba jednak zakup sprzętu nurkowego, bo inaczej co roku trzeba będzie wyciągać Nardine na suche i malować za ciężkie pieniądze.

A poza tym mieliśmy polskich gości. Martę, Ninę i Tomka z Auckland. Patrz link do bloga młodszej, bratniej duszy. Nagadaliśmy się co niemiara. Tomek nawet wlazł dwa razy do oceanu (17 stopni). Szaleniec.  Nie mogliśmy bardzo zaszaleć, bo Nina ma dopiero 9 miesięcy więc trochę świat się jeszcze kręci naokoło niej. Ale było miło i wesoło. I dostaliśmy w prezencie paczkę Michałków. Rarytas. Kupuje się toto podobno w sklepie prowadzonym przez Rosjan w Auckland.

Poza tym jeszcze sporo innych rzeczy się dzieje, ale o tym oddzielnie.