Szukaj na tym blogu

13 grudnia 2012

Idą Święta....

...i tak jak wszędzie wszystkim udziela się lekkie podniecenie. Mój komputer się tak podniecił, że padł jak norka (co to w zasadzie znaczy?) i dlatego nastąpiła ostatnio cisza w eterze. Udało mi się uratować zdjęcia i różne, co ważniejsze rzeczy, ale Vista już się nie podniosła, więc zostałem właśnie dumnym właścicielem Windows 8. No zobaczymy jak to cudo długo wytrzyma. Na razie efekt jest taki, że jestem niewyspany, po kilku długich wieczorach walki z komputerem, przepełnionych rzucaniem przez zaciśnięte zęby różnych niewybrednych wyrazów z mocno akcentowanym "rrrrrr".

Tak więc prezent pod choinkę już mam (tzwn ósemka), no a teraz trzeba zacząć myśleć co z tymi Świętami w zasadzie zrobić. Choinkę przywieźliśmy w kontenerze, śliczną, sztuczną i zieloną. Ozdóbek pięć pudeł też jest, więc ten element załatwiony. Z tradycyjnym, wigilijnym żarciem będzie lekka trudność, bo jeszcze stolnicy nie zmajstrowałem, już nie mówiąc, że kapuchy kiszonej oczywiście brak (może w przyszłym roku się zakisi ale tym razem odpuścimy), czyli pierogów nie będzie, samej kapuchy z grzybami też nie. Karpia nie będzie, bo nigdy nie lubiliśmy, ale za to zaczęliśmy już łapać przyzwoite rybki, więc pewnie będzie ryba morska albo będziemy musieli się męczyć z langustami, krewetkami, mulami i innymi przegrzebkami.

Takie rybki nazywają się kahawai i są w smaku makrelowate. Najlepsze podobno wędzone. Organizujemy więc wędzarnię. Nota bene na zdjęciu nasza pierwsza, samodzielna wyprawa na ryby.
 Buraczki w warzywniaku na razie nie nadają się nawet na botwinkę do chłodnika, więc trzeba będzie kupić w sklepie i zakisić na barszczyk (robiliśmy to już wcześniej więc powinno się udać).
W warzywniaku zrobił się tłok, pomidory oszalały, rzodkiewka też, buraczki rosną nieźle i tylko koperek jakiś taki liliput

Ogólnie rzecz biorąc pierwszy warzywniak pęka w szwach, więc rozpocząłem pracę nad kolejnym
Maku raczej też  nie uświadczysz w lokalnych sklepach, więc  jakieś inne słodkości się zorganizuje.  Święta tutaj to jednak przede wszystkim piknik na plaży i grill. Pełnia sezonu na truskawki, czereśnie (szparagi się już niestety kończą) i wszelkie inne jagody. Owoców z dnia na dzień przybywa, bo to odpowiednik przełomu czerwca i lipca w Polsce.

Wzdłuż całego wybrzeża rosną drzewa zwane pohutukawa (Anglicy nazwali je Christmas tree), które mają to do siebie, że pokrywają się czerwonymi kwiatami dokładnie na Święta Bożego Narodzenia. Wygląda to całkiem uroczo i sporo z nich już się czerwieni.


W centrum Whakatane jest skała z łukowym przejściem zwana Pohaturoa Rock. Na jej szczycie czerwieni się pohutukawa.

Tak jak na pierwszym planie, zbocza w oddali zaczynają się już czerwienić a za parę dni będą całkiem wyraźnie czerwone
A oto kwiaty pohutukawy w zbliżeniu
 
Nastrój Świąteczny nasila się i tak jak i gdzie indziej, grudzień staje się jednym wielkim pasmem imprez. W firmach imprezy dla pracowników, bale dobroczynności i wszelakie szaleństwa. Santa Parade jest atrakcją dla dzieciaków (i starszych państwa z Polski) oraz okazją do zaprezentowania się wszelakich orkiestr, chórów i artystów.


Doroczną Santa Parade otwiera zespół szkockich kobziarzy. Strasznie to lubię, chyba kupię sobie kilt i będę się uczył grać. Tylko czy mnie przyjmą do zespołu?
Mikołaje muszą biegać w szortach a renifery przeczekują na Antarktydzie

Prawie każda organizacja i biznes w mieście wystawia swoją grupę w paradzie.
Udzielają się wszystkie grupy wiekowe wykorzystując odpowiednie pojazdy
Quady to tutaj po prostu zwykłe, farmerskie pojazdy, wykorzystywane powszechnie do pracy a nie do szaleństw
Sporo tu również świetnie odrestaurowanych gratów
A przed paradą i po w różnych miejscach w mieście produkują się wszelakie grupy artystyczne
Niektórzy całkiem nieźli, niektórzy raczej w kategorii "nie umiem, ale bardzo lubię",  wszystko razem stwarza jednak nastrój na prawdę sympatyczny

No i tak, powoli, zbliżamy się do naszej pierwszej Wigilii z powrotem na Antypodach. Ptaki śpiewają przecudnie, ale najlepsze jest to, że dziś, 13 grudnia, nikt ze złością nie biega po ulicach wykłócając się po raz kolejny o to kto 31 lat temu miał rację i kto powinien gnić w kazamatach.

She'll be right mate. Let's have a beer.








28 listopada 2012

Hobbit i Rotoma



Dziś Wellington wygląda jak Cannes podczas festiwalu filmowego. Czerwone dywany, tłumy, kamery i flesze. Dziś wielki dzień dla Nowej Zelandii - światowa premiera Hobbit'a. Telewizja transmituje ten festyn od rana. Reportaże z planu, wywiady z różnymi członkami ekipy, pokazy kostiumów i rekwizytów. Znani prezenterzy ucharakteryzowani jako elfy i inne takie. Właśnie zakończyliśmy oglądanie sprawozdania w telewizji z przemówieniem premiera i ogólnym obściskiwaniem się przez ekipę. Gala na całego, ale tak po Kiwisku, na luzie, bez Amerykańskiej pompy.

Nie chcę ryzykować łamania praw autorskich więc załączę tylko link do strony lokalnej gazety, który pewnie przez chwilę będzie działał.

http://www.stuff.co.nz/dominion-post/culture/8010962/The-Hobbit-premiere-red-carpet-draws-1000s

Tolkienowska  trylogia (na razie) na prawdę zwróciła na Nową Zelandię uwagę całego świata . Podobno co czwarty turysta pojawiający się tutaj twierdzi, że jednym z głównych powodów zdecydowania się na wakacje w NZ były poprzednie trzy produkcje Petera Jacksona. Pewnie są trochę rozczarowani brakiem tych wszystkich wież i zamczysk Mordoru, ale jednak krajobrazy pojawiające się w filmach faktycznie są do znalezienia.

Juz od pewnego czasu wybieramy się zwiedzić Hobbiton - makietę miasteczka Hobbitów zbudowaną w przepięknej okolicy po drodze do Auckland. Poprzednie podejście (w powrotnej drodze z konferencji w Auckland) nie udało się, bo akurat lało. Za kilka dni jedziemy znów do Auckland, to może tym razem się uda, choć pewnie po dzisiejszej premierze będą tam tłumy.

W międzyczasie rozpoczęliśmy penetrowanie okolicznych jezior. Na pierwszy rzut poszło jezioro Okataina. Tam dokonaliśmy pierwszego wodowania naszej łódki, bo rampa jest tam w zacisznym miejscu, a dzień akurat był mocno wietrzny. Wszystko udało się znakomicie. Obmacaliśmy całą linię brzegową, sprawdziliśmy łódkę i przećwiczyliśmy proces wodowania i wyciągania. Poszło sprawnie.

Skipper wprawną ręką prowadzi wzdłuż wybrzeży Rotoma
W poprzedni weekend wybraliśmy się więc na jezioro Rotoma. Znowu trochę wiało, ale już tym razem pewni siebie zwodowaliśmy łajbę i przejrzeliśmy wszystkie kąty i plaże. Znaleźliśmy parę urokliwych miejsc. Rzuciliśy kotwicę i zrobiliśmy sobie wspaniały piknik, ale ogólnie i Okataina i Rotoma to przede wszystkim jeziora na ryby. Pstrągi osiągają tu po kilka kilogramów a węgorze są jak węże boa. No ale my na razie bez licencji na połów (trzeba ją wreszcie wykupić) więc skończyło się na oglądaniu i podziwianiu kormoranów, które lokalnie nazywają się shags.

w szerokokątnym obiektywie nasza łódka wygląda jak jakiś krążownik. Tak na prawdę jest całkiem malutka

Krążownik nie krążownik, kormoran nas ignoruje...

...a koledzy pilnują z góry
A Inka ma dach nad głową więc jej kormorany nie straszne.




19 listopada 2012

Wielkomiejskie atrakcje


Kiedy mieszka się w małym miasteczku to każdy wyjazd do metropolii jest atrakcją.
Słyszałem wiele narzekań na temat warszawskiego dworca Centralnego. Ja jednak go zawsze lubiłem – nie halę główną i oczywiście nie smród, ale oryginalną, ciemno-granatowo-szarą kolorystykę peronów i dość punktowe oświetlenie, dające wrażenie niemalże przytulności. Zupełnie inaczej niż na wszystkich dworcach na świecie, gdzie im większa i wyższa hala peronowa, tym lepiej. Jednak największym atutem Centralnego dla prowincjuszy przyjeżdżających z kierunków zachodnich jest to, że po zupełnie nieciekawym wjeździe przez przedmieścia i odstaniu swoich paru minut na perle PKP – Warszawie Zachodniej, nie widząc wiele (no bo się przecież pakujemy i pomagamy zdjąć walizkę uroczej pani), wysiadamy na tym zacisznym peronie, wyłazimy na górę, wychodzimy z hali i nagle stoją przed nami wieżowce i tętni wielkomiejski ruch. No oczywiście nie jest to Manhatan, ale na kimś, kto właśnie przyjechał z Koluszek, robi to wrażenie. Czyż nie?
Dla prowincjuszy przejeżdżających z Whakatane do Auckland efekt jest podobny, choć pozbawiony tego elementu zaskoczenia. Auckland, pomimo tylko 2,5 miliona mieszkańców, jest bardzo rozległe, bo większość dzielnic mieszkaniowych to dzielnice willowe. Od obrzeży do centrum jest około 40 kilometrów, więc można się pomału oswoić z faktem, że zielone wzgórza z pasącymi się krowami szybko ustępują miejsca coraz to gęstszej zabudowie.  


Dla nas największą atrakcją centrum Auckland jest przede wszystkim port. Oprócz sporej ilości łódek milionerskich (takich trzy piętrowych wychuchanych saloników, co nigdy z portu nie wypływają) stoją tu oryginalne łódki na których Kiwis odebrali Amerykanom America’s Cup. Poza tym jest trochę sympatycznych jachtów do wożenia turystów a dalej w marinach stoją właściwe łódki kolegów wodniaków – tysiące jednostek.
Panorama downtown z portu jachtowego
 
Na tych łódkach Kiwis wyrwali America's Cup Amerykanom, teraz ćwiczą na nich kadeci

Te łódki na pierwszym planie lubimy najbardziej

Przygotowanie do stawiania żagli (skrzydła) na katamaranie Emirates

W głównym porcie, w bazach – pozostałościach po rozgrywkach o Puchar Ameryki można zobaczyć jak się stawia żagle na katamaranie, na którym Kiwis chcą odebrać niedługo puchar Szwajcarom. W zeszłym tygodniu miałem lekką tremę przed wodowaniem naszej motoróweczki, bo to ani silnik nie sprawdzony, ani nie byłem pewien jak łatwo zejdzie mi ona z przyczepy do wody, czy Ineczka ją za sznurek utrzyma, i czy potem będzie ją łatwo z powrotem na przyczepę wciągnąć itd. (nota bene poszło bardzo gładko, silnik gra i buczy, łódka podrywa się do lotu bardzo sprawnie, wodowanie i wyciąganie łatwiutkie). Jak poobserwowaliśmy wodowanie i stawianie skrzydła na Emirates to już nam nic nie straszne. Dwa dźwigi i trzydziestu zawodników w pełnym rynsztunku, kaskach, rękawicach i kamizelkach. A potem wsiada na to załoga, w zasadzie w podobnym rynsztunku bo pływanie na tej łódce to w zasadzie już tylko walka ze śmiercią. Dla regatowców to może atrakcja ale ja tam wolę klasyczne żeglowanie.
Zamiast mordować się z jakimiś głupimi fałami łódka wyjeżdża z hangaru na stelażu, jeden dźwig stawia skrzydło a drugi wszysko to przestawia na wodę. Ot i całe wodowanie. Łatwizna. 
Auckland jest bardzo malowniczo położone na setkach pagórków (większość to stosunkowo świeże wulkany), pięknie zielonych i pełnych wspaniałej szaty roślinnej.
 
 
 
Nawet wróble wyglądają tu atrakcyjnie

Kosy też...

Na ulicach centrum widać przekrój społeczeństwa, które staje się coraz bardziej kolorowe. Poza białymi Kiwis, Maorysami i innymi wyspiarzami z Polinezji i Melanezji mnóstwo tu Chińczyków (w ciągu ostatnich 20 lat powstało tu już prawdziwe China Town z genialnymi knajpami z prawdziwą chińszczyzną, napisami po chińsku itd.), Malajów, Hindusów,przedstawicieli nacji Azji Mniejszej i Europy. Kocioł etniczny spory, ale rasowych czy religijnych waśni na razie nie widać. Wszystko wydaje się funkcjonować w pełnej harmoni, nawet na charakterystycznych dla Auckland przejściach dla pieszych, gdzie w pewnej chwili cały ruch samochodowy zostaje zatrzymany i piesi mogą przekraczać skrzyżowanie nawet diagonalnie.
typical "Kiwi bloke" i inni








To jeden z ulicznych bezdomnych - z charakterem
 
a ten taki zwykły, wschodnio-europejski

piesi przechodzą we wszystkich kierunkach
A my cóż, prowincjusze z Whakatane, jak już wybraliśmy się do Auckland to oczywiście do teatru. Zaliczyliśmy nieźle wystawiony „Little Shop of Horrors” (znamy każdą nutę na pamięć, bo sami wystawialiśmy to kiedyś w Honiarze). Nota bene w ten sposób wyrównaliśmy rekord ustanowiony kiedyś z GT zaliczenia dwóch spektakli teatralnych w jednym tygodniu, bo trzy dni wcześniej byliśmy na slapstickowej pantomimie Cindrella wystawianej przez naszą dzielną trupę teatralną w Whakatane (naprawdę niezłe). No i tak oto rozpoczęliśmy wreszcie życie kulturalne na antypodach. Na razie rozrywkowo ale tak przecież lubimy.