Szukaj na tym blogu

19 czerwca 2012

Pierwszy dzień w pracy

W poniedziałek rano wyjechałem z domu o 7:52. Późno, bo właśnie skonstatowałem, że wzdłuż ulicy stoją wszędzie kubły na śmieci. No więc szybko z powrotem do domu, dopakowanie naszego kubła i po chwili nasz też stał, razem z innymi.

Przekonany, że jednak w pierwszym dniu się spóźnię dotarłem do biura równiutko na 8:00. Życie może być piękne, jeśli nie spędza się jego lwiej części w korku, na Puławskiej.
 Mój gabinet, który widziałem już wcześniej w piątek, teraz wyglądał tak.
Polska flaga na tablicy, podłoga zasłana biało-czerwonymi balonami, na stoliczku kartka powitalna, podpisana przez najbliższych współpracowników, kosz owoców i butelka niezłego wina. W zasadzie to aż mi głupio już o tym pisać. Surrealizm.
No a potem briefingi, spotkania, ukłony, briefingi, spotkania itd. Z rozmów pomału zaczyna wyłaniać się obraz organizacji, która od paru miesięcy jest poddawana poważnym zmianom systemowym i kulturowym. Jak to zwykle w takich przypadkach, czuć wśród ludzi niepewność i obawy. Wszyscy patrzą na mnie z nadzieją, że mój przyjazd oznacza wreszcie początek stabilizacji. No ale czy ten koleś z Polski czasem jeszcze większych zmian nie zrobi?  A ja na razie nie wiem, czy zrobię. Muszę wszystkich poznać, zobaczyć co robią, jak wyglądają ich metody pracy, systemy itd. Z biegu to mogę najwyżej coś podpisać (jak zwykle bez czytania :-) ) ale na razie nie bardzo jest co.  
W jakichś kilku minutach pomiędzy spotkaniami próbuję się zapoznać z systemem IT. Hmm… czapki z głów. Office 2010 plus nieźle wyglądający intranet, system archiwizacji i system finansowy. Znajduję oczywiście luki, ale wynikają głównie z ostatnich zmian strukturalnych, które jeszcze nie zostały wprowadzone. Pierwsze godziny trudne, bo sporo tego, ale szybko odkrywam, że w zasadzie to wcale nie muszę się w to wszystko wgryzać. U mego boku co chwilę pojawia się Charis – moja Personal Assistant, która jest uosobieniem tego czym PA być powinna. Wyprzedza moje myśli o co najmniej pięć minut, ma wszystko dla mnie zorganizowane, podane, odebrane, załatwione, prowadzi mój kalendarz, ustawia spotkania, drukuje, kopiuje – i jeszcze na dodatek jest przemiła i atrakcyjna. Ja zawsze byłem Zosia-Samosia i nie potrafię się do tego od razu przyzwyczaić. Ale coś czuję, że się szybko przyzwyczaję....





17 czerwca 2012

Ohope Beach


Ohope Beach to letniskowa miejscowość położona po drugiej stronie górki, na wschód od Whakatane. Ciągnie się wąskim paskiem wzdłuż wybrzeża a potem przechodzi płynnie na piaskową mierzeję, coś w stylu Helu. Różnica polega tylko na tym, że zamiast wielkiej Zatoki Puckiej, od strony lądu rozpościera się płyciutki (jak Zatoka Pucka) Ohiwa Harbour, który oczywiście wskutek ruchów pływowych, co pół dnia a to się wypełnia, a to odsłania swoje muliste dno. Nasz dom jest usytuowany jeszcze na tym odcinku przed mierzeją. Mimo, że nie stoi w pierwszym szeregu od strony plaży to dzięki temu, że zbudowany został na lekkim wzniesieniu, u podnóża stromej skarpy, mamy z górnych pięter niezły widok na ocean.

Większość domów naokoło to typowe domy wakacyjne. Ich właściciele lub ich znajomi wpadają tu w weekendy lub w czasie wakacji. Większość domów jest teraz raczej pusta oprócz takich jak nasz, których właściciele decydują się na wynajęcie ich w czasie zimy. Rzadko można znaleźć tu dom do wynajęcia na dłuższy termin, bo przecież latem właściciele chcą mieć swój dom dla siebie.
A nam taki dom na parę miesięcy właśnie pasował, bo jest w pełni wyposażony i przylatując z czterema walizkami, nie musieliśmy kupować garnków, talerzy, sztućców czy czegokolwiek, bo wszystko w domu jest. Dosłownie tak, jakby ktoś wczoraj jeszcze w nim mieszkał. Sól w solniczkach, szafy pełne pościeli i ręczników, warsztat w garażu pełen narzędzi, rowery, kajaki, grille, wszystko, czego dusza zapragnie w kuchni. O, przepraszam, nie znaleźliśmy wyciskarki do czosnku. Duże niedopatrzenie J.
Dom zbudowany pewnie z kilkanaście lat temu jest w tak zwanym stylu nowoczesnym. 




Sporo tu takich. Problem z tymi starszymi domami jest jednak taki, że są bardzo zimne. Olbrzymie połacie okien z pojedynczych szyb osadzone w aluminiowych profilach. Przy dwóch-trzech stopniach w nocy, wszystkie kalorie zasuwają na zewnątrz jak szalone. Aby przetrwać trzeba grzać, a do tego służy klima ustawiona na grzanie. Nazywa się to szumnie „heat pump inverter”, ale oczywiście z naszą pompą ciepła, znaną z Europy nie ma nic wspólnego. Rachunki za prąd będą spore. Dobrze, że prąd tańszy.











Za dwa miesiące, gdy dotrze nasz piękny, szary kontener trzeba się będzie stąd wynosić do jakiegoś innego domu, nieumeblowanego i z wielkim garażem, bo gdzie my te wszystkie graty wsadzimy? No ale wtedy przyjedzie nasza wyciskarka od czosnku. (Jak my ją znajdziemy wśród tych 413 pudeł w kontenerze to już inna sprawa).


14 czerwca 2012

Formalności w stylu Kiwi...



Wchodzimy do banku i z lekka zmieszani prosimy panią za ladą, żeby nam uaktywniła konto, które mieliśmy przeszło dwadzieścia lat temu.
„How can I help you my Dear? Oh, you have come back to New Zealand! How lovely! Let me see. No worries. All done”. W parę minut.
Uaktywnić karty kredytowe? “No problem, Dear. New cards will be at you address in three days. Lovely to see you. Give us a call when you need something else”. Pani prawie zapomniała sprawdzić nasze paszporty. Robiła wszystko na gębę, aż jej sam wetknąłem paszporty pod nos, bo mi jakoś głupio było.
Od kilku dni, jeszcze z Polski przeglądałem Trademe – tutejszy odpowiednik Allegro - w poszukiwaniu samochodu dla Inki. (Nasz dom jest około 6 km od miasta a tutaj jest jak w Ameryce - bez samochodu nie da się funkcjonować). Namierzyłem coś. Wsiedliśmy w mój samochód, pojechaliśmy do dealera w Rotorua. Dał nam samochód na jazdę próbną. Sprawdziliśmy - jest OK. Daliśmy mu czek, podpisaliśmy trzy kartki papieru i wyjechaliśmy. Takie to proste. Żadnego przerejestrowywania, płacenia podatków, urzędów itp. Żadnego dowodu rejestracyjnego, karty pojazdu. Wszystkie te sprawy ewidencyjne są w urzędowych komputerach i gdy przyjeżdża się po nowy Warrant of Fitness (przegląd techniczny) są weryfikowane z tablicami, które każdy pojazd ma od urodzenia do śmierci (zamiast karty pojazdu). Tu też samochody czasem kradną (choć wywieźć za granicę się raczej ich nie da) właściciele się legalnie zmieniają, a system działa. Bez tysięcy dokumentów do noszenia, trzymania w domu, zmieniania w razie zmiany adresu.