Szukaj na tym blogu

11 grudnia 2014

Przekręty

Zapytał Janusz w komentarzu jak to jest z korupcją, jako że w rankingu percepcji braku zachowań korupcyjnych Nowa Zelandia zajmuje drugie miejsce na świecie - zdaje się, że za Finlandią.

Powiem tak, w życiu codziennym tematu korupcji w zasadzie brak. Nigdy nie słyszałem tu o jakiejkolwiek próbie dawania albo brania łapówki przez kogokolwiek. Czasem się zastanawiałem, czy to tylko taka anglosaska świętobliwość, a tak naprawdę, gdzieś tam ktoś kogoś przekupuje. Jak narazie jednak nic takiego nie znalazłem, w żadnej dziedzinie życia. W rozmowach towarzyskich temat się wogóle nie pojawia.

Mój dział w magistracie organizuje największe przetargi na roboty i usługi i nie zdarzyła się najmniejsza próba "załatwiania" spraw. Zasady przetargowe są bardzo luźne. Ustawy o zamówieniach publicznych nie ma. Są tylko zalecenia rządowe, co do przeprowadzania przetargów. A o ustawianiu przetargów nie słyszałem.

Nawet firmy farmaceutyczne czy medyczne chyba nikogo do Kenii na safari stąd nie wożą. Natomiast często zdarza się, że firmy zapraszają kontrahentów na małe imprezy, czy mecze rugby. Takie rzeczy w wielkim świecie są uważane za przekupstwo - tutaj to spotkania towarzyskie i do niczego nikogo nie zobowiązują, choć oczywiście fajnie jest dostać bilet na mecz za frico.

Młodzi, krewcy kierowcy, przyłapani na jakimkolwiek wykroczeniu drogowym prędzej wdadzą się w bójkę z policją niż pomyślą o "załatwieniu sprawy". Każda próba skończyłaby się i tak aresztem więc już lepiej dać glinie w mordę - przynajmniej sobie można ulżyć.

W szpitalach też nikt nigdy nie słyszał o przynoszeniu kwiatów czy koniaku. No chyba, że pacjentowi.

Tak więc percepcji korupcji faktycznie nie ma i nie dziwie się temu rankingowi. Czy jednak korupcji w świecie wielkiego biznesu na prawdę brak to nie wiem. Nie bywam. Czuwaj.

10 grudnia 2014

Krok po kroku, krok po kroczku najpiękniejsze w całym roczku idą Święta, idą Święta.....żeglarskie

Tak myślałem jak tu zatytułować ten wpis i nagle skonstatowałem, że to już pewnie nowy "Karp" wypuszczony więc próbuję właśnie go odsłuchać. Trójki posłuchać się da z łatwością jednak wideo z Karpiem ładuje się wieki całe. No cóż, pewnie inni też chcą pooglądać.

A u nas crescendo przedświąteczne już w pełni. Na antypodach jest jeszcze gorzej niż w Polsce, bo to oprócz Świąt, czyli przygotowań, prezentów, Christmas parties to jeszcze na dodatek jest teraz koniec roku szkolnego dzieciaków i przygotowania to wakacji letnich, których Święta są tylko miłym początkiem. Czyli ogólne szaleństwo.

W tym roku, po raz pierwszy, spędzimy Święta bez gości. Wreszcie mamy nadzieję pożeglować jak ludzie. Narzuciliśmy sobie w ostatnich miesiącach jednak tak wiele ekstra zajęć, że teraz ścigamy się z czasem, żeby zdążyć przygotować Nardine do rejsu. A biedna Nardine zaniedbana została okrutnie i wymaga lots of TLC, czyli tender loving care.

A tu jeszcze wierni czytelnicy bombardują nas zażaleniami, że nic się nie odzywamy. I jak się tu tłumaczyć? No, ale po kolei. Tak więc na 8 grudnia miałem zamówione w Tauranga wyciąganie Nardine do malowania przeciwporostowego. Zdecydowaliśmy, że nie będziemy ryzykować płynięcia w ostatniej chwili, bo to i pogoda się może załamać, albo, co gorzej, fala oceaniczna zamknie wyjście z Ohiwa. Ponieważ pogoda i fala wyglądały dobrze dwa tygodnie wcześniej, więc zdecydowaliśmy płynąć w sobotę, 22 listopada. Logistyka nieco skomplikowana, bo rano, w sobotę trzeba było jeszcze Inki samochód odstawić do Tauranga, żeby mieć czym wrócić. Potem z powrotem do Whakatane (100 km), wyjście z Ohiwa wieczorem, na przypływie, 14 godzin żeglowania przez noc i na rano powinniśmy być w marinie, w Tauranga.

Tydzień wcześniej, zużyłem dwie pełne butle na nurkowanie i obskrobanie dna łódki, żeby wogóle dało się jakoś płynąć. Sobota po południu, wszystko prawie gotowe, zapuszczamy silnik, a tu wody w wydechu brak. Dla niewtajemniczonych oznacza to, że silnik nie ma chłodzenia i za parę minut się zagotuje. No cóż - z płynięcia na razie nici, trzeba brać się za narzędzia i sprawdzać co jest grane. Szybka przymiarka do dostania się do pompy wody wykazała brak na stanie odpowiednio długiego śrubokręta. Wieczór zapada, sklepy już zamknięte. Wracamy do domu na noc. Rano po śrubokręt do tutejszej Castoramy zwanej Bannings Warehouse (jeszcze lepszy wybór badziewia dla facetów niż Castorama - uwielbiam). Trzy nowiutkie śrubokręty w garści (j jeszcze trochę bardzo potrzebnych rzeczy - uwielbiam Bannings) i jadziem na łódkę. Na spokojnie okazało się, że do zdjęcia pompy trzeba raczej klucz a nie śrubokręt (ale mam piękne trzy nowe i tak). Myk, myk i pompa w ręku. Piękna, czerwona, w pełni sprawna. Czyli nie pompa. No to dawaj sprawdzać rury.  Oczywiście zapchane solą. Trzeba było częściej włączać silnik przez zimę baranie. Koło południa, w niedzielę, wszystko złożone do kupy, odpał i...woda pompuje pięknie! No to szybka decyzja i płyniemy. Pożeglowaliśmy pół drogi bardzo pięknie, ale koło pierwszej w nocy wiatr zdechł. Czyli kataryna znowu do roboty. Doturlaliśmy się do Tauranga na 8 rano. Weszliśmy do mariny, odzipneliśmy nieco i na popołudnie byliśmy w domu.

Ostatni weekend był jeszcze bardziej skomplikowany. W niedzielę wraz z blisko 150 osobami z naszego magistratu braliśmy udział w Triathlonie (pływanie, rower i bieg). Wszystko po to by zdobyć 25 tys nagrody dla najlepszego zespołu, które mamy zamiar przeznaczyć na pomoc dzieciakom jednej z naszych koleżanek, która wzięła i umarła na raka na początku roku. Tak więc impreza grupowa. Oto część naszego zespołu.



Ineczka wykosiła wszystkich podczas sprintu rowerowego.


Po imprezie, wszyscy wrócili do domu, a ja poszedłem spać na łódce, w marinie, bo nazajutrz 12 ton betonu trzeba było wyciągnąć z wody.


Mimo mojego skrobania sprzed trzech tygodni było jeszcze sporo badziewia do zmycia.


No a potem Nardine została postawiona na klockach....


i przystąpiliśmy do napraw przed malowaniem właściwym


 Wszystko co podejrzane zostało odszlifowane do czystego betonu i pomalowane podkładem


A na to dopiero pójdzie farba przeciwporostowa, żeby to badziewie czepiało sie dna mniej chętnie.

18 listopada 2014

Laureaci

Magistraccy urzędnicy nigdzie na świecie nie są popularni. Wszystkie lokalne problemy, dziurawe drogi, ciemne ulice, nieodebrane śmieci, niesmaczna woda, brudne sracze, za wysokie podatki - to wszystko ich wina, tych darmozjadów, co to siedzą w biurach, piłują pazury, popijają kawkę i robią wszystko, by interesanta odprawić z kwitkiem. Podobnie z samorządowcami czyli radnymi. Nie ma innego wyjścia, trzeba kogoś wybrać, ale nawet do tych, na których zagłosowaliśmy tak do końca zaufania nie mamy. W Polsce w związku z tym, nawet w małych pipidówach głosuje się wg klucza partyjnego, bo przynajmniej w ten sposób można bufetowej czy jakiemuś pisiorowi życie uprzykrzyć. (Gdy to piszę w Polsce trwa jeszcze podliczanie głosów, bo się system zkiepścił. Zdaje się, że kupiony został w przetargu publicznym za najniższą cenę. Hi,hi.)

Tutaj, w NZ, w samorządach nawet dużych miast upartyjnienia w zasadzie brak. Poszczególni radni mają jakieś koneksje partyjne, ale rzadko głosują wg klucza partyjnego zachowując się raczej jak niezależni. Ponieważ wybory są co trzy lata więc radni z reguły starają się jak mogą i są na prawdę rzecznikami mieszkańców. Ale mimo to wszystko co złe to ich wina i wina ich słono płatnych magistrackich urzędników.

Taki jest stereotyp i czasem jest w tym trochę prawdy, choć z reguły punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. W wielu miejscach na świecie (tak, tak w Polsce też) znałem wielu rządowych i samorządowych urzędników, którzy wypruwali sobie żyły i starali się jak mogli, a jednak ogólna opinia o ich organizacjach była zawsze krytyczna.

No i w tym kontekście pora się pochwalić. Nie wiem czy wspominałem już tu na blogu, że jednym z głównych powodów, dla których Marty (mój szef) ściągnął mnie tutaj była potrzeba totalnej zmiany kultury organizacji naszego magistratu. Trzy lata temu nasz magistrat był typowym, opresyjnym urzędem, którego celem było trzymanie za mordę obywateli, ściąganie z nich podatków, odprawianie z kwitkiem gdy tylko było można i zdzieranie z nich dodatkowych opłat za co się tylko da. Trwała zaciekła wojna wszystkich ze wszystkimi, magistratu z obywatelami i mediami, dyrekcji magistratu z radnymi, urzędników między sobą. Jatka. (Koloryzuję oczywiście, ale faktycznie podobno wesoło nie było). Po poprzednich wyborach radni wreszcie poszli po rozum do głowy, wywalili poprzednią szefową magistratu i przyjęli Marty'iego. On dokooptował Juliana (od spraw społecznych i mnie od infrastruktury). Do tego jeszcze doszedł nowy szef od HR Henry i w zasadzie bez żadnych większych dalszych zmian udało nam się obrócić organizację o 180 stopni. Dziś nikt już z nikim nie walczy. Radni i urzędnicy działają jak w zgranym zespole. Media piszą o nas już w zasadzie tylko w samych superlatywach. Podatki rosną tylko o inflację. Miasto pięknieje. Sielanka. (Znowu oczywiście koloryzuję, ale wszyscy naokoło mi mówią, że tak fajnie w mieście już dawno nie było).

No i właśnie w zeszłym tygodniu, ku zaskoczeniu wszystkich, nasze wysiłki zostały docenione. Co dwa lata lokalna firma energetyczna Horizon (oczywiście największa kasa) przyznaje nagrody dla najlepszych biznesów w różnych dziedzinach (najbardziej innowacyjny, najlepiej się rozwijający, najbardziej zielony itd.). No i w tym roku, w konkurencji "excellence in service delivery" pierwszą nagrodę sędziowie przyznali naszemu magistratowi. Najbardziej zatkało nas, bo to chyba jedna z pierwszych takich nagród w dziejach Nowej Zelandii. No i teraz chodzimy dumni jak pawie. Znowu koloryzuję. Poniżej zdjęcie  z gali rozdania nagród. W grupie Mayor i radni magistratu przemieszani z nami - magistrackimi urzędasami.