Szukaj na tym blogu

14 listopada 2012

Wilczki morskie


Pisałem już kiedyś, że nasz nadmorski magistrat tym sie różni od magistratów śródlądowych, że oprócz odpowiedzialności za drogi, kanalizacje i inne takie jest również odpowiedzialny za utrzymywanie naszego portu. I to właśnie mi się bardzo podoba. Jednym z naszych ważnych pracowników jest Harbour Superintendent czyli Zarządca Portu. Jak każdy zarządca portu jest on odpowiedzialny za utrzymywanie wszystkich urządzeń portowych, a przede wszystkim wszelkich znaków nawigacyjnych i kanału nawigacyjnego. Nasz zarządca nazywa się Peter, jest starym, dzielnym wilkiem morskim i zna w okolicy każdy kamień leżący na dnie oraz każdą rafę i skałę sterczącą nad powierzchnię wody. Tak więc ja, jako początkujący marynista w Whakatane, słucham go z nabożną uwagą i chłonę całym swoim jestestwem jego lokalne opowieści.

Po kilku nieudanych podejściach udało nam się wreszcie  zsynchronizować nasze kalendarze z Peterem i popłynęliśmy dziś rano na lekcję praktyczną poruszania się po lokalnych wodach. W zasadzie to całość zaaranżowana została przez Charis - moją asystentkę (bo to ona chciała koniecznie się przejechać) - tyle że Charis zaspała i na koniec popłynęliśmy tylko we czwórkę tzn Peter i Sandra (inna koleżanka z magistratu) oraz Inka i ja. O przepraszam, była nas piątka. Był jeszcze Sam, asystent Petera, który nie odstępuje go na krok. Sam jest profesjonalnym pilotem morskim i rowerowym, zajmuje z reguły najlepsze miejsce na łodzi i jest słodki.

Sam, the pilot dog


Poranna zbiórka załogi

Tak więc Peter pokazał nam wszystkie najbliższe portu ciekawostki, przejście przez główki, boczny kanał między skałami (dobry przy pewnym rodzaju zafalowania), zatoki gdzie można bezpiecznie się schronić, gdyby przejście przez główki było w sztormie niemożliwe itd. Popłynęliśmy także na Whale Island (do której dopłynęliśmy już kiedyś na katamaranie z Barry'm), gdzie Peter pokazał nam trochę jaskiń i temu podobnych atrakcji. No a przede wszystkim pogadaliśmy sobie z fokami, które na wyspie rządzą.

No czego tu? - pytam grzecznie
Przypływają tu jacyś tacy i spać nie można....

Nie przeszkadzać, my ty się właśnie tarmosimy....


Ten kudłaty niech też uważa...

No i teraz, jak przyjedziecie w końcu nas odwiedzić, to już będziemy wiedzieć jak odgrywać przed Wami stare wilki morskie.







07 listopada 2012

Nadchodzi sezon cyklonów

Żeglarze trochę o tym wiedzą, ale szczury lądowe rzadko zdają sobie sprawę z tego, jak to tak na prawdę jest z tą pogodą w różnych miejscach na świecie. Nawet ci, którzy pilnie studiowali geografię, szybko zapominają o pewnych sprawach charakterystycznych w danym rejonie świata. Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia - jak mówi stare porzekadło.

Na Południowym Pacyfiku ludzie nie tylko chodzą do góry nogami, ale sporo innych rzeczy jest na opak. Listopad, na przykład, to początek sezonu letniego i oznacza również początek sezonu cyklonów po południowej stronie równika. Ci, którzy pilnie studiowali geografię, koledzy żeglarze czy wielbiciele Jarka Kreta  pewnie pamiętają, że te "wielkie wiry" co to przynoszą złą pogodę czyli niże, kręcą się nad Polską przeciwnie do ruchu wskazówek zegara - wyże natomiast zasuwają zgodnie z zegarem. No, a u nas znowu na opak. Nie dość, że słońce w południe jest na północy (dobrze, że przynajmniej zasuwa też ze wschodu na zachód, bo już by człowiek zupełnie zgłupiał) to jeszcze niże kręcą się tak jak polskie wyże. Wariactwo.

Ale wracając do cyklonów to mimo, że Nowa Zelandia od tropików położona jest daleko, od czasu do czasu jakimś odłamkiem takowego cyklonu po głowie dostaje. No może nie odłamkiem tylko takim cyklonem co to już jest na wyczerpaniu. A "po głowie" ma swój ukryty sens, bo te resztki cyklonów z reguły docierają na północ Nowej Zealandi, czyli w nasze okolice. Wszyscy oglądaliśmy niedawno jak Sandy dał łupnia Amerykanom i to wcale nie w tropikalnych rejonach Stanów. U nas tak samo, od czasu do czasu taki cyklon dociera wielkim łukiem w okolice Nowej Zelandii i jest wtedy sporo uciechy - leje, wieje a fale są takie, że hej. Czyli oprócz wulkanów, trzęsień ziemi, fal tsunami mamy jeszcze resztki cyklonów z powodziami, wiatrami i falami. Nudno nie jest.

Plaża w Ohope uważana jest za jedną z bezpieczniejszych plaż w kraju. Dno opada bardzo powoli i będąc 200 m od brzegu często woda sięga jeszcze tylko do pasa. Taki wielki brodzik. Jak są większe fale to uciechy wszyscy mają sporo. Kitesurferzy szaleją, ale prawdziwi surferzy raczej nie mają tu czego szukać, bo dobrych, ostro załamujących się fal raczej brak. Są jednak okresy, gdy plaże stają się bardzo zdradliwe. To wtedy, gdy stosunkowo blisko (kilkaset kilometrów stąd) przechodzi cyklon. Bardzo często na plażach jest wtedy bardzo gorąco, bywa, że wiatr jest niewielki, ale fale za to olbrzymie. Takie fale z jednej strony są wielką atrakcją, ale powodują silne, miejscowe prądy powrotne i sporo plażowiczów co roku ma z nimi problemy. To taka dodatkowa atrakcja lata. Natomiast jak w Ohope wieje to mamy również sporo radości.



A propos atrakcji to tak się w tym roku złożyło, że mieliśmy przez ostatnie dni same atrakcje. Piąty listopada to Guy Fawkes Night. Ku czci przyłapania pewnego kolesia (drań katolik), który w XVII wieku próbował wysadzić w powietrze Izbę Lordów i ówczesnego króla (przyzwoitego protestanta). W wielu krajach Wspólnoty Brytyjskiej tego wieczora organizuje się wieczory przy ogniskach i pokazy sztucznych ogni. Nikt już specjalnie nie wie kto ten Guy Fox (jak go teraz piszą) tak na prawdę był i o co chodzi, ale dzieciaki mają frajdę i pogotowie też. Wygląda to tak jak u nas o północy w Sylwestra choć zaczyna się jak się tylko ściemni. Z naszego tarasu mieliśmy piękny widok na morze sztucznych ogni, choć przepisy tutaj są mocno restrykcyjne i te fajerwerki były stosunkowo mizerne.

Wczoraj natomiast był Melbourne Cup Day - czyli najważniejsza doroczna gonitwa konna w Australii. Cała Australia zamiera tego popołudnia i wszyscy z nosami w telewizorach emocjonują się tym wyścigiem, który obsadzony jest najlepszymi końmi i jeźdźcami. W Nowej Zelandii wyścig wypada o 17-tej czyli na koniec dnia pracy, ale również sporo ludzi to przeżywa.

No a dziś były wybory w USA i też wszyscy obserwowaliśmy je na żywo, bo końcówka i przemówienia wypadły akurat w czasie naszych wieczornych dzienników. Może by tak wysłać Prezesa na krótkie szkolenie u Mitt'a Romney'a jak się zachować i przemawiać po przegranej?

A u nas prace postępują. Dwa metry ogródka warzywnego już rozpoczęło produkcję roślinną.

Zorganizowanie dwóch metrów kwadratowych ogródka wymagało trochę roboty na naszej działce. Natomiast wyśmiewane przez wielu taczki, które jako ostatnie wepchnąłem w Zalesiu do kontenera, bardzo się teraz przydały. Tutaj takich dwukółek nie ma, a tylko takie, jako tako funkcjonują na tym urwisku
Zanim dorobimy się własnego kompostu trzeba było zakupić trochę w sklepie


Kolegom żeglarzom muszę przyznać się do wielkiego grzechu - złamaliśmy się i zakupiliśmy łódkę motorową. Nie, nie oznacza to rezygnacji z planów w podtytule bloga. Jest to tylko praktyczne narzędzie do połowów owoców morza i szybkiego zwiedzania akwenów, do których na żaglach byśmy łatwo nie dotarli. Łódka żaglowa pozostaje celem nadrzędnym.

Łódka jest stareńka, ale w miarę kupy się trzyma. Jak przyjedziecie to popłyniemy na ryby, albo na narty wodne.

29 października 2012

Whitebaiting


Dusza nowozelandzka to dusza w dużej mierze ciągle pionierska. Owszem sporo tu  ludzi, którzy, jak wielu rozbestwionych Europejczyków, nic już sami zrobić nie umieją, do wszystkiego potrzebują "fachowca" lub jakiejś instytucji i ogólnie mają dwie lewe ręce, ale większość jest inna - no, jeśli nie większość to w każdym razie znacząca i widoczna grupa. Faceci z reguły są złotymi rączkami, kobitki robią sporo rękodzieła, większość jest wysportowana (podczas ostatniej olimpiady 4,5 milionowa Nowa Zealandia zdobyła 13 medali - przypomnę cicho 10 medali 36 milionowej Polski) i ma mocno we krwi instynkt myśliwski. W morzu łapie się ryby, homary, kraby i wszelakie inne stwory. Na plaży i przybrzeżnych skałach zbiera się wszelakie skorupiaki od ostryg do przegrzebkow. W jeziorach i rzekach łowi się pstrągi i łososie. W buszu morduje się jelenie i dziki (bo innych ssaków do strzelania tu raczej niewiele) a inne zwierzaki typu ptaki, gady i płazy są pod ochroną. Prawie wszyscy mają tzwn hopla na jakimś punkcie i pewną ulubioną dziedzinę tych pionierskich zajęć.

Od 15 sierpnia do 30 listopada trwa w Nowej Zelandii szaleństwo zwane whitebaiting. Whitebaiting oznacza połów whitebaitu, a whitebait to ławice narybku kilku gatunków ryb, które składają ikrę w górze rzek. Ikra ta spływa do morza, gdzie wykluwają się z niej miliardy małych rybek, a te wiedzione instynktem, łączą się w ławice i ruszają z powrotem, w górę biegu rzek. A na brzegach tychże czekają na nich poławiacze whitebaitu, którzy za pomocą sporych sieci, na takich jakby wielkich podbierakach, próbują te ławice zgarnąć do wiadra. Aby biednym rybkom dać szansę, poławiaczy whitbaitu obowiązuje cały szereg bardzo szczegółowych zasad, począwszy od okresu ochronnego, kiedy łapać wogóle nie wolno, po godziny połowów, wielkość podbieraka, odległość od instalacji rzecznych, zakaz połowów z łodzi itd itd. Poławiacze whitebaitu zachowują się mniej więcej tak jak grzybiarze w Polsce. Wstają przed świtem aby punkt piąta rano (wcześniej nie wolno) być w swoim sekretnym miejscu. Ponieważ brzegi rzek mają z natury rzeczy dość ograniczoną linię brzegową więc o co lepsze miejsca czasem toczą się prawdziwe walki i podchody.

Whitebait to rybki tak małe (jakieś 3-4 cm), że jeszcze w zasadzie przezroczyste. Uchodzą za niebywały rarytas. Spożywane są w całości (są za małe, żeby z nimi co kolwiek zrobić). Po złapaniu płucze się je dokładnie z jakichkolwiek zanieczyszczeń i całą taką masę rybek (odsączonych z wody i śniętych) smaży się jako tzwn fritters.  Należy rozbełtać cztery jajka z czterema łyżkami mąki (niektórzy dodają jeszcze proszek do pieczenia, żeby się napuszyło nieco), w to należy wmieszać ile tylko można whitebaitu tak, żeby się trochę kleił i calość łyżeczkujemy na rozgrzane masełko czy olej. Wychodzą z tego takie grubawe placki (trochę jak ziemniaczane) o smaku faktycznie niebiańskim. Taka najdelikatniejsza plątanina wspaniałego mięska rybnego. Odpowiednik rybnej cielęcinki. Faktycznie pycha (i po usmażeniu już nie widać tych tysięcy smutnych oczek).

Ineczka jeszcze nie póbowała, ale może pewnego dnia się przekona.


whitebait
W pełni wyposażony wehikuł poławiacza whitebaitu: pojemnik na whitebait, scoop czyli podbierak, dwie białe plastikowe rury (sighting markers) oraz gumiaki
 

Akcja: dwie rury zanurzone pół metra pod wodą, podtrzymywane przez bojki z butelek, jak ławica przepływa to widać ją na tle białych rurek, wtedy podbierak idzie w ruch i co się w nim pojawi, ląduje w wiadrze za plecami. Długość podbieraka i jego wielkość określona przepisami. Wiosłować można tylko z brzegu. Czemu te durne ryby nie płyną środkiem rzeki?
co wygodniejsze kamienie zajęte...