Szukaj na tym blogu

30 sierpnia 2012

Kiwi bird, kiwi fruit...


Kiwi to chyba najbardziej znany symbol Nowej Zelandii. Ptaszek jest bardzo sympatyczny i większość ludzi na świecie zna jego wygląd. Niestety nie sposób obejrzeć go na wolności na żywo, bo jest typowym, nocnym Markiem, a w dzień siedzi zakopany w liściach czy innych badylach. Dla turystów żądnych obejrzenia kiwi zbudowano w różnych mini-ogrodach zoologicznych specjalne „nocturnal houses”, w których biednym ptaszkom zamienia się sztucznym oświetleniem dzień z nocą. Szczęśliwa, turystyczna gawiedź, po paru minutach przyzwyczajania oczu do ciemności, może sobie przez szybkę („nie pukać proszę”) pooglądać biegające kiwi, które nie przypuszczają, że tak naprawdę na zewnątrz jest właśnie dzień, a z nich przez całe życie robią idiotów. Istny Truman show.  
 
Ptaszki kiwi są objęte oczywiście ścisłą ochroną i we wrześniu organizuje się tutaj masowe liczenie ich populacji. Obiecywali nam zaprzyjaźnieni Maorysi z Waikaremoana, że zaproszą nas na to liczenie, to może wreszcie uda nam się zobaczyć kiwi na wolności. Poza tym, tak jak w Australii z kangurami i koala, my w Nowej Zelandii mamy też odpowiednie znaki drogowe.
Innym symbolem Nowej Zelandii jest kiwi fruit. Tak naprawdę jego kolebką są Chiny, ale jego uprawa na dużą skalę rozpoczęła się w Nowej Zelandii. Sadzonki sprowadzono na początku XX wieku i uprawiano jako chiński agrest. Pierwsze próby eksportu tych owoców do Anglii nastąpiły w latach pięćdziesiątych i chiński agrest dostał wtedy bardziej chwytliwą nazwę handlową  Melonette. Nazwę szybko jednak zmieniono ze względu na wysokie taryfy celne na melony, obowiązujące wtedy w Wielkiej Brytanii. Wówczas to, z tak prozaicznych przyczyn, powstała nazwa kiwi fruit i już nikt nie próbuje jej zmieniać.  
Dzisiaj, ze względu na dystans do dużych rynków zbytu, Nowa Zelandia straciła prymat w uprawie kiwi na rzecz Włoch.  Rywalizacja między producentami na świecie ostatnio jednak przygasła, bo wszyscy oni muszą się teraz jednoczyć w walce ze wspólnym wrogiem o nazwie PSA. PSA to bakteria, która pojawiła się na plantacjach kiwi przed trzydziestu laty, ale dopiero w ciągu ostatnich lat przybrała rozmiary światowej epidemii. Sadownicy we wszystkich krajach walczą z PSA jak mogą, ale wygląda na to, że przegrywają i jedynie wprowadzenie nowych odmian, które będą odporne na PSA, może uratować tę bardzo ważną dziedzinę produkcji owocowej na świecie.



Tutaj, w Bay of Plenty, znajduje się centrum uprawy kiwi fruit w Nowej Zelandii. W Te Puke i okolicach działają olbrzymie pakowalnie i przechowalnie. Do niedawna wielu plantatorów było milionerami. Dziś setki hektarów upraw zostało totalnie zniszczonych przez PSA. Plantatorzy tracą majątki życia, popełniają nawet samobójstwa. Uruchomione zostały rządowe programy pomocy dla całego przemysłu. Podobna sytuacja jest we Włoszech, Francji, Kalifornii, Korei, Chile. Pomór jak w średniowieczu. Nie dziwcie się zatem, że kiwi w Auchan będą coraz droższe.
Wycieczka radnych z magistratu odpowiednio przyodziana
 

 
 
 
 
 

Ta plantacja jest zdrowa. Brak liści i zieleni, bo to środek zimy.


Wysokie żywopłoty chroniące od wiatru, ale na dole otwarte, aby nie zatrzymywać w kwaterach mrozu

Podwiązki, zaczepy, zaszczepione pniaczki....

Dziś, wchodząc na teren plantacji wszyscy muszą przestrzegać rytuału szpitalnej niemal higieny. Oto kilka fotek z wizyty w pakowalni (teraz jest już grubo po sezonie) i na plantacji, która jest jeszcze zdrowa. Kiwi rośnie w zasadzie dokładnie tak jak winorośl i jego uprawa wymaga bardzo dużych inwestycji w systemy podpór, odciągów, olbrzymich żywopłotów chroniących przed wiatrem, odpowiednich instalacji chroniących przed mrozem. Kiedy taką plantację nagle zeżre takie PSA to faktycznie nic tylko strzelić sobie w łeb.

 

A na wydmach w Ohope zaczyna się wiosna









Dzisiejszy plon Ineczki...

26 sierpnia 2012

Narty pod spinakerem…

W sobotę postanowiliśmy wreszcie pojechać na narty. Nasi sprzedawcy domu coś przebąkiwali o tym, że może oddadzą nam nasz dom we władanie już siódmego września. A jak przejmiemy dom to już prędko wolnego weekendu nie będziemy mieli, bo wiadomo, przeprowadzka, wypakowywanie, urządzanie, przeróbki. Trzy miesiące niewyjęte. Czyli do lata będzie co robić.

Kolejna szczęśliwa grupa wypływa w rejs by zobaczyć z bliska White Island, czyli ten wulkan co to nam ciągle dymi na horyzoncie
White Island
No to jak mamy jechać na narty to teraz. Mojej kurtki brak, ale parę polarów w końcu mam, jakaś kurtka turystyczna na wierzch to dam radę. Więc wieczorem w piątek pakujemy graty do samochodu, żeby rano wyruszyć na wulkany. O 21:20 telefon. Dzwoni mój nowy kolega Ken i donosi, że Barry – właściciel najprzyzwoitszego katamaranu w mieście - potrzebuje na jutro załogę na regaty. Trochę to bolesne, bo narty już w samochodzie i pogoda dobra zapowiadana tylko na sobotę, ale takiej okazji się nie przepuszcza. No oczywiście, że będziemy jutro rano w jacht klubie. Szybka akcja w garażu i do sprzętu narciarskiego dołożone zostały sztormiaki, czapki, rękawiczki żeglarskie i piankowe buty. Rano, ciągle z nartami w bagażniku, meldujemy się na przystani.

Konkurenci
Jacht klub w Whakatane, to ok. 40 członków i kilkanaście łódek. W zimowych regatach bierze udział sześć załóg. Nasz katamaran to Fountaine Pajot Athena, 38 stopowa, dość przyzwoita jednostka, którą Barry ściągnął po charterze z Australii. Pozostałe jednostki w klubie, w większości to tzw. Chicos, bardzo sprawne i dzielne 30 stopowe łódki, kiedyś produkowane w Nowej Zelandii. W regatach bierze udział jedna z nich a pozostałe to jeszcze mniejsze mieczówki.

Nasza krypa

Zabieramy boje regatowe z nami, bo miejsca ci u nas dostatek i płyniemy w morze. A tam flauta. Zero. Stół. Staw. Poustawialiśmy boje na silniku i czekamy. Po chwili przez UKFki ustalamy, że na razie robimy sobie czas wolny (łapiemy ryby, opalamy się) i spróbujemy raz jeszcze koło 13:00. Barry zainstalował niedawno dwa nowe silniki i chętnie je będzie docierał, bo za parę miesięcy wybiera się na Fiji i chce nakręcić 150 godzin, żeby zrobić pierwszy przegląd. Dolewamy więc trochę paliwa do baku i płyniemy na Whale Island. Wreszcie mamy okazję zobaczyć ją z bliska.
 
Foki na Whale Island
 
 
Wyspa ta jest rezerwatem przyrody i nie wolno na niej lądować. Opływamy ją od południa i podziwiamy kolonie fok, różnych ptaków, plażę z gorącymi źródłami i …czas na powrót, bo 13:00 się zbliża. I coś jakby zaczęło wiać. Po drodze jeszcze z oddali wyłania się wieloryb, ale niestety zdjęcia nie udało się zrobić.

Spinaker trochę pomógł


Dopływamy do toru ustawionego rano. Wieje słabiutko, ale jakieś z 6 węzłów się uzbiera. Płynąć się da, ale z małymi, lekkimi łódkami nie mamy szans. Nasz katamaran rozwinąłby skrzydła przy 15 węzłach, a przy takim zefirku to nawet pod spinakerem nie mamy szans. No ale przecież to tylko zabawa. I tak jesteśmy chyba na trzecim miejscu. Barry zadowolony. Jeszcze nigdy, żadna załoga tak szybko nie stawiała spinakera. Bałagan i improwizacja, ale śmiechu mnóstwo.
Happy crew
 

No dobra, zabieramy boje i wracamy do przystani. Okazuje się, że Barry jest też inżynierem. Odkrywamy wielu wspólnych znajomych. Na przystani otwieramy piwka. Na rowerze przyjeżdża Don- Komandor Jacht Klubu. Też inżynier, ale elektryk. Znowu wspólni znajomi. Klarujemy łódkę i idziemy do klubu. No i wiadomo – biedna Inka będzie musiała prowadzić, bo Don przyniósł butelkę rumu. Wygląda na to, że jak nastroję im pianino, które niedawno ktoś przytargał do klubu, to w zasadzie jesteśmy już członkami. Nie przypuszczałem, że tak szybko pójdzie. Teraz tylko trzeba jakiś sprzęt pływający zorganizować….



Przy ujściu rzeki Whakatane, na skale, stoi statuetka maoryskiej dziewczyny Wairaka, która uratowała jedno z canoe, które dryfowało do morza.






Ustalanie taktyki wyścigu