Szukaj na tym blogu

02 lutego 2013

Groch z kapustą

Dziś będzie trochę o wszystkim. Po pierwsze donoszę, że w konkursie na Blog Roku zadziałaliście znakomicie i dzięki Waszym głosom niniejsze wypociny uplasowały się gdzieś w okolicach 90 miejsca, co jak na stawkę 555 blogów zgłoszonych w tej kategorii uważam za wielki sukces. Dzięki wszystkim, którzy zagłosowali. Czuję się naprawdę wyróżniony. Blogerem roku i tak nie mogłem zostać, bo musiałbym jechać do Polski na galę wręczania nagród, a do tego zupełnie się nie nadaję.

Wracając na ziemię to donoszę, że warzywniak dalej szaleje. Pierwszy PYSZNY pomidor został zeżarty bez fotografowania, ale drugi się już czerwieni i został uwieczniony poniżej. Papryczki, co to miały po 4 mm teraz są już w zasadzie pełnowymiarowe. Czekam jednak na to, co z nich dalej będzie, bo  jak je kupowałem to w opisie stało, że rodzą owoce zielone do czerwonych, no więc czekam, czy się która zaczerwieni.
pomidorki są mlachu, mlachu

pochowane w krzakach ale pomalutku dojrzewają

papryczki z 4mm doszły do 10cm

stary koperek kwitnie Ineczce pod nosem

nowy koperek jeszcze nie tak wysoki ale już całkiem solidny

a ogórki wsadzone dopiero dwa tygodnie temu już się czają do skoku
Kolejny plon rzodkiewki został zeżarty. Koperek jest już wielkości Ineczki. Są więc plany by dorabiać kolejne metry kwadratowe tarasu ogrodniczego. Muszę sobie tylko kupić taki wietnamski stożek na łeb, nosidełka, przykrótkie spodenki i pomalutku całą tę skarpę przerobimy na malownicze tarasy. Może nawet ryżowe.

Od rolnictwa do kultury. W zeszłym tygodniu, w naszej magistrackiej galerii/muzeum odbył się uroczysty wernisaż dzieł wielu nowozelandzkich artystów, którzy zgłosili swoje prace w dorocznym konkursie. Było miło i ciekawie, ale największą furorę zrobił główny juror konkursu, były kustosz Narodowej Galerii w Auckland, pan 91 letni, taki trochę zasuszony staruszek, który mimo, że głosem już trochę słabym palnął tak błyskotliwą mowę, bez kartki i z takimi ciekawymi pointami, że niejeden w sile wieku mógłby się uczyć.




A poza tym to ciągnie się teraz całe pasmo różnych imprez w ramach tzwn Arts Festivalu. Rzeźbiarze, których poprzednio pokazywaliśmy pokończyli swoje dzieła. Występują różnego rodzaju przyjezdni i lokalni artyści. Jak na tak niewielkie miasteczko dzieje się na tyle dużo, że nie na wszystko nadążamy pójść. Podarowaliśmy sobie na przykład występ podobno zupełnie przyzwoitych śpiewaków operowych (ja za bel canto nie przepadam) a dziś nie poszliśmy na plenerowe przedstawienie Shakespeare'a, bo mam kupę roboty firmowej, w której dzielnie pomaga mi Ineczka.

z dwóch nimf jednak nic nie wyszło, pozostała jedna syrena która robi jako ława




28 stycznia 2013

Baśka - nasz ulubiony gringo

Wnikliwi zauważą, że dołączyłem jeszcze jeden link do ważnej strony. Baśka, to moja koleżanka ze szkolnych lat i muza, która natchnęła mnie do pisania tego bloga. Natchnęła mnie swoimi świetnymi projektami, jakie realizowała w życiu, świetnym pisaniem i genialnymi wręcz zdjęciami. Obejrzyjcie zajawkę tego, do czego jest zdolna i napiszcie do niej by udostępniła innym więcej swoich dzieł. Na prawdę klasa.

Rotoiti

Mamy dziś wolny poniedziałek. Świętujemy Auckland Anniversary. Świętuje tylko północna część Północnej Wyspy. Reszta w robocie. W inne dni mają swoje, regionalne święta. Wtedy my będziemy w robocie.

A o co chodzi z tym anniversary? Ano o to, że pan William (dla przyjaciół Bill) Hobson, który został później pierwszym Gubernatorem Nowej Zelandii, w swoją drugą rocznicę przybycia do Bay of Islands, w 1842 roku wydał następujący dekret: "Saturday, the 29th instant, being the SECOND ANNIVERSARY of the establishment of the Colony, His Excellency the Governor has been pleased to direct that day to be held a GENERAL HOLIDAY, on which occasion the Public Offices will be closed." No po prostu chciał się chłopina w spokoju napić, a nie ciągle rządzić i rządzić. Tak więc dzięki Sir Williamowi co roku, w każdy poniedziałek najbliższy dacie 29 stycznia, wszyscy chodzimy się napić. Miło.

Wykorzystując zatem trzydniowy weekend i zapowiadaną dobrą pogodę, wybraliśmy się spróbować jak nam się uda wykorzystać łódkę jako mini camper. W zasadzie to planowaliśmy jechać na Tarawerę, ale po drodze stwierdziliśmy, że wiatry są pomyślne, więc spróbujmy Rotoiti. Jeszcze tam nas nie było.

Jedna z cichych zatok, gdzie można uciec przed zgiełkiem skuterów. Tutaj nie wprowadza się stref ciszy - po prostu ogranicza się prędkość do 5 węzłów i to w zasadzie wystarcza

Oryginalni gospodarze też lubią swoje jezioro - maoryskie Marae


Rotoiti jest pięknym, długim jeziorem, ułożonym równoleżnikowo (dla tych, co wagarowali na geografii oznacza to wzdłuż osi wschód-zachód). Ponieważ tak jak w Polsce, większość wiatrów wieje tutaj z zachodu więc z reguły duje tam nieźle. Czyli - mekka żeglarzy. I faktycznie jest to jedyne - oprócz Taupo - jezioro, na którym widać sporo żagli. Łódki są to różne, różniste, ale większość mieści się w kategorii trailer-sailer czyli jest mieczowa, ze składanym masztem i można ją wozić na przyczepie za samochodem. To zaś z kolei ogranicza jej szerokość do 2,5 metra a długość jest ograniczana rozsądkiem. Większość mieści się w przedziale 6 - 8 metrów, czyli mazurski standard. Oj, oj poleciałem już po żeglarskiej bandzie. Dobra, nie przynudzam techniką.

Niestety, na Rotoiti jest jak na Mazurach - czyli sporo innego pływającego sprzętu, i raczej mniej kajaków (bo duje) a więcej wszelakiej wariackiej motoryzacji, którą tu nazywają personal water craft, czyli nieszczęsnych skuterów. Odmiennie niż na innych jeziorach, na których głównie łapie się ryby, albo urządza spokojne wyprawy na odległe plaże, tutaj, za co drugą motorówką jedzie jeden lub dwóch narciarzy lub ciągnięta jest rozwrzeszczana czereda na kółku czy bananie. Ogólnie, trzeba mieć oczy na około głowy i korki w uszach.

Na szczęście cała ta gawiedź opuszcza jezioro dość wcześnie i na wieczór zostają już tylko wędkarze i spokojni wodniacy, pokotwiczeni w różnych ustronnych zatoczkach na noc. Rano też jest kilka godzin wytchnienia, ale koło dziesiątej hałastra znowu się pojawia. Podejrzewam, że na Rotoiti nie będziemy zbyt często gościć, no chyba, że poza sezonem - jak na Mazurach....

Gęsi, jak to gęsi - uparły się, że będą pozować gęsiego.

Jak je ochrzaniłem, za psucie naturalności to się obraziły i odpłynęły

Wodowaliśmy się na Rotoiti dość późno, w sobotę około 17-tej. Po kilku nieudanych próbach połowowych znaleźliśmy zatoczkę za wiatrem, która była cała dla nas. Przygotowywanie kolacyjki z prefabrykatów odbyło się sprawnie. Jakoś poradziliśmy sobie bez kambuza. Winko było zacne. Zachód słońca od rufy. Od dziobu wschód Księżyca w pełni. W oddali odgłosy ptactwa i pluski ryb. Pięknie. Śpiworki spokojnie dały radę. Nawet nie zamknęliśmy plandeki nad łodzią i spaliśmy pod gwiazdami.

Romantyczna kolacja przy zachodzie od strony rufy...

....i wschodzie od strony dziobu


A rano kolejna nieudana próba połowowa. Ogólnie zero brania. No cóż - następnym razem. Kiedy koło południa pojawili się wariaci na skuterach chyłkiem, chyłkiem udaliśmy się do rampy gdzie zostawiliśmy samochód.

A wieczorem, sprawdzaliśmy jak wschód Księżyca wygląda z naszego tarasu w domu. Też nieźle.