Szukaj na tym blogu

13 sierpnia 2013

Maori poznają obcych

Kochani wierni weterani. Wielkie dzięki za wyrozumiałość. Tak, zdradziłem Was. Zdradzam Was w każdej wolnej chwili. Inka czuje się zdradzona również. Nardine oczywiście zawojowała moje serce i wszystko zeszło na drugi plan. Jestem okropny - wiem, ale już powoli wszystko wraca do normy. Upłynie jeszcze dużo czasu zanim moja nowa kochanka  na dobre mi spowszednieje, jednak zaczynam już przecierać oczy i wracam do w miarę normalnego funkcjonowania. Moją główną lekturą są teraz poradniki mechaniczno-elektryczne i powoli opanowuję tajniki wszystkich, odkrywanych w czeluściach Nardine, urządzeń, pomp, siłowników, przekaźników, filtrów, wskaźników itd. Nie chce jednak zanudzać Was intymnymi szczegółami mego pożycia z Nardine, a i dobrze byłoby się nieco odchamić, tak więc dziś będzie ciąg dalszy skróconej historii Nowej Zelandii w mojej interpretacji.

W tym miejscu polecam powrót do wpisu "Średniowiecze w Nowej Zelandii". Było tam o tym jak Maorysi odkryli i zasiedlili naszą śliczną Aotearoa.

http://inkotomki.blogspot.com/2013/02/sredniowiecze-w-nowej-zelandii.html

No więc, jak pamiętacie, Kupe i jego rezolutna małżonka utorowali drogę do Nowej Zelandii całej flotylli polinezyjskich osadników. Siedem wielkich, dwukadłubowych canoe, każde z kilkudziesięcioma osadnikami na pokładzie, przybyło tu w okolicach XIII i XIV wieku. Wszystkie dzisiejsze plemiona Maoryskie są potomkami tych siedmiu załóg.

Polinezyjczykom, których rodzinne wyspy często mają po kilka kilometrów średnicy, Nowa Zelandia jawić się musiała jako bezkresny kontynent. Wydaje się, że głównym powodem ich desperackiego poszukiwania nowego lądu było przeludnienie na ich rodzinnych wyspach, więc jak wylądowali na tej ziemi obiecanej, to uciechom nie było końca. Trochę tu było chłodno w porównaniu z tropikami, ale szybko okazało się, że można łatwo upolować sporo ptactwa, wyrwać mu z kupra sporo piór i puchu i sprawić sobie całkiem ciepłe ubranka. Maorysi szybko rozpierzchli się po obu wyspach, choć oczywiście preferowali cieplejszą i bardziej żyzną Wyspę Północną. Jak przystało rozpoczęli natychmiast ze sobą nawzajem wojować, trochę się nawzajem zjadać, ustalać nowe tabu, zwyczaje i religie. Jednym słowem człowiecza normalka. Zawsze musimy mieć jakichś wrogów i zasady za które warto umierać. Po około trzystu latach, czyli dwanaście pokoleń później byli już świetnie zadomowieni. Z ustnych przekazów pamiętali jeszcze trochę szczegółów swego pochodzenia, ale ogólnie stawali się szybko narodem lądowym, świetnie radzącym sobie z wszelkiego rodzaju uprawami i myślistwem. Z ustnych przekazów swoich przodków wiedzieli, że gdzieś daleko, za wschodnim horyzontem, leży ich stara wyspiarska ojczyzna. Być może żyją tam ich ziomale, którzy wyglądają podobnie jak oni. I to był ich cały świat. Jedynymi ludźmi jakich znali byli oni sami. Wszyscy wyglądali podobnie, mówili w zasadzie tym samym językiem.

Aż tu nagle, w grudniu 1642 roku na zachodnim horyzoncie pojawiło się coś, czego nigdy wcześniej nie widzieli. Dwa olbrzymie statki, z masztami jak najwyższe drzewa, obwieszone wielkimi żaglami. Widok był piorunujący. Kosmici? bogowie? zjawy? - z pewnością jednak OBCY. Maorysi nie bardzo wiedzieli co z tym fantem zrobić więc, jak to mieli w zwyczaju, wskoczyli w swoje największe jakie mieli, dwukadłubowe łódki i popłynęli przeciwnika postraszyć. Nawymyślali mu najpierw słownie od najgorszych. W protokole maoryskim należało odwdzięczyć się równie obelżywie, by nie wyjść na słabeusza, ale potem próbować nawiązać jakiś dialog. Obcy jednak nic z tego nie zrozumieli i siedzieli na swoich statkach raczej cicho. No to Maorysi odegrali im na swoich muszlach hejnał "Do boju". No to obcy też im zagrali na swoich trąbkach, a niech tam. No to teraz należało komuś przylać tylko nie bardzo było jak, bo burty obcych statków były trochę za wysokie. Nastąpiło wyczekiwanie, a tu właśnie zapadał zmierzch. Z jednego statku obcych spuszczona została łódź, aby zawieźć trochę obiadku na drugi statek. No to dobra, wreszcie było komu przylać. Maorysi zwinnie przywalili swoim canoe w łódkę kucharza i ukatrupili trzech marynarzy. No, żesz w mordę! Obcy wypalili z muszkietów, ale chyba nikogo nie trafili. Maorysi nawiali z mięskiem jednego marynarza na wieczorny posiłek, a obcy skonstatowali, że chyba się tu z nikim raczej nie zaprzyjaźnią, wciągnęli żagle na maszty i odpłynęli, z obrzydzeniem kreśląc po drodze pierwszą, europejską mapę zachodniego wybrzeża Nowej Zelandii. Przez kolejne pięć pokoleń (117 lat) Maorysi mieli pozostać w przekonaniu, że są jedynymi ludźmi na świecie. Plemię Ngati Tumatakokiri, które w 1642 roku skonsumowało pierwszego białego człowieka i wygrało pierwszą bitwę z obcymi, samo zostało szybko skonsumowane przez inne plemiona, które jakoś nie chciały słuchać tych wyssanych z palca historyjek. Nie znamy więc ich wersji pierwszej potyczki z obcymi.

I tak oto wyglądało odkrycie Nowej Zelandii przez Europejczyków. Dwa statki, które dotarły tu pierwsze nazywały się Heemskerck i Zeehaen. Ich dowódcą był Abel Janszoon Tasman, zatrudniony przez Holenderskie Towarzystwo Indii Wschodnich, z centralą w Batavii (dziesiejszej Jakarcie). Dostał on od swego szefa dwa okręty, 110 chłopa i polecenie poszukania Terra Australis Incognita - południowego kontynentu, który jak wynikało z wywodów uczonych powinien leżeć gdzieś na południu Pacyfiku, by równoważyć masy lądu, leżące na półkuli północnej. Paru żeglarzy już wcześniej wpadło na północne i zachodnie wybrzeża Australii, ale trzeba to było porządnie zweryfikować. Tasman miał wyraźne instrukcje rozglądania się za szlachetnymi metalami i drogimi kamieniami oraz nieufania żadnym napotkanym dzikusom. Popłynął więc z Jakarty moją wymarzoną trasą na zachód. Ja bym tam się zatrzymał na archipelagu zwanym dzisiaj Chagos (trochę na południe od Malediwów), gdzie jest pięknie i cicho (amerykańską bazę wojskową Diego di Garcia urządzono tam dopiero niedawno), i urządziłbym sobie miłe gniazdko zamiast się narażać. No ale Tasman był chłop słowny (jak rozkaz to rozkaz) i dopłynął aż do Mauritiusa. Tam się kapnął, że Afryka już tuż za horyzontem więc skręcił na południe wierząc, że gdzieś tę cholerną Australis Incognitę znajdzie. Jak wpadł w ryczące czterdziestki to nijak już na południe się nie dało tylko dawaj  ślizgać się po falach z wiatrem na wschód (jak dzisiejsi żeglarscy szaleńcy, co to się ścigają naokoło świata). Po stu dniach od wypłynięcia z Batavii przegnał nasz dzielny Abel tuż poniżej Tasmanii, którą w pośpiechu nazwał Van Diemen's Land, na cześć swojego szefa, gubernatora Batavii. W tych ryczących czterdziestkach nijak się nie dało wyhamować i tak oto Australia musiała jeszcze z tym odkrywaniem poczekać. Po paru dniach znalazł się po drugiej stronie morza, które nosi dziś jego imię i zobaczył przed sobą Alpy. No proszę - jest wreszcie jakiś przyzwoity kontynent. No prawie jak Europa. Udało mu się jakoś wyhamować i popłynął na północ, wzdłuż nieprzyjaznego wybrzeża Południowej Wyspy. Jak dopłynął do jej północnego czubka, to zobaczył wreszcie jakieś oznaki życia w formie dymów z palenisk. Opłynął długą mierzeję, zwaną dziś Farewell Spit i wpłynął do spokojnej zatoki po jej drugiej stronie. Zatoka ta dzisiaj zwie się Golden Bay, bo faktycznie było tam trochę złota, ale Tasman nazwał ją Murderers Bay, bo to właśnie tam Maorysi napadli na jego kucharzy. Mocno rozczarowany popłynął Tasman dalej na północ, świętując po drodze Boże Narodzenie, a na Trzech Króli dopłynął do samego czubka Północnej Wyspy i kilku wysepek wystających z morza na jego przedłużeniu. Nazwał te wyspy więc Wyspami Trzech Króli i odpłynął na północ. I tak oto prawdziwe odkrywanie Nowej Zelandii musiało poczekać parę pokoleń na dzielnego kapitana Cooka. Na prawdę nie wiem dlaczego to właśnie kucharze odegrali pierwsze skrzypce w tym procesie....




29 lipca 2013

Życie na zatoce

Zawsze wydawało mi się, że Nowozelandczycy to naród mocno marynistyczny i taki rejs, jak nasz ostatni z Auckland do Whakatane, na nikim specjalnego wrażenia tutaj nie zrobi. Jak opowiadałem o tym, że zamierzamy sami z Inką przyprowadzić łódkę, to wszyscy wokół okazywali sporo zatroskania i podziwu, czasem oferując dobre porady lub kogoś znajomego, kto mógłby pomóc. Zwalałem to raczej na karb braku zaufania do tego, jak taka para z Polski sobie sama poradzi, szczególnie, że nasze opowieści o żeglowaniu nie były pewnie bardzo wiarygodne. Inka, pod presją tych zapytań, jak również pod presją braku czasu ze względu na "tyły" na jej projekcie już nawet zaczęła sugerować, że może faktycznie powinienem sobie dobrać jakiegoś faceta i popłynąć z nim. No co ja tam będę z obcym facetem się mordował jak mam Ineczkę? Chrzanię - powiedziałem i popłynęliśmy.

Dopiero jednak jak dotarliśmy do domu, to wiele osób po prostu przyznało, że taka wyprawa jaką zrobiliśmy to jednak na porządku dziennym tutaj nie jest. Słów podziwu i szacunku dla nas, jako wytrawnych żeglarzy, było co niemiara i zostaliśmy już teraz wpisani do panteonu "prawdziwych" lokalnych żeglarzy. Niektórzy nawet zaczęli przychodzić do nas po rady i szkolenia. No proszę. A ja zawsze myślałem, że jesteśmy ot tacy amatorzy.

Okazało się, że mimo, iż większość ludzi posiada tu łódki (łódki głównie motorowe, ale jednak) i bywa na morzu często, to rzadko wypływa na nich na dłużej niż 6 godzin i nigdy z dala od lądu. Taki rejs jak nasz, to już lekki wyczyn i czapki poszły z głów. Chodzę teraz dumny jak paw. Nigdy nie myślałem, że marynistycznie zaimponuję Nowozelandczykom.

A Nardine, tym czasem, pomalutku przyzwyczaja się do nowego miejsca. Robię wszystko, żeby nie przyzwyczajały się do niej mewy i kormorany, i staram się bywać na niej jak najczęściej mając w pamięci, że przez ostatnie sześć lat na tej boi stała mała Mary-Ann, która była z pewnością uznawana przez wszystkie okoliczne ptaszyska za ich prywatną oazę.

Już po pierwszej nocy na boi, te skurwiele, znaczy przepiękne ptactwo morskie, obsrały Nardine w conajmniej dwudziestu miejscach. O żłoby cholerne! W niedzielę, czyli następnego dnia po przyjściu z Auckland, jedna taka większa mewa, próbowała ze mną odgrywać Hitchcocka nalatując na mnie jak bombowiec. No żesz kurczę pieczone! Machnąłem w jej kierunku jakimś żelastwem, ale oczywiście bez szans. Mewa zrobiła jeszcze z pięć nawrotów wymyślając mi w jej narzeczu, a ja jej lżyłem po polsku. Potem zrobiła ostatnią kupę do wody i odleciała. Małpa wredna!!!

No to w następną sobotę, zabrałem ze sobą na łódkę pistolet wiatrówkowy. Jak wojna - to wojna. Szans trafienia mam niewiele, ale za to ile frajdy, jak sobie postrzelam do ptasiego łobuza, a nie tylko będę mu wymyślał. Kiedy przybyłem po tygodniu, obsrań było znowu ze dwadzieścia, ale jak na pięć dni to i tak nieźle. Chyba te niemiłe słowa sprzed tygodnia, mimo, że po polsku, trochę jednak poskutkowały. Szorując pokład myślałem sobie, że może jednak powinienem rozpocząć prace na łódce od skonstruowania niewielkiej wieżyczki z gniazdem karabinu maszynowego? Nie, nie przyroda jest piękna, a ptactwo na zatoce faktycznie urocze. Tylko dlaczego muszą srać na Nardine!!!!?

W przerwie rozmyślań o rozkoszach rzezi ptactwa wodnego wziąłem się więc za naprawę skrzyni biegów, co to się zablokowała na biegu wstecznym. Przyniosłem zestaw imperialnych kluczy i dawaj odkręcać górny dekiel. Dopiero przy ostatniej śrubie skonstatowałem jaki jestem niemożliwy lebiega. Dźwigienka zewnętrzna zrobiona jest z grubej blachy, na którą musiałem wcześniej stanąć i ją po prostu przygiąć. Śrubka pod spodem opierała się o krawędź skrzyni i dlatego nie mogłem jej przesunąć. Lekkie odgięcie śrubokrętem i skrzynia działa jak marzenie. Tylko nie wolno na niej stawać, baranie! A mewa lata mi nad głową i się ze mnie nabija. Ukatrupię!!!

A w powrotnej drodze do samochodu trafiłem na bardzo silny odpływ. Pontonem udało mi się wylądować jakieś dwieście metrów od brzegu. Samochodem z przyczepką można było dojechać jakieś trzydzieści metrów od pontonu, a na tych trzydziestu metrach muł był po kolana. Ponton po tym mule ciągnęło się znakomicie i lekko, ale jak wsiadłem do samochodu, z nogami po kolana w mule, to zrobiło się trochę jakby nieestetycznie. Dobrze, że Ineczka została w domu. Śmiałem się z siebie całą drogę do domu myśląc, że i tak miałem szczęście, bo mogłem się w tym mule pośliznąć. Życie jest piękne.

23 lipca 2013

Nardine wreszcie w domu czyli nasz pierwszy rejs

W zasadzie powinienem pisać o trzęsieniach ziemi, bo to temat najbardziej na czasie i wiadomość o trzęsieniu ziemi w Wellington i okolicach obiegła właśnie świat. No faktycznie, nawet na Nowozelandczykach to sobotnie trzęsienie zrobiło lekkie wrażenie, bo to po pierwsze stolica, a poza tym ciągle świeże są wspomnienia dewastacji Christchurch sprzed osiemnastu miesięcy. Tamto trzęsienie miało taką samą siłę jak to sobotnie, tyle, że zlokalizowane było w zasadzie pod samym Christchurch. No więc trochę się mieszkańcy Wellington najedli strachu i wszyscy mają nadzieję, że się już wszystko "wytrzęsło" i gorzej już nie będzie.

A my w dniu trzęsienia byliśmy zupełnie nieświadomi tego co się od kilkunastu godzin działo w okolicach Wellington (była to cała seria wstrząsów trwająca kilkanaście godzin z kulminacją w sobotę o 17:00 lokalnego czasu), bo właśnie kończyliśmy naszą wyprawę po Nardine.

Wiedząc, że szykuje nam się kilka dobrych wyżowych dni i spokojne morze, gwarantujące bezproblemowe wejście do Ohiwa Harbour, w środę po pracy wyruszyliśmy do Auckland. Dotarliśmy do mariny przed północą, załadowaliśmy graty na łódkę, odstawiliśmy samochód na parking i koło pierwszej w nocy poszliśmy spać.

Planowaliśmy wypłynąć o świcie, czyli koło 7 rano, ale w ostatniej chwili wpadł jeszcze pożegnać nas broker Wayne, który nam łódkę sprzedał i w zasadzie cały czas był naszym aniołem stróżem, pomagając znaleźć miejsce w marinie i doglądając łódki podczas naszej nieobecności. Bardzo zacny facet ten Wayne. Pozostanie naszym przyjacielem na zawsze.

Koło ósmej w końcu oddaliśmy Waynowi cumy i ruszyliśmy w drogę. Przed nami było 160 mil i planowaliśmy rozbić to na dwie raty. Pierwszy "rozgrzewkowy" dzień za czubek Półwyspu Coromandel i przenocowanie w jednej z cudownych zatoczek Great Mercury Island. Drugiego dnia planowaliśmy popłynąć do oporu zakładając, że dotrzemy do domu na wczesny poranek w sobotę.

Wypływamy z Half Moon Bay Marina. Tomuś skupiony na głębokościomierzu, bo płytko i jeszcze na dodatek odpływ. W oddali, na horyzoncie, downtown Auckland
 Wiatr zapowiadał się na 10 do 15 węzłów z południa lub południowego zachodu czyli w miarę nieźle. Łódka na silniku po płaskim i bez wiatru robi ok 5,5 węzła, a pod żaglami przy korzystnym półwietrze ok 6,5 węzła. Ponieważ się nam śpieszyło postanowiliśmy nie schodzić poniżej 5 węzłów, czyli jak na samych żaglach się da więcej niż 5 to ok, ale jeśli tylko prędkość spada to włączamy "katarynę".

Inka uwielbia autopilota.
No i pierwszego dnia w zasadzie pojechaliśmy z silnikiem 90 procent czasu,  bo wiatr, choć z właściwego kierunku był po prostu zbyt słaby. Na silniku było po prostu sporo szybciej, a i tak celu, czyli Mercury Islands przed zmierzchem nie osiągnęliśmy. Aktualnie robi się tu ciemno ok 18:00  więc o 17:30, będąc na wysokości Port Charles  zdecydowaliśmy nie ryzykować wchodzenia do zatok na Mercury po ciemku i zatrzymaliśmy się na noc w Port Charles.

Troszkę kiwało, a jak kiwa to w kambuzie urzęduje Tomuś, bo Ineczka może narzygać do żarcia

Tomusiowe lunche są proste i męskie, ale Baśka na pewno doceni Le Rustique, tutaj również dostępny choć drogi jak pies.

Po drodze zaliczyliśmy tylko jedną, małą przygodę gdy okrążając lekko wzburzony - jak zwykle - czubek Coromandla urwaliśmy jedno z dziwnych rozwiązań założonych na Nardine, a mianowicie taką przedłużkę między bomem a górnym zbloczem talii, zrobioną z dość wątłej stalowej linki z dwiema kauszami (widać toto w takiej białej, plastikowej koszulce na pierwszych dwóch zdjęciach). Po co to i na co było zamontowane - nie mam pojęcia. Od razu mi się nie podobało, bo wyglądało zbyt wątło, no ale zaniechałem wymontowania tego badziewia i musiałem górny blok talii przyczepiać do bomu na dwumetrowych falach z luźno latającym bomem. Błąd zaniechania.





Po słodko przespanej nocy wypłynęliśmy z Port Charles koło 7:30.   Wiatr z początku był faktycznie południowy czyli w miarę znośny ale i tak pomagaliśmy sobie cały czas silnikiem. Były momenty, że przekraczał 15 węzłów i robiło się całkiem faliście, ale w sumie jazda komfortowa gdzieś tak do Mayor Island. Potem zapadła w miarę księżycowa noc i wiatr przygasł, ale niestety jego resztki zrobiły się południowo wschodnie i trzeba było zwinąć wszystkie szmaty, bo tylko nas hamowały.











Alderman Islands


Coromandel zostawiamy z tyłu













Około piątej rano rzucaliśmy kotwicę na przeciw Ohope Beach, bo przypływ właśnie minął o czwartej i zdecydowaliśmy wchodzić do Ohiwa na następnym przypływie czyli gdzieś koło 13tej. Mimo, zmienialiśmy się trochę na wachtach to oczywiście byliśmy raczej skonani, więc naiwnie myśleliśmy, że się na kotwicy trochę prześpimy a potem koło dziesiątej wstaniemy, spakujemy graty, żeby być gotowym do zejścia jak już przyczepimy się do boi. Zanim się zorganizowaliśmy zaczęło świtać i koło siódmej już mieliśmy pierwszych gości - Marty (mój szef) z synem właśnie wypływali na ryby i widząc nas natychmiast podpłynęli w odwiedziny. Po chwili pojawili się dwaj inni koledzy. No więc wizyta, oprowadzanie po łódce etc. Poszli. Za moment wraca Marty z pełną skrzynką ryb, które złapał w godzinę i chce je nam wrzucić na pokład, na śniadanie. No tylko nam w tym syfie tych ryb jeszcze trzeba. Pogoniliśmy go. Pojechali z rybami na brzeg. Za chwilę podpływa kolejna para znajomych ( jeden z radnych z Magistratu z żoną). Znowu przyjęcie. Ze spania nici. Poszli. Dzwonią telefony. To znajomi przechadzający się po plaży pozdrawiają i pytają czy to my. Okazuje się, że całe Whakatane czekało na nas.

To już zdjęcia dostarczone przez przyjaciół. Nardine majestatycznie podchodzi do wejścia do Ohiwa Harbour.
W końcu jest koło pierwszej więc ruszamy do wejścia do zatoki. Bardzo wolniutko i ostrożnie, żeby nie usiąść na piachu. W maju na GPSie zaznaczyliśmy sobie całą trasę, ale ten kanał się ciągle przesuwa i nigdy nie można być pewnym swego. Pykamy leciutko silnikem, w zasadzie na jałowych obrotach, a prąd wnosi nas do wejścia z prędkością 6 węzłów. No ale luzik. Przez całą drogę nie mieliśmy mniej niż metr wody pod kilem i to w połowie przypływu. czyli da się wytrzymać. Wpływamy majestatycznie do Ohiwa, na molu jak zwykle tłum wędkarzy i sporo znajomych wrzeszczących powitania. Aż żal, że nie mamy gali flagowej. Cyrk.

Już na boi w Ohiwa
Podejście do boi poszło sprawnie. Ineczka wyciągnęła i utrzymała linę mimo olbrzymiego prądu i faktu, że lina od miesięcy nieużywana obrosła 10 cm warstwą badziewia. I tu nastąpił niemiły finał rejsu a mianowicie przyhamowując przed boją wrzuciłem wsteczny bieg i już niestety nie udało mi się go wyłączyć. Coś się zablokowało w sterowaniu skrzyni biegów. No cóż, całe szczęście, że to już w domu i na boi. Trzeba będzie wziąć się do roboty. Dobrze, że tę robotę uwielbiam.

Nardine to ta ostatnia po prawej

Ale na martwienie się skrzynią biegów znowu nie było czasu, bo właśnie docierał do nas Marty, tym razem z żoną, córką i butelką szampana na powitanie. No i kolejna impreza.

Do domu dotarliśmy po ciemku. Skonani, ale szczęśliwi.

A oto mapka naszego rejsu: